W jaki sposób dziennikarz drenuje z siebie emocje, skąd w Polsacie wziął się „Kowal” i co zaniedbał Canal+? Czym imponuje Aleksander Kłak i dlaczego Piotrek Świerczewski nie chciał się ruszyć z Bastii? Czym podpadli Krychowiak ze Szczęsnym, a z czego powinien zrezygnować Boniek? I wreszcie – skąd pomysł na zakup domu w Tajlandii? O tym wszystkim Mateusz Borek opowiedział w długiej rozmowie z Weszło.
Melisa na początek?
Nie, spokojnie.
Na Twitterze nie było widać spokoju w trakcie meczu Realu.
Dlatego się wyłączyłem.
Aż tak przeżywasz te mecze?
Madryt? No, przeżywam… Choć ewidentnie widać, że kadra Realu jest za wąska. Eksploatują tę samą grupę ludzi przy olbrzymim natężeniu meczów w klubie i reprezentacji. Niektórzy są zmęczeni, inni nie mają radości, świeżości… Wygląda to tak, jakby ten kryzys się przedłużył, co prawdopodobnie do końca sezonu się nie zmieni. W dużej piłce najważniejsza jest głowa. Może gdyby wyprzedzili Barcelonę, to pojechaliby na entuzjazmie i pomyśleli: „mimo że nie jesteśmy w top formie fizycznej, to ten Juventus pchniemy”?
Wydawało mi się, że na tym poziomie dziennikarstwa i przy takim doświadczeniu człowiek już dawno wyleczył się z typowo kibicowskich emocji.
Dziennikarstwo to pasja. Zabawa. To pastisz na życie. Utrzymywanie stanu umysłu chłopca. Nasz zawód wymaga, byśmy patrzyli na sport profesjonalnie. Czasem zbyt technokratycznie. Sami z siebie drenujemy te emocje. Przychodzimy z dłutem i wydłubujemy entuzjazm. Możemy mówić o taktyce, poziomie, jakości, ale sport uprawia się dla emocji. Na tym ten biznes się opiera. Dlatego cieszę się, że – jako dojrzały człowiek – mogę przy lampce wina zamienić się przed telewizorem w 18-latka, dla którego wynik jest sprawą życia i śmierci.
Od 2008 roku – kiedy zrobiliście mistrzostwa z dużą pompą – trochę ci tej poważnej piłki uciekło, a ty wyglądasz na gościa, który lubi młyn w pracy.
Młynu mi nie brakuje. Robię wiele rzeczy, których nie widać. Czy coś uciekło? Jeżeli mi się coś nie podoba, mogę poprosić szefa o rozwiązanie kontraktu. Ani Mateusz Borek, ani żaden inny dziennikarz nie ma wpływu na to, co kupuje jego telewizja. Skoro stawka, jaką oferowano za europejskie puchary, to według naszych bossów kwota nie do odrobienia, muszę to zaakceptować. Teraz robi je konkurencja.
Której komentarz – jak sam stwierdziłeś – do ciebie nie trafia.
Moi znajomi z Canal+ rozpoczynali ten projekt jako żółtodzioby, nie licząc Przemka Pełki, który komentował u nas Ligę Mistrzów. Dziś jednak nie posłużyłbym się tak ostrym osądem. Pracują w tej materii przez kolejny sezon, przekonali się, jak wygląda współpraca z UEFA, poznali niuanse… Nie mam większych zastrzeżeń. Ostatnio często oglądam jedną połówkę w Canale, drugą w TVP, żeby porównać spojrzenie na różne sprawy.
Nie jest tajemnicą, że nie wszyscy eksperci ci odpowiadają.
Ekspert – w moim rozumieniu – powinien spełniać kilka kryteriów. Po pierwsze – powinien uprawiać sport na jakimś poziomie i coś w życiu podnieść. Po drugie – musi mieć osobowość. Po trzecie – niezależność. I po czwarte – wolałbym, żeby komentarzem zajmowali się ludzie niezwiązani bezpośrednio z piłką w innych płaszczyznach.
Czyli ci, którzy po godzinach bawią się w menedżerkę.
W menedżerkę, trenerkę… Nie podobają mi się tacy eksperci.
U was też tacy są.
Kto?
Nawet taki Wichniarek.
Mówię o ludziach, którzy pracują stale na ekskluzywnej umowie, a nie takich, którzy wpadną dwa-trzy razy w roku do studia. Naszym jedynym stałym ekspertem od piłki jest Wojtek Kowalczyk. Pracownik Polsatu. Wojciech Drzyzga gdzieś pracuje? Nie. Ireneusz Mazur prowadzi jakiś klub? Nie. Wyjątek stanowi boks – tam nie ma tak wielu ekspertów i po śmierci Jurka Kuleja trudno znaleźć lepszego niż Andrzej Gmitruk, który doprowadził kilku pięściarzy do medali olimpijskich, a Tomka Adamka do dwóch tytułów mistrza świata. „Kowal” nie jest trenerem, asystentem, nie pracuje w agencji menedżerskiej ani w skautingu… Wystąpił w reprezentacji 39 razy, grał w poważną piłkę i ma prawo być ekspertem.
Obawiasz się czasem włączając jego wywiady lub czytając wieczorne tweety, że znowu może być gorąco?
Brakuje mu wewnętrznej kontroli, żeby napisać jak ja wczoraj: jestem zły, czas się wylogować. Wojtkowi zdarza się usiąść wieczorem, wprowadzić do organizmu jakiś katalizator emocji i potem płyną te jego złote myśli. Podobnie jak Janek Tomaszewski ma coś ważnego do przekazania, ale często gubi ich forma. Tłumaczę mu czasem: „Wojtuś, troszkę ogłady. Można to samo wyrazić innymi słowami. Możesz powiedzieć, że nie masz do kogoś przekonania. Nie musisz od razu odwoływać się do czynu lubieżnego i karalnego”.
Z drugiej strony tak kontrowersyjny ekspert daje wam to, czego nie znajdziemy w Canale – ostre opinie, często po bandzie.
Kiedy pokazywaliśmy wycinkowo Ekstraklasę – a trafiały nam się zwykle drużyny z niższej półki – śmialiśmy się, że toczymy z Canalem pojedynek między prawdą a technologią. My chcieliśmy mówić wprost o poziomie, a oni… Nie chcę mówić o jakiejś indoktrynacji, ale wolą uwypuklać rzeczy pozytywne, a patologie często przemilczać. Ubolewam też, że Canal+ – stacja, która zrobiła bardzo dużo dobrego dla polskiego futbolu i która utrzymuje tę piłkę od lat – nie chciała mieć większego wpływu na jej kształt. Ktoś, kto wydawał te pieniądze, mógł dwadzieścia razy uderzyć pięścią w stół i powiedzieć: „albo zrobicie takie zmiany, albo…”.
