W piątkowy poranek 13. lutego o godzinie 8:00 rozpoczęliśmy krótki, 45-minutowy trening na naszym Buraco. Po zajęciach śniadanie i podróż do Luandy. Dało się odczuć, że jedziemy na mecz ligowy, a nie sparing podczas przygotowań. Autokar nie był już z serii tych afrykańskich. Już bardziej z europejskich, a nawet amerykańskich (jak to mówił Pawlak – „a taki był ładny, amerykański”). Po ośmiu godzinach meldujemy się w hotelu w Luandzie. Jak to zazwyczaj – kolacja, spacer i kima. W niedzielę też prawie jak zwykle śniadanie i wyjazd na lotnisko, gdzie o 12:30 był zaplanowany samolot do Lueny. Był zaplanowany, tylko prezydent Angoli postanowił przedłużyć pobyt w Moxico, gdzie otwierano nitkę kolei krajowej i ze względów bezpieczeństwa odwołano wszystkie loty do tego regionu. Spędziliśmy na lotnisku pięć godzin, a naszego powietrznego busa się nie doczekaliśmy.
Hmm… Co teraz? Walkower? Mecz przeniesiony na środek tygodnia? Otóż nie. Decyzją angolskiego związku mecz odbędzie się w następny dzień, czyli w niedzielę o 15:30. No i teraz organizacyjne wyzwanie. O ile hotel nie był żadnym problemem – wróciliśmy do tego, w którym spędziliśmy poprzednią noc – o tyle zorganizowanie posiłku dla ponad dwudziestu chłopa w Luandzie, 14. lutego w Walentynki, to już nie lada wyzwanie. Wszystkie restauracje miały rezerwacje dla zakochanych i posiłki przygotowane pod zamówienia, a my spędzaliśmy „ciepłe” Walentynki w męskim gronie. Udało się załatwić jedzenie pod wieczór w restauracji po drugiej stronie miasta.
No nic, przynajmniej Luandę zobaczyłem w dziennym słońcu i nocą, kiedy jest wspaniale oświetlona.
Najedzeni wróciliśmy do hotelu, żeby trochę się zdrzemnąć, bo już o 3:30 wyjazd na lotnisko. O 5:00 samolot, który wystartował o 5:30, ale do tego trzeba się podobno przyzwyczaić. W hotelu w Luenie byliśmy o 8:00. Śniadanie, spanie, obiad, mecz. Po trzech dniach podróży debiut w Giraboli. Po pierwszej połowie był bezbramkowy remis ze wskazaniem na nas – słupek z rzutu wolnego i kilka ciekawych dla oka akcji. W drugiej połowie również mieliśmy swoje okazje do zdobycia bramki – poprzeczka, słupek, uderzenie tuż obok bramki. Rywale też dochodzili do sytuacji, ale mieli więcej szczęścia i w 70. minucie po wrzucie piłki z autu oraz nieporozumieniu naszej defensywy cieszyli się z trafienia. Goniliśmy wynik, ale niestety nie zdobyliśmy upragnionego gola.
Wróciliśmy do Lobito bez punktów, ale już z jakimiś doświadczeniami z meczu o ligowe punkty. Czekaliśmy na drugie spotkanie z 1. de Agosto na swoim terenie, przed własną publicznością. Debiut w ekstraklasie zaliczony, 90 minut na boisku – marzenie spełnione. To nic, że w Afryce. To nic, że w lidze, w której światowe gwiazdy spędzają emeryturę (Rivaldo). To nic, że na mecze ligowe lata się samolotem, że oglądają nas fani, którzy wypełniają stadiony po brzegi i żyją każdym niekonwencjonalnym zagraniem.
Ważne nie, że marzenia się spełniają. MARZENIA SIĘ SPEŁNIA!
Kolejnym jest bramka i zwycięstwo, a szansa na realizację zadania nadarzyła się już po tygodniu. I obydwa zadania zostały wypełnione. Zagraliśmy pierwszy mecz w Lobito w rozgrywkach Giraboli po czterech latach. Na stadionie stawiło się 12 tysięcy fanów. „Na stadionie” to może dużo powiedziane, bo kibice byli dosłownie wszędzie. Jak wychodziłem z tunelu na rozgrzewkę 45 minut przed meczem, to nie mogłem przestać się dziwić. Ludzie byli gdzie okiem nie sięgnął – na wzgórzu, na dachach swoich domków, na płotach, za bramkami, na trybunach, a nawet na lampach. Wrażenie niesamowite. Śmiałem się w głos mając w perspektywie występ przed tak egzotyczną publiką.
