Niedzielny szlagier w Ekstraklasie okazał się meczem obustronnych pomyłek. Mylili się wszyscy – i gospodarze, i goście, a do tego jeszcze sędzia. Lechia przegrała zasłużenie, o drugiego gola wręcz sama poprosiła. Długo nic nie wskazywało na to, że będzie to horror do szóstej minuty doliczonego czasu.
O wyniku pierwszej połowy decydowały detale. Jeszcze inne MOGŁY decydować, ale Szymon Marciniak postanowił nie iść w ślady sędziego Gila i pozostał na drugim planie.
Detal numer jeden – Rudinilson. Kolejny raz potwierdza się, że Wojtkowiak i Wawrzyniak są dla Lechii wręcz na wagę złota, a kiedy któregoś brakuje, momentalnie zaczynają się problemy. Wymuszony zastępca tego ostatniego był dziś zdecydowanie najbardziej niepewnym punktem defensywy. To jego odpuszczone krycie przesądziło o tym, że Hamalainen w 30. minucie trafił z bliska na 1:0 i to jego ustawienie sprawiło jednocześnie, że Fin nie był na spalonym.
Do 30. minuty na boisku dominował chaos. Trzeci kwadrans należał już do… Szymona Marciniaka, który najpierw mógł ukarać Lechię – ale nie zrobił tego, a po chwili skrzywdzić Lecha, jednak i na to się nie zdecydował. Tuż po pierwszym golu nie odgwizdał przewinienia Gersona we własnym polu karnym. Wejście wyglądało na podręcznikowe – twarde, w piłkę, idealne – ale jak pokazały powtórki: wyraźnie przez nogi atakującego Sadajewa. Trudno się nad Marciniakiem pastwić, sytuacja nie była łatwa do wychwycenia, na granicy, ale gdyby zareagował, to by się obronił.
Chwilę później oszczędził również Lecha.
O swoim drugim „ja” przypomniał sobie Sadajew i w 40. minucie mógł być już w drodze do szatni. Mając na koncie żółtą kartkę, po gwizdku z premedytacją wykopał piłkę w trybuny. Hamalainen, widząc to, aż złapał się za głowę, szybko ruszył z reprymendą, ale sędzia znów nie chciał tak rozstrzygać tego meczu.
Generalnie, Marciniak miał dziś słabszy dzień – wcześniej pomylił się odgwizdując rzekomy faul Pawłowskiego tuż przed polem karnym, a po przerwie nie dał kartki Kędziorze, który korkami przerysował szyję (!) Linettego.
Lechia stanęła przed szansą, by w ostatnich tygodniach ligi współdecydować o losach mistrzostwa – gra po kolei z wszystkimi kandydatami do tytułu. Ale jeśli przy okazji sama zamierza wskoczyć do pucharów, musi jednak wspiąć się na wyższy poziom. Przez cały dzisiejszy mecz próbowała GRAĆ W PIŁKĘ, ale była w tym zdecydowanie zbyt przewidywalna – to po pierwsze. Po drugie i ważniejsze – nie da się wygrać meczu z Lechem, kiedy dwóch obrońców popełnia elementarne, szkolne błędy, kończące się golami. Tym, po którym Pawłowski trafił na 2:0, Janicki znacznie przebił Rudinilsona. Na nic to, że przez 72 minuty grał bezbłędnie, kiedy w 73. minucie po prostu oddał piłkę rywalowi, będąc ostatnim obrońcą.
W przekroju całego spotkania, Lechia miała za mało atutów w ofensywie i zbyt wielu partaczy w tyłach. W końcówce… Zabrakło jej już głównie szczęścia.
Szczególnie trudno ocenić za nią Gostomskiego, który chwilę wcześniej zastąpił Buricia w bramce Lecha. Z jednej strony – to jego niepewna interwencja sprawiła, że Formella musiał z premedytacją zagrywać ręką w polu karnym, wylecieć z boiska i że Lechia w efekcie przegrywała już tylko jednym golem. Chcieliśmy napisać, że w ciągu paru minut Gostomski ugruntował swoją pozycję… Pozycję rezerwowego. Ale czy wypada, kiedy sekundy później ratował Lecha interwencją życia?
Koniec końców, okazało się to tylko niepotrzebną [z perspektywy Lecha] nerwówką, z której nic więcej nie wynikło. Arcyważne punkty, zdobyte na trudnym terenie, w komplecie jadą do Poznania.