Jakie konkretnie zmiany?
Ile lat czekaliśmy na obowiązek podgrzewanej płyty? Na światła? Całą infrastrukturę? Do dziś dziwię się, że Canal nie wywiera większego wpływu, by kluby przeznaczały część środków na futbol młodzieżowy. Po co płacić średnim obcokrajowcom 200 tysięcy euro? Po co wypłacać prowizje im agentom? Tę kasę można spożytkować długofalowo, a w gruncie rzeczy większość pieniędzy jest przejadanych. Wiele mniejszych klubów powinno się opierać na bazie treningowej, świetnym skautingu i promowaniu młodzieży, a w ilu średnich zespołach mamy po kilku obcokrajowców lub samych 30-latków? Wszystko kręci się wokół trenera. Rynkiem rządzą menedżerowie. Agent umieszcza bezrobotnego szkoleniowca, ten jest mu wdzięczny i tak to się kręci.
W każdym kraju tak jest.
Ale naszej piłki na to nie stać! Jeżeli w Anglii „Dirty Harry” Redknapp zabiera zawodników do czwartego klubu, to i tak wybiera tylko spośród bardzo dobrych. Oferują wysokie pensje, płacą prowizje, ale piłkarz odpowiada klasą sportową. U nas do klubów średnio zamożnych przechodzą zawodnicy, którzy nie powinni tu trafiać.
Który klub najbardziej cię irytuje?
Wiele. W Podbeskidziu za dużo starych, w Koronie za dużo obcokrajowców… Ostatnio włączam mecz, patrzę: tu Leandro, tu Carlos, tu Porcellis, tu następny…
Carlos i Kapo wygrywają im mecze.
Ale ilu ich jest? Otwórz ostatnią jedenastkę.
Strzelam, że siedmiu.
Wyobrażam sobie, że nie licząc Legii, Lecha, może Wisły…
Korona jest o tyle specyficzna, że to młodzieżowa pustynia. Nikt stamtąd nie wypływa.
Wypłynął Cezary Wilk. Dawno temu.
Mam. Trzech Polaków w jedenastce.
I powiedz mi: co zmieni taki Porcellis?
Porcellis nic – to oczywiste.
A ten lewy obrońca? Leandro? Co tacy ludzie zmieniają? Nie chodzi o to, kogo bierze Ryszard Tarasiewicz, którego szanuję. Chodzi o to, dokąd zmierza ten klub. Czy oni powinni się napinać na szóste miejsce, czy raczej mieć idee fixe: ogrywanie młodych, sprzedanie jednego na sezon i praca z młodzieżą?
Korona czeka na inwestora i chce dograć sezon bez wywrotki. Dlatego grają doświadczonymi.
I tak to trwa. Ciągnie się latami. Podpisujesz kontrakty, potem trzeba je rozwiązać i wypłacić, żeby w ogóle odeszli. Co klub, to inny problem. Lechia z wieży Babel stała się bardziej polska. Zrobili to, co najłatwiejsze – sięgnęli po kilku doświadczonych Polaków z przeszłością reprezentacyjną, co od razu uporządkowało hierarchię, szatnię i podniosło poziom. Na kogo chodzą kibice? Albo na gwiazdy, albo na młodych polskich chłopaków. Ciężko o frekwencję, gdy grasz ośmioma przeciętnymi obcokrajowcami. Kupisz koszulkę Leandro? Albo Porcellisa? Nie chcę się już czepiać tej Korony, bo to problem wielu klubów. W Chorzowie młodzi wypływają, ale do takiej struktury zmusił ich stan finansów. Może gdyby było ich stać na lepszych, to Mosór podchodziłby inaczej? Podoba mi się Pogoń. Tu jakiś Walski, tu Rudol, tu Matynia… Zwoliński podobał mi się od zawsze.
Lechia miała was nawet podać do sądu za tekst o ich polityce transferowej. Skończyło się sprawą?
A jaką się mogło skończyć?
Wiadomo, że to absurd, ale przez moment zrobiło się o tym głośno i ludzie o to pytają. Nie codziennie klub pozywa dziennikarza za artykuł.
Ani im jednak nie zależy na nienormalnej relacji z Polsatem, ani my nie będziemy nikogo krytykować z klucza, gdy na to nie zasługują. Romkowi coś się nie spodobało, wyraził swoje zdanie i na tym zakończyliśmy. Rozmawiałem z Adamem Mandziarą, z którym czasem się spotykamy i nie ma sprawy.
Często zdarzają się takie sytuacje? Sprawy sądowe np. po Cafe Futbol?
Kiedyś Marek Pięta z Polskiego Związku Piłkarzy był niezadowolony za jakąś moją opinię. Niby robi coś dla piłkarzy, ale za bardzo nie wiem co. Teraz – swoją drogą – w końcu ma się pojawić jakaś inicjatywa na rynku. Ktoś chce pomóc zawodnikom z opieką prawną, uświadamiać ich, że kariera jest bardzo krótka i warto się zastanowić nad inwestycjami. Wielu zawodników ma dryg do biznesu, ale więcej ma szalony problem z życiem po życiu. Podoba mi się system holenderski, gdzie nie dostajesz wszystkiego, co zarabiasz. Część zarobków lokują na fundusze, z których możesz korzystać po zakończeniu kariery. O ile się nie mylę, po 35. roku możesz wybrać albo jednorazowo 50 procent i resztę w ratach, albo nic od razu, a potem większe raty. Ale nie ma tak, że kończysz karierę i zabierasz wszystko. Życie po życiu to u nas tabu. Piłkarz jest narażony na trudniejsze dolegliwości niż otyłość czy choroba wieńcowa. To młodzi ludzie, którzy szybko stają się bogaci i rozpoznawalni, co druga dziewczyna w barze zwraca na nich uwagę, nie potrafią ustabilizować życia prywatnego, a na koniec dochodzą szalone depresje wynikające z tego, że kiedyś miałem, a dziś już nie.
Depresja dotknęła twojego kolegę z dzieciństwa. Aleksandra Kłaka.