Rozpoczęliśmy mocno zmotywowani i poszliśmy po swoje od samego początku. Pierwszą bramkę zdobyliśmy w 12. minucie, a jej autorem jedyny „Mundele” („biały” w języku afrykańskim) grajek na boisku. Dla podpowiedzi dodam, że z Polski. Byłem wniebowzięty radując taką rzeszę sympatyków Academica i moich czarnych braci z zespołu! Poszliśmy za ciosem i w 34. minucie Cachi dołożył drugą bramkę, po której ciesząc się z fanami wykonał chyba najdłuższy i najszybszy sprint podczas tego meczu. Nie mogliśmy go złapać. Rywal, topowa firma w Angoli, próbował zdobyć bramkę i uratować chociaż remis, ale nasz bramkarz – Funy był w doskonałej dyspozycji tego dnia i wybronił wszystkie strzały przeciwnika.
Po meczu świętowaliśmy z naszymi kibicami w magicznej scenerii. Zwycięski powrót Giraboli do Lobito. Nie mieliśmy dużo czasu, żeby nacieszyć się zwycięstwem, bo już w środę mieliśmy kolejny mecz z silnym rywalem zespołem Kabuscorp ,którego właścicielem jest diamentowy Bento Kangamba, człowiek który w 2012 roku ściągnął do swojego klubu gwiazdę Barcelony i reprezentacji Brazylii – Rivaldo. Trochę tych diamentów trzeba było dla niego wykopać.
Wracając do meczu, w szatni – jak przed każdym spotkaniem – sędziowie sprawdzili gotowość wszystkich zawodników do gry pod czujnym okiem kapitana rywali. Nawet ochraniacze i obuwie trzeba zaprezentować. Atmosfera na trybunach jeszcze bardziej afrykańska niż w Lobito. Sektory wypełnione pomalowanymi tubylcami w tradycyjnych strojach, trąbki śpiewy, tańce – trudno było się na meczu skupić. Zaczęło się pięknie strzeliliśmy bramkę i na przerwę schodziliśmy z przewagą nad rywalem. Ale jednak krótki czas na regenerację i niewielkie doświadczenie w najwyższej klasie rozgrywkowej w porównaniu do gospodarzy dały o sobie znać. Pierwszą bramkę straciliśmy około 60. minuty, a drugą w doliczonym czasie gry. Ogromny sukces był blisko, ale się nie udało.
Po meczu jak zwykle uściski dłoni z przeciwnikami, a nawet przytulany misiek z diamentowym szefem Kabuscorp. Kolejne dwa dni były wolne, a że w Lobito nawet w lutym można złapać trochę kolorów, to odpoczywałem na skąpanej w słońcu plaży przy Cafe Alfa.
W drugim meczu przed własną publicznością znowu wygraliśmy i powoli powstawał mit o niezdobytej twierdzy Buraco, aż tu nagle region Bengela, w którym leży Lobito nawiedziły straszne ulewy, które zalały nasz stadion wraz z biurami klubu, w których były wszystkie dokumenty, karty zawodnicze i kontrakty. Ten kataklizm wpłynął znacznie na działania klubu. Zdezorganizował treningi i codzienne przyzwyczajenia. Był to również słabszy okres w walce o ligowe punkty. Przegraliśmy trzy mecze z rzędu i robiło się zimno (znaczy inaczej, gorzej, no bo gorąco to tutaj jest na co dzień). W międzyczasie kibice pomagali w odbudowie i posprzątaniu naszego Buraco, a my wspomagaliśmy ich jedzeniem i napojami.
Ten słabszy dla drużyny okres miał nawet swoje „ofiary”. Po drugim przegranym meczu prezes wezwał do siebie naszą europejską trójkę. Powiedział, że kończą nam się wizy i musimy pojechać do Europy oraz odnowić dokumenty. Hmm, może to i normalne, ale powiedział jeszcze, że nie wiadomo, czy wszyscy wrócimy do Angoli i że decyzja zapadnie na dniach. O ile ja grałem regularnie – więc raczej nie obawiałem się zakończenia afrykańskiej przygody – o tyle moi koledzy mieli zgoła inną sytuację. Rozegrali łącznie po 30 minut i mieli większe obawy. Czekaliśmy przez kilka dni na decyzję, aż w czwartek 26. kwietnia zadzwonił do mnie prezes i zapytał tylko, gdzie chcę lecieć. Powiedziałem, że do Warszawy i tyle. Na tym rozmowa się zakończyła. Później, po południu drugi telefon, że jutro rano lecę do Luandy, wieczorem do Amsterdamu i dalej do Warszawy. W tym momencie było jasne, że po powrocie do Lobito nie zastanę już moich domowników, którzy polecą do domu pierwotnie zarezerwowanym samolotem.
Ledwo zdążyłem się spakować, dostałem rezerwację biletu i postanowiłem nikomu nic nie mówić poza jednym przyjacielem który odebrał mnie z lotniska, że wracam na chwilę do Ojczyzny. W piątek rano w drodze na lotnisko otrzymałem inną rezerwację na późniejszy lot, tym razem przez Frankfurt. Myślę sobie: okej, mnie to nie robi, tylko godzinę później będę w Polsce. Siedząc już w spóźnionym samolocie do Luandy i czekając na kołowanie dzwoni prezes.
