O Plaku, który biegał wolniej niż spacerowali emeryci. O Droppie, który nie jest rzecznikiem prasowym i nie ma pojęcia o psychologii. O rozmowach z drużyną, by piłkarze nie wypowiadali się na temat trenera. O kryzysie, którego nie było i ostatnim wstrząsie w zespole… Tadeusz Pawłowski, trener Śląska Wrocław, w rozmowie z Weszło.
Odetchnął pan trochę?
– (śmiech) Na pewno. Nie ukrywam, że to ciśnienie już rosło. Zewsząd pojawiały się pytania: co się dzieje? Zasłużone i zdecydowane zwycięstwo po dobrej grze z Lechią jest dla nas balsamem, bo wygraliśmy pierwszy w roku mecz. Wcześniej zdarzało się tylko w sparingach. Na szczęście dalej zajmujemy miejsce, dzięki któremu możemy wejść jeszcze wyżej. Ja też zyskałem spokój i mogę normalnie pracować z drużyną, która odetchnęła psychicznie. Dziś nikomu nie cisną się na usta różne pytania.
A to ciśnienie wszyscy wytrzymali? Pan po czerwonych kartkach Lacnego z Podbeskidziem i Danielewicza z Piastem mówił o objawach nerwowości.
– Dwie żółte kartki Lacnego, który jest doświadczonym zawodnikiem, określiłbym raczej głupotą. Zawszę powtarzam chłopakom, że optymalne przygotowanie psychiczne to równowaga pomiędzy agresją a kontrolą agresji. Żeby mimo dużego napięcia, kontrolować to, co się robi. Dwa ataki od tyłu uważam za nierozważne. Z kolei Danielewicz to dwie kartki w środku pola.
Długo się pan uśmiechał i bagatelizował pytania o słabą formę, mówiąc, że to żaden kryzys. Ustalmy teraz: na ile to była dobra mina do złej gry?
– Ja w ten kryzys nie wierzyłem. Wie pan, dlaczego? Rozegraliśmy wiosną dziesięć meczów, z których kilka uznano za mecze kolejki: w Zabrzu strzeliliśmy trzy gole, w Kielcach dwa, a na trudnych terenach w Łęcznej i Cracovii zremisowaliśmy. Łęczna długo była u siebie niepokonana, a z nami wyrównującą bramkę zdobyła w 90. minucie, gdzie Kuba Wrąbel puszcza piłkę między nogami. Długo mówiłem, że nie ma kryzysu, bo broniła nas gra. Ale po Gliwicach miarka się przebrała. Patrzyłem w statystyki i w ostatnich dwunastu latach dziewiąty zespół nie miał po 30 kolejkach więcej niż czterdzieści punktów. My, mając ten dorobek trzy kolejki przed końcem, nie mogliśmy być pewni grupy mistrzowskiej. Dlatego nakazem chwili było wygrać z Lechią, a nie czekać do ostatniej kolejki z Wisłą i robić ładne oczy. Podjęliśmy pewne decyzje, a mecz potwierdził, że były one słuszne. Zespół też pokazał, że nie ma mowy ani o kryzysie, ani o złym przygotowaniu. Jeśli jakiś kryzys był, to taki, że chłopcy zbyt wiele chcieli. A proszę pamiętać, że my w poprzednim roku straciliśmy ok. dwunastu zawodników, apogeum było odejście Mili i kontuzja Droppy. Wielu piłkarzy wypadło, przed Lechią też było ciężko, bo nie mogłem skorzystać z trzech środkowych pomocników.
Droppa mówił w prasie, że trzeba coś zmienić. Coś pan zmienił poza kapitanem i radą drużyny?
– Zmieniłem. Natomiast uważam, że prasa nie jest właściwym miejscem do wypowiadania się na temat trenera i oceniania go. Dlatego teraz wprowadziłem do szatni trochę strachu. Niektórym to było potrzebne. Droppa nie jest rzecznikiem prasowym i niech lepiej patrzy, żeby on był w dobrej formie. Co do zmian, to m.in. z grą mocniej został powiązany trening motoryczny
„Nie mówmy ciągle, że wszystko jest dobrze”. „Nie możemy cały czas robić tego samego”. To cytaty z Droppy, które – można to wyczytać między wierszami – skierowane są do pana. To pan mówił, że nie ma kryzysu, że jest dobrze…
– Ja się z tego śmieję. Droppa jest piłkarzem, nie ma pojęcia o psychologii. Poprosiłem więc zespół, żeby się nie wypowiadali w prasie na mój temat. Nie chcę, żeby ktoś zabierał głos, nawet jeśli ma mnie pochwalić, bo ja się obronię swoją pracą. Wiem, że jestem dobrym trenerem, mam dobry warsztat i zrobiłem wynik ponad plan. Większość ekspertów typowała, że będziemy grali o utrzymanie, może nawet spadniemy. Cieszę się z pracy, jaką nasz sztab szkoleniowy wykonał. Niech każdy zajmie się tym, co do niego należy, a Droppa niech będzie zdrowy i w formie.