Poznałem go na jakiejś „osiemnastce” w Dębicy. Miałem 16 lat, on 19-20. Był zawodnikiem reprezentacji olimpijskiej, siedział w dresie „Polska”, pił herbatę i wpatrywał się w telewizor. U nas alkohol lał się strumieniami i na początku Alek rozmawiał zdawkowo, bo impreza nie toczyła się na jego poziomie postrzegania świata, ale lepiej poznaliśmy się gdy ożenił się z Elą, moją sąsiadką z bloku obok. Wyglądał jak gladiator. Przesadzał z siłownią. Siedział tam non-stop, przez co potem miał przerosty mięśniowe i problemy z barkami. Popełniał też ten błąd, że rzucał się do prostych piłek w środek bramki. Był szalenie ambitny. Spodziewałem się, że będzie bronił wielkim klubie, ale nie znam drugiego równie pechowego człowieka. Miał oficjalne propozycje z Blackburn i Valencii, a w 1993 pojechał do Marsylii. Podpisał kontrakt obwarowany możliwością rozwiązania w przypadku degradacji klubu, bo toczyło się wówczas postępowanie dotyczące Tapiego. Oglądałem nawet taśmy z treningu – Papin, Waddle, Olmeta, Boli, a w drugiej bramce Alek… Dostał pieniądze za podpis, ale Marsylia została zdegradowana.
Pamiętam, jak raz odwiedziliśmy go z Romkiem w Antwerpii. Spotykamy się dzień przed meczem, na zgrupowaniu, a on:
– Kurde, dzwonią do mnie z Anderlechtu – który akurat był mistrzem i grał w Lidze Mistrzów – i proszą, żebym nie grał.
– Jakiego Anderlechtu?
– Miałem iść do Genku, ale praktycznie dogadałem się z Anderlechtem. Pierwszy bramkarz doznał kontuzji, nie mają bramkarza na puchary… Mogę podpisać kontrakt życia, ale nie chcą, żebym grał.
– To nie graj.
– Nie no, muszę, bo obiecałem trenerowi.
I się wysypał.
Wybronił z trzy sytuacje na początku. Potem 20. minuta. Wychodzi do piłki… Upadek. Złamany bark. Anderlecht się wycofuje. Niesamowity pech. Alek miał depresję, ale przy tym dużą siłę. Niewielu potrafi się do tego przyznać, a po drugie – po prostu się nie poddać. Nie było dla niego wstydem pracować fizycznie lub jeździć w autobusie. Wyobrażasz sobie, że bramkarz reprezentacji Polski i medalista olimpijski, zgłasza się do ZTM-u w Warszawie i kursuje między Ursynowem a Mokotowem, żeby utrzymać rodzinę?
Nie zdziwię się, jeżeli za piętnaście lat wypłyną takie historie. Dowiadujemy się o nich non stop, tylko niewiele – jak w przypadku Kłaka czy Kałużnego – wychodzi na światło dzienne.
Możliwe, ale ile rzeczy trzeba w sobie pokonać, żeby tak postąpić? Żeby pokazać, że piłka była fajna, bawiłem się dobrze, ale nie będę grzebał w trupach i opowiadał, jak ja to kiedyś kiwałem? To typowe dla byłych piłkarzy – wielu żyje z przeświadczeniem, że to wina młodego pokolenia, iż dziś płaci się więcej. Alek po prostu zrobił prawo jazdy na autobus i siadł za kierownicą, żeby wyżywić dzieci.
Wiedziałeś na bieżąco o jego problemach?
Wiedziałem dużo, ale potem zmienił numer i w ostatnim okresie nie mieliśmy kontaktu. Wcześniej kontaktowaliśmy się regularnie. Alek poznał mnie zresztą z Piotrkiem Świerczewskim, z którym bliżej się trzymałem. On traktował życie luźniej. Jak ja.
Do niego chętniej się latało?
Szybko znaleźliśmy nić porozumienia. Zawsze dziwiłem się, czemu – mając wiele propozycji od Rennes po Montpellier – nie chciał odejść z Bastii, dopóki nie dostał oferty z Marsylii. A on: „co z tego, że dostanę 20% więcej, skoro nie będę miał takiego życia?”. Mieszkał nad morzem. Dom z basenem. Jednego dnia na trening kabrioletem, drugiego łodzią, bo ośrodek Bastii leżał przy samym morzu. Raz pojechałem do niego z moją ówczesną dziewczyną. Wypływamy łodzią kilometr od brzegu. Zgasł silnik. Zepsuła się. Pojawia się odpływ i zaczyna nas znosić na morze. Wyciągamy wiosła i przez dwie-trzy godziny wiosłujemy do brzegu. Dopływamy, dryfujemy, Piotrek dzwoni do żony, żeby przyjechała, tłumaczy, na jakiej jesteśmy wysokości, przybijamy, a tam… same gołe kobiety. Tak nas zniosło, że wylądowaliśmy na plaży nudystów! Nas dwóch i cała plaża gołych bab. Po dwudziestu minutach przyjeżdża żona Piotrka i awantura. Nie wierzyła, że przypadkowo nas tam zniosło.
Który wyjazd z tych czasów był najbardziej ekstremalny?
Wszystkie, bo sporo jeździliśmy! Grudzień-styczeń zawsze poświęcałem na pogłębianie tych relacji. Cottbus, Gelsenkirchen, Wolfsburg… Najpierw Harelbeke z Kubikami w składzie, potem Holandia. Sobota o 15:30 Leverkusen z Matyskiem, o 20:00 derby Rotterdamu z Dudkiem i Rząsą. Dziś też lubię podróżować, ale nie wypada mi już tak latać za 24-letnimi zawodnikami.
Jak się dogadujesz z obecnym pokoleniem?
Stefanowi Szczepłkowi bliżej było do pokolenia Deyny, kolejnym do Bońka, a mnie do kadry Engela. Dziś to inne pokolenie, ale nie mam do nikogo pretensji. Świat się zmienił. My wychowaliśmy się na trzepaku, oni w innych warunkach.
Nie przysiadają się na imprezach po kadrze?
Nie chodzę na imprezy po kadrze. Robert Lewandowski ma 26 lat, więc nie będę dla niego kolegą, ale możemy usiąść i pogadać o Bundeslidze. On i Kuba to stuprocentowi profesjonaliści, ale jest też grupa – choć może odbieram ich krzywdząco – która nie potrzebuje polskiego dziennikarza. Od młodego wieku budują kariery za granicą, sprawdzają się sportowo, grają w kadrze, bo są patriotami, ale też budują swą wartość jako reprezentanci…
Podpadli ci konferencją z „Bierhoffem” i „Didą”.