– Gdzie jesteś?
– W Lobito, samolot ma spóźnienie.
– Zmiana planów. Lecisz o 13:50 przez Etiopię. Będziesz w Warszawie około południa.
– Super, zawsze więcej czasu w domu.
– Tylko musisz szybko przejechać z lotniska krajowego na międzynarodowe.
– Okej, zrobię, co mogę.
Spóźniłem się na ten lot i czekałem na dalsze wskazówki. Około 18:30 zadzwonił Luis Borges (nasz prezes), że mam już nowy bilet na mailu i się rozłączył. Nic więcej. O której? Gdzie? A ja bez internetu. Jak mam sprawdzić maila? Afyka to nie Europa. Po godzinie kombinowania jakiś gość się zlitował i dopuścił mnie do jakiegoś komputera który, włączał się przez 20 minuta, przez kolejne 20 ładowała się strona z moim mailem. W końcu go zobaczyłem: lot 22:50 do Frankfurtu, a tam osiem godzin czekania na samolot do Warszawy. Po odprawie na lotnisku w Luandzie poznałem polskiego marynarza, który dużo mi opowiedział o Angoli. Pracuje tutaj na krótkich dystansach przez 12 lat, więc ma dużą wiedzę o tym kraju.
W końcu nalazłem się we Frankfurcie. Na początek udałem się do miejscowego McDonalda w celu skonsumowania potężnego BicMaca, o którym marzyłem od miesięcy. Później przez te osiem godzin zwiedziłem potężne lotnisko, zadzwoniłem do rodziców, że mam dzień wolny, bo w ten weekend wyjątkowo nie graliśmy ligowego meczu i idę na plażę złapać trochę słońca, żeby niespodzianka się udała na 100%. Przespałem się na ławce i kupiłem kilka prezentów.
Kiedy przyszedł czas na wejście na pokład, udałem się do odpowiedniej bramki i dla pewności pokazałem swój bilet. Człowiek wpuszczający na pokład samolotu zadał niecodzienne pytanie, czy nie chciałbym trochę później polecieć do Warszawy? Moja natychmiastowa odpowiedź brzmiała: NIE. Ja tu siedzę osiem godzin, chcę do domu, on do mnie, że można sporo zarobić. I uwierzcie z czystej ciekawości zapytałem: ile? Jak mi powiedział, to się zaciekawiłem. Była to średnia miesięczna pensja w Polsce. Zapytałem o szczegóły. Sprawa była prosta: lecę do kraju cztery godzinny później, siedzę, śpię, pije kawę, serfuję po necie i dostaję za to miesięczną wypłatę. Szybki telefon do kumpla, czy przyjedzie później, oczywiście nie było problemu i się zdecydowałem.
Pierwszy raz poczułem na własnej skórze powiedzenie: czy się stoi, czy się leży, wypłata się należy.
Doleciałem do Warszawy o 22:25. Później autem trzy godzinki do mojego miasteczka Kowalewa Pomorskiego. Kimnąłem się u przyjaciela, żeby o 7:00 rano stanąć na swoim podwórku i wydrzeć się bardzo głośno: LUDZIE!!! LUDZIE!!! LUDZIE!!! Mama jak mnie zobaczyła przez okno, to jakby ducha ujrzała! Tata siedząc przy kompie mówił pod nosem „co za pijak się drze?”, a jak mnie zobaczył, to mało mu oczy nie wyszły. Jego mina była bezcenna. Babcia, która mieszka za płotem, prawie zawału dostała, ale na szczęście obyło się bez karetki, bo mogło być nieprzyjemnie. A moi bracia – jak to oni – spali dalej, ale jak się wygrzebali z łóżek, to byli mega szczęśliwi, jak mnie ujrzeli. Podobnie zresztą jak ja widząc najbliższych w komplecie.
Ten pobyt był bardzo intensywny i pracowity. Z rodziną nie widziałem się za dużo, bo musiałem załatwić mnóstwo dokumentów ale i tak było bardzo sympatycznie. Nawiązałem nawet pewną relację, która może mieć swoje niebagatelne skutki w najbliższej przyszłości. W międzyczasie zorganizowałem buty piłkarskie dla moich kolegów z drużyny. Może bardziej R-GOL je zorganizował, co nie było łatwe, bo zamówienie obejmowało najróżniejsze modele, rozmiary i kolory. Ten profesjonalny sklep internetowy wykonał super robotę i uszczęśliwił wszystkich zawodników Academica. Liczę, że czytaliście z zaciekawieniem i będziecie oczekiwać kolejnego odcinka a tymczasem zapraszam na mojego fejsa 🙂
Pozdrawiam z cudownej atlantyckiej plaży,
Jacek Magdziński