Tomasz Hajto i Wojciech Stawowy. Co ich łączy? Więcej, niż moglibyście się spodziewać. Obaj w tym roku dostali czystą kartę, obaj mówili o dużych planach i obaj mieli wiele do udowodnienia. Obaj dość mocno się też przejechali…
Stawowy jeszcze przed startem rundy wypalił o tych swoich planach z Ligą Mistrzów. Niedługo potem usiedliśmy z nim przy stole na dwie godziny, próbowaliśmy hamować zapędy, ale bezskutecznie. On szedł jednak w zaparte: Gdybym mówił, że za trzy lata będę z tą drużyną w Lidze Mistrzów, można by nazwać mnie odrealnionym. Ale ja powiedziałem wyraźnie, że w krytycznej sytuacji najpierw chcę się utrzymać, dalej budować zespół i powalczyć o Ekstraklasę. A w niej chciałbym po trzech latach powalczyć o mistrzostwo, czyli eliminacje Ligi Mistrzów.
Chwalił się też, że on – w przeciwieństwie do innych trenerów – ma cele i marzenia. Że tamci się albo wstydzą, albo boją, że zostaną wytknięci palcem. Teraz jest właśnie czas, by Stawowego tym palcem wytknąć.
Trener Widzewa, przynajmniej przed startem rundy, dostał niezłe narzędzia do pracy. Obóz zagraniczny, mimo że klub był bez pieniędzy (sfinansował go członek Rady Nadzorczej z własnych pieniędzy) i kilku niezłych piłkarzy. Lisowski, Kimura, Nishi czy najbardziej przez niego pożądani Bernhardt i Straus. Takich zawodników jesienią w Łodzi nie było.
Wiadomo, że Stawowemu chwilę potem zaczęto robić pod górkę, bo Widzew do meczu z Sandecją nawet nie przystąpił, a trener musiał prosić lokalnych biznesmenów o pieniądze, by jechać na spotkanie wyjazdowe. Mimo to, grę jego zespołu można było oceniać. Ona – jak na pierwszoligowe warunki – wyglądała bardzo źle. Były momenty, kiedy łodzianie prezentowali fajny futbol, ale dla reszty ligi byli zespołem wręcz wymarzonym, piekielnie przewidywalnym. Każdy wiedział, jak Widzew zagra i każdy wiedział, jak temu Widzewowi się przeciwstawić.
Tiki-taka, Ameryki chyba nie odkryjemy, to nie najlepszy sposób na pierwszą ligę. Od początku uważali tak wszyscy, ale Stawowy wiedział swoje. I łodzian z tej krytycznej sytuacji nie podniósł. Wygrał tylko trzy mecze.
W Tychach wcale lepiej to nie wyglądało. Tomasz Hajto miał wspólnie z Marcinem Adamskim odbudować tamtejszy GKS. Obaj na dzień dobry mogli sobie pozwolić na naprawdę porządne transfery: Przyrowski, Porębski, Gieraga, Grzeszczyk, Bąk. Ci dwaj byli kuszeni ostatni m.in. przez Termalikę, która jest na najlepszej drodze do Ekstraklasy, ale w Tychach otrzymali lepsze warunki finansowe. To mówi wiele.
Rzecz jednak w tym, że GKS – podobnie, jak Widzew – wygrał tylko trzy mecze. Łodzianie na koniec roku byli w krytycznej sytuacji i już z niej nie wybrnęli. W Tychach strata do miejsca barażowego wynosiła sześć punktów, a dziś w normalnych okolicznościach wynosiłaby pięć. To, że podopieczni Hajty znajdują się obecnie w strefie barażowej, jest zasługą przesuniętej na ostatnie miejsce Floty.
Ale i w Tychach nie mogą być pewni nawet tych baraży! GKS dwa mecze przed końcem rozgrywek ma punkt przewagi nad Pogonią, która w ostatniej kolejce ma zapewniony komplet punktów za Flotę. Hajto musi więc wygrać przynajmniej raz, u siebie z Katowicami lub w Ząbkach, a żeby nie polegać na potknięciu rywali – zwyciężyć dwukrotnie.
Stawowy już poległ, Hajto stoi nad przepaścią. Tak czy owak, ostatnie miesiące powinny obu nauczyć pokory.
Fot.FotoPyk