Wyobrażasz sobie takie głupoty na konferencji Arsenalu? Odpowiedziałby tak średnio inteligentnemu angielskiemu dziennikarzowi? Krychowiak francuskiemu i hiszpańskiemu też raczej nie. Im zależy na relacjach w klubie. Biznesem są Sevilla i Arsenal. Po co im polski dziennikarz? Nie chcę jednak generalizować, bo w kadrze jest grupa pasująca do poprzedniego pokolenia. Glik to normalny chłopak, nauczony życia. „Grosik” też”. Fajny gość, ze Szczecina i z szerokim spektrum znajomości (śmiech). Albo chłopcy z Rosji – Jędrzejczyk i Rybus… Nie chcę nikogo negować, ale kilku zawodników nie potrzebuje współpracy z polskimi mediami.
Powiedziałeś zresztą w którymś wywiadzie, że polscy dziennikarze nie mają się czego wstydzić w porównaniu z zagranicznymi.
Podejrzewam, że wymieniłbyś ośmiu zawodników Valencii, dziesięciu Borussii Dortmund, pięciu z Monchengladbach i porozmawiałbyś merytorycznie o każdym klubie z czołowej ligi europejskiej, a czasem mniejszych, jak Grecja czy Turcja. Zagraniczni dziennikarze często koncentrują się na swoim klubie, maksymalnie na swojej lidze. Wielokrotnie rozmawiałem z dziennikarzami zajmującymi się Bundesligą. Nie licząc kilku komentatorów, to – o ile nie jesteś przyporządkowany do Schalke – orientujesz się jedynie w swojej materii. Ale nie jest też tak, że wyciągasz komórkę, wybierasz 15 numerów i wyciągasz informacje. Rzecznik, konferencja, dwa-trzy unikalne kontakty i tyle. Kto zajmuje się Schalke, nie śledzi Augsburga, nie wspominając o Serie A, Primera Division. Nie wie, czy Legia gra w fazie grupowej Ligi Europy. Ich to kompletnie nie interesuje. Często budujemy świat kompleksów, a nie powinniśmy ich mieć. Nasi dziennikarze nie są gorsi, a tak się czujemy, bo ktoś mówi w innym języku.
Za to są wyjątkowo podzieleni, co uwydatniło się szczególnie w ostatnich miesiącach.
Zastanawiam się, dlaczego środowisko najbardziej podzieliło się przy prezesie-Europejczyku, który w skali ludzi zarządzających polską piłką jest postacią unikalną i szanowaną na całym świecie…
Bo łatwiej wypłynąć kopiąc kogoś, kto rzadziej się kompromituje?
Tak jak Wojtka gubi Twitter, tak prezes, który mówi, że się tym bawi, często robi to w sposób niebezpieczny. Nazwisko „Boniek” zasługuje na charakter ekskluzywności, a on przez te wszystkie wycieczki, polemiki i kłótnie z dziennikarzami tylko ich uwiarygadnia. Kompletnie niepotrzebne.
Widzisz – mówimy o podzielonym środowisku, a całą tę polemikę od razu sprowadzamy do takich pierdół jak Twitter.
Ale przez to prezes zatraca poczucie ekskluzywności! Kiedyś młody dziennikarz szedł na spotkanie z Bońkiem z wypiekami na twarzy. Dziś każdy może go zaczepić na Twitterze. Zbyszek się zdenerwuje, odpowiada, włącza się następnych pięciu i taka idiotyczna dyskusja o niczym toczy się przez cztery godziny. Mijają dwa dni i powstaje pięć tekstów, których treść to niby prywatna wymiana zdań z Twittera. Po co? Zalecałbym mu, żeby podchodził do tego ostrożniej. Ilu mamy opiniotwórczych dziennikarzy? Kilkunastu, choć twój szef pewnie uważa, że jednego-dwóch (śmiech). I my nie potrafimy się dogadać! Ktoś powie, że sprzyjam Bońkowi… Znam go od lat. Kiedy nie był prezesem, kontaktowałem się z nim częściej. Zapraszałem do spektakli medialnych. Dziś nie chcę zawracać mu głowy. Odbiłem też od tej wojenki. Tak jak nie jestem zwolennikiem, żeby nazywać go bohaterem za zrobienie czegokolwiek normalnego, tak nie można krytykować w sposób nieuzasadniony. Bo czasem ta krytyka jest właśnie taka. Dochodzi do absurdalnych sytuacji. Jeden przywali za nic, drugi zrobi sukces z normalnej sprawy. Tak widocznie jest skonstruowany świat. Jednego dnia dziennikarz „Przeglądu” wali w Kowalczyka i pisze, żeby nie traktować go poważnie, a chwilę później, kiedy gazeta ma problem, żeby zrobić ciekawy wywiad, to wypuszcza innego dziennikarza, który ma lepszy układ z Wojtkiem, on dzwoni i pięć razy go prosi, żeby powiedział coś ciekawego, najczęściej na temat Legii. Tak to wygląda! A ja biorę Wojtka na bok i mówię: „po co ty to robisz? Jak mnie ktoś kopie, to niech kopie, ale ja więcej wywiadu nie udzielę”.
Po „Kowalu” ktoś tak pojechał?
Włodarczyk – stając w tym konflikcie za prezesem Leśnodorskim – lekko przesadził z opinią. Dla młodego dziennikarza to pan Kowalczyk. Pan! Czasem trzeba ważyć słowa. To, że „Kowal” polemizuje z prezesem, to ich sprawa. Jeden z tym klubem coś wygrał, drugi nim zarządza i mogą się nie zgadzać. Ale nie może być tak, że Wojtek dostaje w łeb, a zaraz daje mięso i tekst, o którym się mówi. To powinieneś, człowieku, przynajmniej na tym zarobić, skoro ty im dajesz sprzedaż, rozpoznawalność i klikalność. To twój know-how, który albo zabierasz do grobu, albo sprzedajesz.
„Kowala” to kręci. Kiedyś powiedział, że nie może się doczekać, aż dostanie sto procent negatywnych komentarzy pod tekstem.
Trochę go znam i myślę, że to kokieteria. W gruncie rzeczy to fajny, wrażliwy chłopak który zakłada maskę i mówi, że to olewa, a wcale tak nie jest. Nie mogę mówić za niego, ale myślę, że to, co dzieje się w relacji Kowalczyk – kibice Legii, w środku go boli. I jestem w stanie założyć się o dużo pieniędzy, że on autentycznie kocha ten klub. Zawsze się z nim identyfikował. Czasem nawet przesadzał ze znaczeniem Legii w porównaniu z reprezentacją. To, że powiedział dwa słowa za dużo… Zdarza się. Przesadził. Ani suplementacja wieczorna, ani Twitter nie pomagają we właściwej formie osądu, ale myślę, że do dziś go to boli. Wiesz, czym się różni „Kowal” od reszty? Wielu byłych piłkarzy prosiło Legię o karnet. Dostali albo nie. Jego natomiast sam klub zaprosił, a on podziękował. Nawet nie chciał tego karnetu odebrać. Powiedział w swoim stylu: „zaczniecie grać, to odbiorę”. Nie wiem… Może on się nie zmieni, ale nigdy nie będę żałował, że postawiłem sobie za zadanie, by odnaleźć go na Bródnie.