Ten Droppa to chyba panu podpadł. Ostatnio pan mówił, że albo go leczycie, albo on kończy karierę, bo jest tak ciężko chory.
– Nie wiem, jest teraz na zwolnieniu. Najpierw były plecy, teraz kolano…
A co z, mimo problemów z kręgosłupem, jego wyjazdami do Czech, którym pan się dziwił?
– Powiem inaczej: uważam się za dobrego psychologa. Jeżeli więc piłkarz powiedział coś, co mi się nie podoba, to ja o to jedno słowo się nie pogniewam. Prowadzę drużynę, w której jest dobra komunikacja i z nikim nie mam problemu. Każdy może powiedzieć to, co chce, natomiast ja nie chcę poprzez media rozmawiać z piłkarzami. Jestem na tyle inteligentny, otwarty i dostępny, że możemy pomówić jak ludzie w cztery oczy. Ale istnieją granice, których przekroczyć nie można. U mnie, jeśli zawodnik ma odejść, ale pokaże serce i wolę walki, to nikt go nie wyrzuci do rezerw. U nas jest po europejsku, z zachodnimi standardami. Zawodnik, który ma kontrakt do czerwca, może grać, o ile będzie to gra na oczekiwanym przez nas poziomie.
Na zachodnie standardy odpowiem nazwiskiem: Sebino Plaku. To chyba nie było po europejsku…
– A właśnie, że było bardzo po europejsku. Dla niego jeszcze większa kara. Ten zawodnik nie wykazał nawet minimum profesjonalizmu, bo podczas treningu indywidualnego – mając do dyspozycji wykwalifikowanego szkoleniowca – biegał wolniej niż spacerują emeryci w parku. Trener, który z nim codziennie pracował, przychodził ciągle sfrustrowany. Komisja Ligi już się w tej sprawie wypowiedziała, dla mnie to żaden temat do rozmowy.
Od początku wiele było pytań o przyznanie Marco Paixao opaski kapitana. To, że pan mu ją teraz odebrał, to refleksja i delikatne przyznanie się do błędu? Że to jednak nie jest facet, który w kluczowym momencie potrafi poderwać zespół?
– Uważam, że moje postępowanie z Marco było perfekcyjne. Strzelił 21 bramek, utrzymaliśmy się, zajęliśmy pierwsze miejsce w grupie spadkowej. Teraz był jednak dobry moment na zmianę – dla świętego spokoju i wolnej głowy Marco, kiedy coraz więcej mówi się, gdzie odejdzie. Niektórzy doradcy sugerowali, że bracia Paixao nie mogą grać razem. Mówili, żebym odsunął albo jednego z nich, albo obu. I tu kolejne dobre zachowanie sztabu: wytrzymaliśmy to ciśnienie. Marco z Lechią był jednym z najlepszych na boisku, a my wciąż mamy kadrę 18 chłopaków i przyjaciół. Nikt się nie kłóci, nikt się nie boczy.
Ale w tych rozważaniach, czy Marco i Flavio dobrze funkcjonują razem na boisku, coś jest. Najpierw ten pierwszy – gdy nie było drugiego – miał świetny czas w Śląsku, potem na odwrót. Może nie grają źle, ale rozbudzili apetyty.
– Flavio jest delikatnie przemęczony, o czym mówią jego wyniki. Wolniej się regeneruje i ma wysokie zakwaszenie po meczach. On jesienią wziął bardzo dużo na swoje barki, nie ma dziś w lidze lepszego strzelca. Z Marco jest odwrotnie, bo w poprzedniej rundzie nie grał. Spodziewałem się wiosną jego wahań formy, bo po tak długiej przerwie potrzeba około pół roku gry, by wrócić do stabilnego poziomu. To, ile pisało się o nim w kontekście Lecha czy innych krajów, też mu nie pomogło. Przed Lechią czułem naciski, żeby rozłączyć braci, ale musiałbym być trenerskim samobójcą, by rozdzielić dwóch gości, którzy byli najlepszymi strzelcami. No i Marco teraz świetnie pracował, dużo pomagał w defensywie i sporo zrobił z przodu. Może i Flavio nie był perfekcyjny, ale wywiązał się z naszych założeń i pokazał serce do gry. Proszę pamiętać, że ja nie mam zbyt dużego pola manewru. I tutaj wchodzi aspekt psychologiczny, bo moglibyśmy powiedzieć sobie „OK, zróbmy tak, jak z Piątkowskim”, ale gdybym odsunął Marco i na dziewięć meczów wstawił Lacnego, ten mógłby zagrać słaby mecz. Wtedy straciłbym dwóch piłkarzy. Jeden by się nie nadawał, a drugi zawiódłby się na trenerze. Mam niewielu piłkarzy, ale oni mają jakość i klasę. Pokazali z Lechią, że pójdą ze mną na wojnę.
