Niewiele, naprawdę niewiele czystej boiskowej jakości musiała zaprezentować dziś Legia, by jej piłkarze mogli wieszać na szyjach medale, dźwigać trofeum w geście triumfu i ruszać w miasto, świętując zdobycie pucharu. Nie napiszemy, że nie zasłużyli na święto – nie, to byłaby gruba przesada. Zagrali bardzo dobre 45 minut. Co zrobić, że w polskim wydaniu tyle wystarczy?
Nie mieliśmy absolutnie oczekiwań, by poziom sportowy dorównał oprawie i całej organizacyjnej otoczce. Poprzeczka została ustawiona na takim poziomie, że nawet finał Ligi Europy mógłby nie podołać, pewnie trzeba byłoby zaprosić dopiero Barcelonę i Bayern. Stadion Narodowy mamy absolutnie jeden z najpiękniejszych na świecie, kibiców również miewamy – pomijając tych, którzy najpierw krzyczeli „depenalizować”, a później wrzucali pirotechnikę na płytę boiska. Dopiero w takie dni ten obiekty zyskuje najbardziej, kiedy dudni nieprawdopodobnie od zorganizowanego dopingu tysięcy gardeł.
Warto to przeżyć na żywo, usłyszeć, zobaczyć. Wtedy sama piłka smakuje inaczej.
Do poziomu Ligi Mistrzów trochę nie dorosła – w sensie dosłownym – murawa. Nawierzchnia to już chyba jakieś fatum Narodowego. Najpierw mieliśmy basen, później pływający tor żużlowy, a dziś miejscami brunatną oraninę – pewnie też układaną przez tego Duńczyka, Ole Olsena.
Ale mówimy jednak o detalach – zajmijmy się piłką.
Gdybyśmy mieli punktować, jak w boksie – pierwsze rundy zdecydowanie dla Lecha. Początek bez ciosów, które mogłyby chociaż zachwiać rywalem, ale to poznaniacy byli stroną znacznie aktywniejszą i bardziej swobodną. Wymieniali się pozycjami, atakowali na różne sposoby. Nie zdziwiliśmy się wcale, kiedy w drugiej rundzie przystemplowali tę przewagę zasłużonym knock-downem.
Samobój Jodłowca trochę nam się wymyka z bokserskich porównań, ale zauważmy dwie sprawy. Po pierwsze: kolejne bardzo dobre dośrodkowanie Douglasa, który niekiedy zagrywa tak, że nawet Brzyski chciałby ubrać czapkę niewidkę, a przez głowy stołecznych prezesów musi przemykać szybkie „przydałby nam się taki boczny obrońca”. Po drugie: że po 20 minutach Lech mógł mieć ten mecz doskonale ustawiony pod własne dyktando. Wystarczyło, żeby „sam na sam” nie zmarnował Sadajew.
Taki paradoks – drużyna Macieja Skorży, prowadząc po 25 minutach 1:0, miał prawo odczuwać niedosyt. A później tak to się wszystko pokręciło, pomieszało, odwróciło…
Pierwszym, który zdecydowanie nie dojechał z Poznania do Warszawy był Gostomski. Ewidentny przegrany, bo z pewnością wielu ludziom w głowach na długo utrwali się ten dzisiejszy, bardzo niekorzystny obraz jego osoby. Fatalna sprawa – w meczu takiej rangi mieć między słupkami bramkarza, który nie daje pewności, tylko co chwilę coś miesza, trzeba go asekurować i po nim naprawiać. To tyle złośliwe, co zgodne z prawdą, że w pierwszej połowie, w której Legia prezentowała się znacznie słabiej od Lecha, właśnie Gostomski najmocniej dla niej pracował. Ukryta opcja warszawska.
Ambitniejszą, lepiej zorganizowaną grą legioniści w drugiej połowie odebrali Lechowi wiele atutów. Chociaż skłamalibyśmy pisząc, że wykonali jakąś niesamowitą pracę, by w 55. minucie już nie remisować, ale – jeszcze na tamtą chwilę – dość niespodziewanie prowadzić. To był raczej kolejny „gol z dupy”. Aż dziwnie pisać tym razem o strzeleckim instynkcie „Sagana”, mając gdzieś z tyłu głowy, że w lidze notuje passę tysiąca minut bez gola. Ale nogę dołożył, spalonego najprawdopodobniej nie było, więc siłą rzeczy zostanie jednym z głównych bohaterów kolejnego pucharowego finału.
Na koniec jest pewien niedosyt, bo piłkarsko po raz kolejny nie dojeżdżamy. Ten mecz po prostu przeminął… Minuta po minucie nijako upłynął, jak kilkadziesiąt innych w tym roku i kto nie nie oglądał na żywo, nie „dotknął” tej znakomitej oprawy, która robiła różnicę, naprawdę mógł chwilami przysypiać. Niewiele razy Mateusz Borek musiał podnosić głos, ekscytując się tym, co relacjonuje kibicom. Lech, przegrywając 1:2, zaprezentował zatrważająco mało jakości. Jeśli tak się walczy o życie, o trofeum, o milionową premię, to jednak mamy inną definicję walki i futbolu na wysokim poziomie.
Zaskoczyły nas odrobinę zmiany, jakie wykonał Skorża w decydującym momencie – zwłaszcza zdjęcie Pawłowskiego i zastąpienie go Keitą. Jevtić wprowadzony w miejsce Linettego też nas zresztą nie kupił.
W poprzednim sezonie Lech ani razu nie wygrał z mistrzowską Legią. Dziś do pewnego momentu wydawało się, że na trwałe odwraca ten trend i jest na najlepszej drodze, by po raz trzeci w bieżącym sezonie nie przegrać. Tyle że Lech to póki co mistrz 45-minutowego futbolu.
Górą Legią, choć i ona grała tylko 45 minut.
W tych pierwszych, które przespała, nie straciła jednak dystansu.