Opowiedz, jak to przebiegało.
Zdobyłem numer i zadzwoniłem, żeby go zaprosić do programu. Odebrał raz i ani razu więcej.
Jego autobiografia cię skłoniła, żeby po niego sięgnąć?
Nawet nie. Zawsze lubiłem z nim rozmawiać. Był mistrzem świata. Zawsze błyskotliwy. Kiedy mu nie szło, potrafił zwalić winę na wszystkich dookoła, ale nigdy nie było tak, że przegrał mecz i uciekał. Wręcz przeciwnie – poprawiał włosy, bo jeszcze miał czuprynę, stawiał torbę, las mikrofonów i odpowiadał, ile było trzeba. Pomyślałem, że może to samorodny talent do pracy w roli telewizyjnego opinionisty. Pojechałem na Bródno w jedno miejsce, drugie, trzecie… Zacząłem pytać w jednym barze, drugim… Pobawiłem się w dziennikarstwo śledcze i – co ciekawe – znalazłem go w siłowni Fit Fun! Tam z nim pogadałem, zgodził się przyjechać na pierwszy program, spodobało mu się i został.
Widzisz wśród obecnych piłkarzy kogoś, kto mógłby wypłynąć jako ekspert w podobnym stylu?
Powiedziałem Robertowi Lewandowskiemu, że chciałbym z nim popracować.
A on?
Na razie się śmieje. Przed nim jeszcze osiem lat grania, ale akurat Robert – oprócz inteligencji i ciekawego spojrzenia – będzie miał jak nikt inny argumenty z własnego CV, by móc oceniać innych. Bo jak słyszę, że Rafała Murawskiego – świetnego ligowca i byłego reprezentanta – ocenia ktoś, kto kopnął piłkę 60 razy, to chce mi się śmiać. Po prostu się śmieję. Najpierw zagraj tyle co ten chłopak, potem oceniaj. Wracając do obecnych piłkarzy… Wojtek Szczęsny ma swoje zdanie i lubi pójść pod prąd. Wawrzyniak jest błyskotliwy. Nie chodzi jednak tylko o wiedzę – niektórzy świetnie opowiadają dykteryjki lub znakomicie analizują przy piwku, a gdy zobaczą reflektory w studiu, zaczynają powielać ogólne opinie.
Trafiło wam się ostatnio kilka perełek. Matysek i Wichniarek wypadli świetnie.
Skostniała formuła korzystania z tych samych ekspertów hamuje postęp. Widz się męczy. Mistrzostwa Europy 2008 zrobiliśmy w gronie 20 ekspertów. Każdy był inny. Jeden bardziej merytoryczny, drugi poważny, trzeci wesoły… Już teraz myślimy o Euro 2016, gdzie pojawi się kilka mniej znanych reprezentacji. Będziemy potrzebowali ekspertów, którzy mają wiedzę na ich temat. Nie zawsze jednak mają czas. Bardzo chciałem, żeby Marek Zub przyjechał na mecz z Litwą, ale nie mógł.
Rozmawiamy o dużych turniejach, poważnej piłce, ale sam powiedz – potrzebne ci takie mniej poważne akcje jak Puchar Narodów Afryki czy Klubowe Mistrzostwa Świata?
Lubię to. Nie robię tego dla pieniędzy. Jestem związany z Eurosportem od 1996 roku i tak mam sformułowany kontrakt, że praca w Polsacie to priorytet, ale jeżeli mam wolny wieczór, to mogę coś zrobić.
Potrzeba trochę czasu, żeby się przygotować do skomentowania np. Mali.
Ale zrobiłem tych pucharów z osiem, więc coś już wiem. Poza tym to ciekawa wiedza w perspektywie mistrzostw świata. Widzisz… Postrzeganie i zapamiętywanie futbolu różni się w zależności od tego, co robisz. Od paru miesięcy przestałem tweetować w czasie meczów. Albo puszczam jednego tweeta na połówkę. Złapałem się na tym, że o ile wcześniej uważnie oglądałem mecz i miałem wiele przemyśleń, o tyle teraz – kiedy zacząłem bawić się telefonem – wiele mi uciekało. Bez sensu. Teraz odkładam telefon, oglądam mecz i w przerwie mogę coś napisać. Do czego zmierzam – najlepszym sposobem na analizę meczu jest komentowanie. Jesteś skupiony, przygotowany i masz inną percepcję. Potem ktoś cię zapyta o graficzną sytuację z 18. minuty i pamiętasz.
Nie zdarza ci się jechać na autopilocie?
Nie. Bardzo dokładnie pamiętam mecze z lat 90. Kiedyś się śmiałem, gdy Andrzej Strejlau mówił, że Szewczyk w 65. minucie zrobił to lub tamto, bo niemożliwe, żeby pamiętał. Ale jak się człowiek wciągnie i skomentuje tyle meczów, to po prostu ich nie zapomina.
Dostajesz do skomentowania – powiedzmy – Cruz Azul. Jak się przygotowujesz do tak abstrakcyjnej drużyny?
Cruz Azul to taka abstrakcja? Byłem w Meksyku dwa razy, oglądałem tam mecze… Wiadomo, że nie śledzę transferów i ligi meksykańskiej, ale wchodzisz, patrzysz, okazuje się, że kojarzysz dziesięciu, bo grali w Europie albo na jakimś turnieju. Dokładasz trochę wiedzy internetowej, możesz do kogoś zadzwonić i jedziemy.
Słyszałem kiedyś opinię, że Canal+ nie chciałby cię w swoich szeregach, bo gdybyś pojawił się w stacji, to przejąłbyś Ekstraklasę w poniedziałek, wtorek Liga Mistrzów, środa studio, czwartek Liga Europy, a na koniec jeszcze dwa mecze lig zagranicznych i „zabrałbyś” pracę kilku osobom.
Bez przesady. Niech Canal żyje swoim życiem. Postanowiłem, że nie będę się o nich wypowiadał. Długo byłem lojalny, wręcz za często ich komplementowałem, czego nie dostawałem zwrotnie. Uważam też, że wypadałoby mnie – jako byłego pracownika – zaprosić na jubileusz tej stacji. Skoro ktoś uznał, że nie zasługuję… Cóż, mam do tego tak chłodny stosunek, jak do tego Frugo, które właśnie piję.