Mówi pan cały czas o wąskiej kadrze, a już słychać, że Śląsk czeka letnia rozbiórka. Nie martwi pana to, że znów będzie trzeba wszystko układać od nowa?
– Wiem, wiem… I martwi mnie to bardzo. Jeśli nie utrzymamy dotychczasowej jakości, a nawet nie sprowadzimy zawodników, którzy ją podniosą, będzie nam ciężko. Cieszę się, że teraz mamy dwa miesiące na spokojną analizę, choć też czekamy na rozwój spraw ze sponsorem. Pytanie brzmi, czy Śląsk stać na dobrej klasy drużynę. Wrocław jest miastem, który co roku powinien grać o puchary, a już w tej chwili ta walka kosztuje nas wiele zdrowia i pracy. Żeby utrzymać miejsce, które mamy, potrzeba tej pracy jeszcze więcej. Kolejne osłabienia to bardzo silne ciosy. Ja też muszę mieć coś, z czego mogę zrobić więcej. Dlatego szczerze panu mówię, że trochę się martwię.
Najpierw pan mówił, że celem jest pierwsza ósemka, potem – gdy drużynie nie szło – że mistrzostwo. Ostatnio przeczytałem, że mierzycie jednak w pierwszą trójkę…
– (śmiech)
Trochę się pan zakręcił, co?
– Nie, nie, nie zakręciłem sie! Od początku celem była ósemka, potem mieliśmy zobaczyć, co dalej. Po meczach, w których widziałem, że coś pękło i coraz większą presję narzuca sobie zespół, skorzystałem z psychologicznej zagrywki. Powiedziałem więc, że gramy o mistrzostwo. Nie wypaliło. I oczywiście jak grałem o ósemkę, to mówili, że Pawłowski jest minimalistą, a jak chciałem zagrać o mistrzostwo – że wariat (śmiech). Powiem panu szczerze, mam marzenie, które jest do spełnienia, by zająć miejsce na podium. Ale do tego też potrzeba szczęścia, bo już wiele punktów kosztowała nas kontuzja Pawełka i porażka z Jagiellonią, od której byliśmy lepsi. Trzecie miejsce byłoby fantastyczne, ale nie możemy łapać kontuzji, muszą wrócić Hateley i Droppa. Ten najniższy poziom podium oznaczałby perfekcyjny sezon. Tak czy inaczej, ja już myślę, co dalej. Skauting cały czas działa i już mamy listę zawodników, po pięciu na każdą pozycję. Nie wiem jednak, czy oni są w naszym zasięgu, czy będzie nas na nich stać.
Czasem trzeba się też zastanowić, czy na sukces jest się gotowym, czy dla klubu nie jest to zbyt szybki i intensywny zwrot.
– Też to analizuję. Nieraz trenerzy osiągają sukces w klubach, które nie są na to gotowe. Ruch Chorzów nie był przygotowany na świetny wynik, a go osiągnął. W konsekwencji kosztowało to trenera Kociana pracę. Jak się ma szczupłą kadrę, niewiele w niej jakości, a mecze pucharowe zaczynają się we wstępnej fazie przygotowań, to pojawia się problem. Dlatego ważne jest, by klub miał dobrą organizację i logistykę, do zaplanowania zostają przejazdy, obozy i udźwignięcie 19 meczów jesienią. Kiedy ten fundament nie istnieje, to kara przeważnie dotyka trenera.
I jaki z tego wyciąga pan dla siebie wniosek?
– Że najlepiej zdobyć mistrzostwo! (śmiech) Powiedziałem chłopcom, że zrobię wszystko, żeby zająć jak najwyższe miejsce. Za chwilę podzielimy punkty, zmniejszą się różnice między drużynami i, jak tylko Bozia da, idziemy na całość. Ja też pracuję na swoje nazwisko, Piłka Nożna wybrała mnie Trenerem Roku i mam świadomość, że teraz możemy przejść tym wynikiem do historii. Szczerze? Chciałbym tego podium!
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
Fot.FotoPyk