Legia powiększa przewagę nad Lechem do czterech punktów. Dla piłkarzy z Warszawy to o tyle dobra informacja, że – choć dorobek zostanie podzielony przez dwa – do rundy finałowej wejdą najprawdopodobniej z pierwszego miejsca, czyli wicelidera przyjmą na własnym stadionie.
Kibice Legii mieli prawo obawiać się dzisiejszego meczu. Podopieczni Henninga Berga obniżyli ostatnio loty: niby weszli do finału Pucharu Polski, niby wciąż są liderem, ale trochę punktów pogubili. Zresztą, osiem porażek w tym sezonie zagoniło dziennikarzy do zerknięcia w statystyki i ogłoszenia „Legia najsłabszym liderem w Europie”. Na Łazienkowską zaglądała dziś właśnie najsłabsza drużyna ligi, a jednocześnie… najlepsza w 2015 roku (aktualne, niezależnie od wyniku meczu).
Napisalibyśmy, że obyło się bez niespodzianki, ale czy taką niespodzianką byłoby urwanie punktów dołującemu liderowi przez świetnego ostatnio Zawiszę?
Przez blisko godzinę Mariusz Rumak mógł poważnie myśleć o korzystnym wyniku. Legia była częściej przy piłce, miała przewagę, ale Zawisza zdawał się sytuację kontrolować. Poza tym, grał agresywnie, szybko doskakiwał, ustawiał się wysoko – na tyle wysoko, że Kuciak poszukując wolnego partnera wybijał piłkę w aut. Goście się nie bali, nie cofali niepotrzebnie, szukali swoich szans i dobrze bronili. A kiedy już defensywa została przez gospodarzy rozmontowana, pozostawało wierzyć w Sandomierskiego. Ten potwierdził dziś, że nie przypadkiem w ośmiu wcześniejszych spotkaniach wpuścił tylko trzy gole.
W pierwszej akcji obroniony groźny strzał głową Vrdoljaka, obroniona też pierwsza i od razu druga dobitka Saganowskiego (trzy interwencje w jakieś pięć sekund). W kolejnych: groźnie, po dobrym dośrodkowaniu Żyry, uderzał Kucharczyk, dwukrotnie nieźle przymierzył też Guilherme… I co? I nic. Sandomierski przed przerwą wyciągał wszystko, co leciało w światło bramki. Nie wytrzymał tego tempa dopiero po przerwie – raz zaskoczył go Żyro, uderzając dwukrotnie (za pierwszym zablokował go Ziajka), a raz Kucharczyk (po tym, jak fatalnie machnął się Wójcicki).
O tym, że Legia miała przed tym meczem problemy, świadczą choćby zmiany, jakich dokonał w składzie Berg. Poza jedenastkę powędrował Orlando Sa, a zastąpił go Marek Saganowski. Umówmy się: Sagan to 36-latek, który najlepszy czas ma za sobą i trudno wokół niego budować pierwszy skład. A za jego plecami – to też duża niespodzianka – biegał Guilherme. Widzieliśmy go już na lewej obronie, widzieliśmy też na skrzydle, ale rola „dziesiątki” to zaskoczenie i przy okazji potwierdzenie, jak niskie notowania ma dziś u Berga Masłowski. Sam Guilherme nie zachwycił, choć miał kilka błysków, mniej więcej tyle co Mica z Zawiszy.
Legia miała udowodnić, że dołek ma za sobą i wygrać. Wygrała, ale czy wszelkie wątpliwości zostały rozwiane? Nie, zdecydowanie nie. Lider wciąż nie powala, choć – w przeciwieństwie do Lecha – jest w stanie zgarnąć trzy punkty. Przed rundą finałową więcej powodów do radości będą mieli chyba w Warszawie.