Kilka cytatów. Cztery lata temu powiedziałeś w „PS”, że na piłkarskim salonie masz plakietkę „visitor”. U nas z kolei dodałeś, że jak patrzysz na ludzi zarządzających polskim futbolem, to uważasz, że byłbyś gwarancją wyższej jakości. Przez lata utrzymywałeś też, że będziesz komentował do 40. roku życia…
… i nie dotrzymałem słowa. Ten zawód cały czas daje mi adrenalinę. Człowiek wolniej się starzeje. Cały czas masz poczucie funkcjonowania w zawodzie chłopca, mniej mężczyzny. Miałem dwie-trzy oferty, żeby popracować w innej roli, ale nie skorzystałem.
Przestały przychodzić?
Powiem tak: nic nie przekonałoby mnie do tego poza dwoma scenariuszami. Pierwszy to taki, że spotykam inteligentnych i zaradnych ludzi, dostaję od nich kompetencje i kilkuletni kontrakt z konkretnym celem. Nie mógłbym funkcjonować w klubie, w którym bym się nie odzywał i skupiał na dostawaniu pensji. Nie mogę myśleć, że moja decyzja komuś się nie spodoba i za pół roku mnie wyrzucą. Nie da się tak robić piłki.
Nie ma klubu, którego działanie do ciebie trafia?
Jak funkcjonują nasze kluby? Część balansuje na granicy tego, czy jedziemy na zgrupowanie, bo brakuje na hotel lub jedzenie, część ma problem z transferem za 200 tysięcy euro, natomiast w bogatszych klubach zarządzać chcą właściciele, a funkcje sportowe są – mam wrażenie – bardziej administracyjne, mniej decyzyjne.
Jednym słowem – wykluczasz przejście na drugą stronę.
Nie widzę się w tej roli. Po prostu. Janusz Basałaj namawiał mnie, żebym został dyrektorem reprezentacji, a kluby… Nie interesują mnie ani pieniądze, które mogą zaoferować, ani kompetencje, ani same kluby jako projekty.
To pierwszy scenariusz. A drugi?
Układ właścicielski ze znajomymi. Wtedy wiadomo, że decydujesz o swoim i robisz coś dla siebie. Był taki plan, ale się wysypał.
Lublin.
Chcieliśmy zacząć od niższej ligi, dać swój know-how, odbudować piłkę, a straciliśmy trochę pieniędzy i odbiliśmy się od muru.
Co stanęło na przeszkodzie?
Kiedy do klubu wchodzi kilka osób i nie ma pakietu kontrolnego, tylko kupuje 20-30%, pojawia się opór materii. Kilka osób umocowanych w tym biznesie od lat od razu boi się, że straci pracę. Często takie kluby nie mają zaplecza treningowego. Funkcjonują w oparciu o miejski ośrodek sportu i rekreacji, gdzie pracuje znajomy znajomego albo wujek kogoś z urzędu miasta i mimo że nie potrafią przygotować murawy albo odśnieżyć boiska, jesteś na nich skazany. Chcesz interweniować, to odbijasz się od ściany. Prezes może być kompletnym amatorem, bo przez lata zajmował się dyspozycją autobusów…
Niektóre sytuacje załamały mnie psychicznie. Przez swoje znajomości udało mi się załatwić piłki lub stroje za darmo lub za ceny fabryczne. I nagle ktoś pośrednio związany z klubem pyta, czy nie mógłbym w tej samej cenie załatwić piłek, bo już pomyślał, że dałoby się to przeprowadzić przez jego firmę, sprzedać klubowi, a na koniec udowodnić przed radą nadzorczą, że udało się te piłki kupić nawet taniej niż w sklepie. Rozumiesz? Mówimy o wielkich rzeczach, a na niższym poziomie patologie nie dotyczą milionów, tylko śmiesznego dealu na kilkanaście tysięcy złotych! A jak na koniec czytasz artykuły lokalnych dziennikarzy umocowanych w urzędzie miasta, którzy mają relacje z klubem od lat, to chce ci się wymiotować! Brakowało bazy. Zimą drużyna trenuje na sztucznej murawie na terenie szkoły. Drugoligowy klub musi akceptować godziny wyznaczone przez szkołę. Nie ma zajęć, to możesz trenować. Trener nie zaplanuje, że o dziesiątej siłownia, a o piętnastej boisko, bo dostajesz wytyczne: masz płytę od 16:30 do 17:45, ponieważ o 18 jest mecz komercyjny, za który zapłaciła jakaś firma.
W Ekstraklasie takie rzeczy też się zdarzają. Podbeskidzie trenowało w galerii handlowej.
W Lublinie brakowało piłek, gryfów na siłowni, grum i drabinek, bo nigdy tak nie trenowano. Drużyna wcześniej nie trenowała w siłowni! W wolnym czasie pojechałem na turniej charytatywny do Tarnobrzega, w zamian za co drużyna mogła chodzić do klubu Jatomi za darmo, gdzie trener mógł zrobić siłę w okresie przygotowawczym albo Piotrek – aerobik. Co z tego, skoro okazuje się, że boisko nieodgarnięte, trening trzeba przeprowadzić na połowie, a pomiędzy rozgrzewającymi się zawodnikami zaczyna jeździć traktor! Trener mówi: – Proszę zjechać, bo prowadzę trening.
– Nie, nie, bo będę odśnieżał.
– Proszę pana, prowadzę trening. Proszę zejść.
– Nie, ja pracuję do 16:30 i będę odśnieżał.
Trzy razy mu Piotrek powtórzył, ten nie zjechał, to lekko go zsadził z tego traktora. Facet napisał skargę do dyrektorki szkoły, ta – umocowana w urzędzie miasta – zadzwoniła do urzędu, prezydent bez konsultacji z nami wyrzucił trenera i przyprowadził swojego.
Funkcjonowaliśmy tam z Krzynówkiem, Bąkiem i Świerczewskim. Straciłem bardzo dużo czasu i trochę kasy. Jeździłem tam i z powrotem za własne pieniądze. Nikt nie dał mi złotówki na benzynę. Wykonałem setki, jeśli nie tysiące telefonów. Poprzez odpowiednie zarządzanie zmniejszyliśmy dług z 1,2 miliona złotych do 600 tysięcy i chcieliśmy awansować do I ligi. Jak to wygląda dziś? Powstał stadion pewnie za 200 milionów, a klub ma trzy miliony długu i gra w trzeciej lidze. Kto za to odpowiada? Kto? Szef sportu w Lublinie? Pracuje dalej. Ludzie z MOSiRu? Pracują dalej.
Dziwi cię to? Takie sytuacje w niższych ligach są na porządku dziennym.
I wszystkim to pasuje! Może to nasz błąd, ale podczas dyskusji z prezydentem powiedzieliśmy, że kiedy ktoś choruje na raka, to – żeby go uratować – trzeba wyciąć cały nowotwór. Nie można wyciąć części, bo urośnie. Zapytali, co mamy na myśli i odpowiedzieliśmy, że trzeba wyrzucić wszystkich. Zaorać i zacząć od początku. Nawet jeżeli przez pół roku będzie ciężej, to będziemy przez 20 godzin na dobę w klubie, bo trzeba to wyczyścić, wydrenować i wypatroszyć.
Ta rozmowa była punktem zwrotnym?
Miasto, żeby się nas pozbyć, zaczęło za publiczne pieniądze podwyższać kapitał spółki. Jeżeli ty nie dokapitalizowujesz, czyli nie dopłacasz do udziałów, to efekt jest taki, że zainwestowałeś kasę, a udziałów masz coraz mniej. Pracujesz w klubie, przychodzisz na radę miasta, radni przegłosowują podniesienie kapitału – to najczęściej decyzja polityczna – dorzucają pieniędzy publicznych, klub dalej gra w III lidze, a tobie spadają udziały. Na początku mieliśmy około 20 procent, teraz – choć nie ma nas tam od kilku lat – około ośmiu, ale to nic nie warte.
Podsumowując – odpadła ci też druga droga do wejścia w piłkę.
Podsumowując – to była lekcja. Nauczyłem się trochę z prawa, organizacji meczu, poznałem zależności wobec spółek miejskich, MOSiR-u… Nigdy bym się też nie zdecydował na przejęcie klubu, gdybym nie miał 50% plus jeden. Ja muszę decydować, ale tak, odpadła druga opcja. Nie chcieliśmy zarabiać na piłce. Może gdyby nam się powiodło, to mógłbym się temu poświęcić, być pracownikiem etatowym lub właścicielem i prowadzić biznes pozwalający żyć. Było, minęło. Nie ma czego żałować.
A komentatorka? Przez lata opowiadałeś, że komentatora buduje sukces reprezentacji. Większego niż zwycięstwo z Niemcami raczej nie doczekasz.
Nie wiem… Może jeszcze czegoś nie widzę? Może czegoś mi brakuje? A może potrzebuję sukcesu na wielkim turnieju? Zawsze sądziłem, że los komentatora jest ściśle związany z losem drużyny.
A nie jest tak, że tacy ludzie jak Ciszewski czy Szpakowski przeszli do legendy także z tego względu, że w ich czasach było zdecydowanie mniej transmisji i czasem jeden mecz był wręcz mitologizowany przez kilkadziesiąt lat? Dziś jest tego tyle, że trudno skojarzyć Mateusza Borka z jednym meczem.
To, że ktoś cię kojarzy, to w ogóle sukces. Kiedyś był jeden kanał, mały biało-czarny telewizor i jak grała reprezentacja lub pokazywali Bońka w pucharach, pustoszały ulice. Dziś mamy 26 kanałów sportowych, ludzie wpisują sobie „komentator” w rubryce „wykonywany zawód…
Zauważyłem, że cię to irytuje. Ostatnio często powtarzasz, że komentatorem może zostać każdy.
Wiele redakcji – mając do wyboru uznanego komentatora, który chce kontrakt na poziomie lub takiego, który zrobi mecz za 200 złotych – bierze tego drugiego. Zapłacę mu te trzy stówy, gość sobie pogada przez godzinę. A co gada? Nieistotne. Niech leci. Najważniejsze, że w przerwie puścimy reklamy i zarobimy. Zawsze wydawało mi się, że komentowanie to najwyższy stopień wtajemniczenia zawodowego. Nie mam pretensji do świata, ale przed mikrofonem często siadają ludzie, którzy nigdy nie wsiedli do pociągu, nie pojechali na wywiad, nie porozmawiali z ludźmi, nie liznęli reporterki, nie zmontowali materiału… Nie poznali zawodu z każdej strony, zanim usiedli przed mikrofonem, by wyjawić światu swoją opinię.
Z drugiej strony – o tyle trudniej wyrobić sobie markę fachowca, że komentując np. Valencię musisz mieć świadomość, iż słuchają cię dziesiątki 18-latków, którzy czytają dzień w dzień wszystkie newsy na temat klubu i muszą mieć większą wiedzę.
I wytkną ci, że nie wspomniałeś o zmianie taktycznej z Santander w 87. minucie, bo dla nich to sprawa życia i śmierci. Nie możesz konkurować z takimi – w pozytywnym sensie – maniakami.
Pytanie więc, na ile da się to wszystko ogarnąć, łapiąc przy tym boks i MMA? Przyjmiesz – powiedzmy – trzy mecze dziennie, a i tak masa spraw ci umknie.
Powiedzmy, że poradziłbym sobie z hokejem, siatkówką i piłką ręczną, bo zawsze się tym interesowałem, ale nie chciałbym komentować tych dyscyplin. Wiele razy ktoś mnie namawiał, żebym komentował sporty walki…
… co zawsze wykluczałeś.
Bo nie chcę! Nie będę lepszy od Janusza Pindery ani duetu Janisz-Juras. Po co mam to robić? Pochodzę z miasta, gdzie boks i zapasy zawsze były na najwyższym poziomie i nie jest tak, że zacząłem się tym interesować dlatego, że Polsat wykupił prawa. Nie poprowadziłbym dobrego studia przy gali, często dłuższego niż piłkarskie, gdyby moja wiedza ograniczała się do kliknięcia kilku stron w sobotę.
Stąd moje pytanie – jak to wszystko ogarniasz?
Oglądam bardzo dużo boksu. Nawet mając Cafe o jedenastej, zawsze wstaję na duże walki w nocy.
Miałeś raz taki maraton – gala, Cafe, mecz Ekstraklasy, na koniec program…
Potem nie żyjesz dwa dni. Aż ciało boli, taki wysiłek. Boksu oglądam sporo, MMA też… Dokupiłem nawet fight pass, żeby oglądać UFC.
Kosztem tego nie obejrzysz Serie A, Premier League… Zawsze coś stracisz.
Mam wyrozumiałą żonę. Jestem też starszym człowiekiem i wstaję bardzo wcześnie. Złapałem się, że w ostatnich miesiącach budzę się codziennie o 6:30-7 i zanim o 8:50 zawiozę syna do przedszkola, zdążę przewałkować cztery strony o boksie, trzy o MMA, pięć piłkarskich, filmiki na YouTube. Dziewiąta rano, a już jestem zbriefowany ze wszystkiego i mogę iść do pracy. Ktoś może sobie nie wyobrażać, jak można poświęcać tyle czasu na pracę. Ja tak na to nie patrzę. To hobby. Jeżeli chcę jechać na finał Ligi Mistrzów, to kupuję bilet do Berlina za swoje pieniądze. 21. finał – skomentowałem dziewięć, ale za dwanaście zapłaciłem sam.
A kiedy wyjedziesz z Polski? Bo podobno masz taki plan, ale jakoś ciężko sobie wyobrazić, żebyś na stałe wyrwał się z tego kieratu.
Właśnie nie tak ciężko! Od kiedy to powiedziałem, wszystko doprecyzowałem. Kupiłem dom i 20. czerwca wyjeżdżam go umeblować.
Gdzie?
Phuket, Tajlandia. Postanowiłem więcej czasu spędzać z rodziną i ze swoimi myślami. W czerwcu pojadę na miesiąc, ale w połowie, po zrobieniu przedświątecznego Cafe, urwę się na 40-dniowy reset.
Dlaczego Tajlandia?
Lubię Azję. Odpowiada mi klimat i mentalność ludzi. Niezależnie, czy ktoś ma dwadzieścia posiadłości, czy nie ma nic, jest uśmiechnięty. Sam mam taką filozofię życia. Wychowałem się na 48 metrach w Dębicy, rodzice nie mieli samochodu, potem mieszkałem w wynajętym pokoju przy Gościeradowskiej na dalekim Targówku, dojeżdżałem 55 minut do centrum, musiałem pracować jako recepcjonista w anglojęzycznej firmie i byłem happy. Bo po godzinach mogłem iść na mecz lub do teatru. Bo żyłem w mieście, które poszerzało mi horyzonty. Zrealizowałem to, co założyłem zawodowo. Tu też jestem happy. Lubię jednak słońce i – ponieważ świat poszedł technologicznie do przodu – może będę w stanie funkcjonować w biznesie leżąc przy basenie na leżaku lub na plaży?
Coś powiązanego z bukmacherką?
Nie, bukmacherka to mój kontrakt wizerunkowy.
Który ludziom się nie podoba.
Nie interesuje mnie to. Zapytam inaczej: gdyby ktoś uważał, że nie jestem dobrym nośnikiem jego reklamy, to zaproponowałby mi to? Możesz mi coś zarzucać. Nie mam problemu.
Bońkowi zarzucają.
Bawi mnie to. Jak czytam tweety pana ministra, który grozi palcem Bońkowi lub mnie, to… Niech grozi. Funkcjonuję w Unii Europejskiej, podpisałem umowę na sprzedaż wizerunku firmie brytyjskiej i ona nim dysponuje.
Kiedy startujesz z życiem rentiera?
W sumie już mogę.
Ale trzyma cię adrenalina z pracy.
Trzyma, dlatego tu jestem. Zainspirowała mnie natomiast historia kumpla. Wyprowadził się do Tajlandii, kupił dwa domy i żyje w dużej mierze z wynajmowania ich. Przyjeżdża do Polski na początku maja, wraca w październiku… Prowadzi spokojne życie. Resetuje się, czyta książki, biega po plaży. Wiesz co? W sumie jestem zmęczony ściganiem się z życiem.
Już nie jesteś Ferrari, jak cię określił Tomek Smokowski.
Ferrari można kupić, ale stawiam na auta rodzinne.
A prawko jest?
I to bez punktów! Człowiek się uspokoił, a teraz mam o tyle wygodniej, że zostałem ambasadorem firmy BMW Zdunek i o auta nie muszę się martwić. Ale wracając do tematu – z jednej strony praca cię kręci, z drugiej masz poczucie upływającego czasu. Może ci się wydawać, że program, telewizja czy gazeta nie będzie bez ciebie funkcjonować… Będzie, będzie. Czy poprowadzisz ty, czy pan X, biznes i tak pójdzie do przodu. Może troszkę inaczej będzie wyglądał w detalach, ale niczego to nie zmieni.
Cafe coraz częściej oddajesz.
Ale nie dlatego, że siedzę na basenie. Ludzi, którzy nadają się do wizyjnej pracy przy galach sportów walki, jest mniej, dlatego czasem inni prowadzą Cafe. Dalej jednak identyfikuję się z tym programem. Cały czas mamy dobre słupki, ale może uda się go jeszcze odświeżyć?
Nie uważasz, że studio w hotelu było lepsze?
Uważam, ale moje zdanie nie ma znaczenia. Rządzi ekonomia. Produkcja telewizyjna z hotelu czy restauracji jest trzy razy droższa od programu studyjnego. Nie wyjmę z własnej kieszeni stu tysięcy miesięcznie, żeby przenieść się do hotelu.
Jak chcecie odświeżyć program?
Może wyjdziemy poza studio? Może zmieni się czołówka? Może dodamy nowych ludzi? Może zaprosimy do dyskusji przez Twittera czy Facebooka? Myślimy o tym. Nie jest jednak łatwo przedefiniować pomysłu na program, który jest pomiędzy innymi wydarzeniami. Często to się odbywa w gronie trzech-czterech osób, ale Cafe wciąż ma najwyższy słupek oglądalności ze wszystkich magazynów piłkarskich w Polsce. Koło 100-120 tysięcy. Niektóre odcinki mają po 60-70, inne – zwykle po reprezentacji – nawet 300. Nie prowadzę go jednak – jak Tomasz Lis – raz w tygodniu i nie mam sztabu ludzi. Między niedzielą a niedzielą trzeba czasem zrobić trzy mecze, przemyśleć studio, pojechać na galę sportów walki i poprowadzić program Puncher.
Kiedy ostatnio spałeś dłużej niż cztery i pół godziny? Czy miałeś potem wyrzuty sumienia? Czy 18-godzinny dzień pracy to już lenistwo? – zapytał cię Kuba Olkiewicz na Twitterze.
Kuba ma rację – starsi ludzie za dużo nie śpią. Żona nawet mi powtarza, że z powodu pięciogodzinnego snu mam problem ze stratą wagi. Zaburza metabolizm. Ale racja – 18-godzinny dzień pracy to duże lenistwo. Kto pracuje mniej niż 19, jest leniuchem.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK