Za co był wkurzony na Weszło, czego brakowało Benteke i jak trenowało się z Nuno Gomesem? Za co prezes Dinama chciał karać jego kolegów, kto w Blackburn wykańczał jak Frankowski i jak wspomina pierwszą rozmowę z Osuchem? W jakim polskim klubie nigdy nie zagra i dlaczego nie ułatwiał do tej pory życia rodzinie? O tym wszystkim Grzegorz Sandomierski, bramkarz Zawiszy, opowiedział w długiej rozmowie z Weszło.
Czytałeś biografię Roberta Enke?
Nie.
Niemiec – w trakcie jednego ze swoich najgorszych okresów – przebywając na boisku, wpatrywał się niemal przez cały mecz w kępkę trawy oderwaną do ziemi w obawie, że piłka po strzale napastnika odbije się od niej i w ostatniej chwili go zmyli. Pytam o to, bo ty – choć to oczywiście skrajny przykład i trudno te sytuacje porównywać – jesienią często sprawiałeś podobne wrażenie.
Wszystko zaczęło się od tego, że bardzo szybko zakończyłem poprzedni sezon. 15 maja zostałem zwolniony z Genku i chociaż nie leżałem do góry brzuchem przez półtora miesiąca, to siłownia czy bieganie nie zastąpi treningu bramkarskiego. Potem doszły dwa tygodnie intensywnych przygotowań, pierwszy mecz, drugi, trzeci, czwarty, kontuzja, szybki powrót, chęć pokazania się, udowodnienia, że potrafię… Wszystko się nakładało, ale odbijało się na mnie negatywnie. Początek był tragiczny. Trener bramkarzy ciągle powtarzał, że we mnie wierzy i cały trening układa pode mnie, bym w końcu złapał świeżość. Trener Rumak – mimo że mnie posadził – też mówił, że czeka, aż złapię formę. Przez miesiąc na ławce skupiłem się na robocie czysto bramkarskiej. W końcówce rundy jesiennej było to widać.
Niby nie zaliczałeś spektakularnych wpadek i nie wpuszczałeś baboli, ale – co wynika nawet ze statystyk – nie dawałeś niczego drużynie.
Dokładnie. Miałem do siebie ogromne pretensje. Wtedy kiedy byłem potrzebny, to albo nie było mnie w bramce, albo za mocno się chowałem na linii, albo byłem myślami metr za nią. Weźmy mecz z Wisłą… Przegrywamy od pierwszej minuty, wychodzimy na prowadzenie – w takich momentach bramkarz jest potrzebny. Trzeba oczekiwać, że wyjdzie do dośrodkowania. Niech pokaże, że żyje. Niech da chłop pewność obronie. Mnie wtedy nie było. Tak samo na Lechu. Też powinienem wyjść do wrzutki. Ktoś powie: „nie popełnił błędu”, ale ja wiedziałem, że powinienem zachować się lepiej. Nie oszukuję się. Nie wmawiam sobie, że koledzy powinni zablokować dośrodkowanie. Zaczynam rachunek sumienia od siebie.
Mocno od nas obrywałeś jesienią.
Wierz mi lub nie, ale od października was nie czytam.
Każdy mówi, że nie czyta, a jakoś wie, co się pojawia na jego temat.
Dlatego mówię: wierz mi lub nie. Jesteście stroną, która dosadnie pisze, co myśli o danym zawodniku, ale ja nie potrzebuję, by ktoś mi mówił, kiedy gram dobrze, kiedy źle. Sam to wiem. Poprosiłem narzeczoną, żeby odcięła się od tych wszystkich komentarzy. Mówię ogólnie, nie tylko o Weszło. Jej będzie łatwiej, mnie też. Było mi jednak przykro – to też uderzyło w moją narzeczoną – gdy po urodzinach dziecka przeczytała, że nie wiecie, czy dalibyście mi do rąk córkę, bo mogłaby wypaść. Na to byłem zły. Ktoś może powiedzieć, że jestem beznadziejnym bramkarzem, ale złym ojcem? Nie znając mnie?
Za daleko idziesz z interpretacją.
Tak, ale to zdanie zapadło mi w pamięć. Radzę sobie jednak z krytyką. Nie jest tak, że jak dobrze o mnie piszecie, to jesteśmy ziomkami, a jak źle, to się obrażam.
Ostatnio nie da się o was pisać źle. Najgorsza obrona w lidze wyrosła na jedną z najlepszych w Europie, obok Monaco i Lyonu.
Tylko oni nie mają 16. miejsca! Śmiejemy się, że założyli tylko koalicję przeciwko nam, bo cały dół punktuje i nikt nam nie chce pomóc. W końcu jednak zaczęliśmy bronić jako zespół. Skrzydłowi wracają, pomagają bocznym obrońcom… Może to banalne, ale wcześniej tego naprawdę brakowało. Sytuacja dalej jest jednak patowa. Niby zrobiliśmy trochę, a tak naprawdę nie zrobiliśmy nic. Wystarczy spojrzeć w tabelę.
Kryzysowy moment nastąpił w listopadzie. Mówiło się, że Rumak może odejść, a Osuch wystosował oświadczenie, w których nazwał was pseudopiłkarzami.
Nie mogliśmy sobie poradzić. Czasem w takich momentach wstanie gość z największym doświadczeniem, ryknie, weźmie odpowiedzialność na siebie…
U was nie było takiej osoby.
Już nawet nie chodzi o tę odpowiedzialność – ona się rozkłada – ale o poderwanie zespołu. Każdy patrzył na siebie. Odliczał dni do końca rundy. Może rozwiąże kontrakt, może zostanie, może coś tam… Nie wiem, co siedziało w głowach kolegów, ale skoro sam nie daję niczego drużynie, to jak mam wstać i powiedzieć: „kurwa, robimy to i to!”. Prezes – jak to prezes – próbował wszystkich środków.
Pseudopiłkarze to mocno określenie.
Ale zdawaliśmy sobie sprawę, co robimy. Traciliśmy gole w tak głupi sposób, że wołało to o pomstę do nieba. Zdarzały się mecze, gdy przeciwnik wygrywał 2:1 po dwóch strzałach. Nadeszła przerwa, wszyscy się wyluzowali, rozjechali do rodzin, a ci, którzy nie chcieli zostać, odeszli.
Widać było po wielu, że chcą odejść?
Słychać było w szatni, że temu nie podobają się kibice, temu prezes, dla tego piłka za miękka, dla tego za twarda… Niektórzy szukali dziwnych wymówek, żeby odbębnić swoje do grudnia, wyjechać i nigdy nie wrócić. Nas to frustrowało, ale dziś jesteśmy inną drużyną. Bo wtedy drużyną w ogóle nie byliśmy.
A w twojej głowie co siedziało? Nie przeszło ci przez głowę, że ten okręt tonie w takim tempie, że czas się ewakuować?
Różne miałem myśli, ale tyle razy zmieniałem miejsce pracy, że nie chciałem znowu odchodzić. Nie można uciekać od odpowiedzialności. Przecież to my jesteśmy winni. Prezes robi wszystko, by stworzyć nam jak najlepsze warunki, a to my zawalamy. Wiedział jednak, kogo chce się pozbyć i to zrobił. Nie chcę powiedzieć, że już zbiera plony…
On już tak mówi.
Wolę powtarzać, że nie dotarliśmy nawet do połowy drogi.
Twoje inicjały też znalazły się na grobach?
Chyba nie. Ale chwilę wcześniej urodziła mi się córka i – jak je zobaczyłem – to zastanawiałem się, czy sprowadzać tu rodzinę. Wszystko jednak szybko ucichło. Nikt w klubie o tym nie wspominał. Szybko zamknęliśmy temat i oby już nie było takich sytuacji.
Twoi bliscy się nie obawiali?
Rodzice moi i narzeczonej byli wręcz przerażeni. Prasa pięknie to opisała, dodała jeszcze coś od siebie i cała sprawa odbiła się szerokim echem. Miałem jednak zapewnienie z klubu, że nic nam nie grozi.
Mówisz, że nie chciałeś po raz kolejny zmieniać miejsca zamieszkania. Jak na swój wiek, to trochę już pojeździłeś.
Zawsze szukałem miejsca w bramce. Chciałem grać. Przechodząc do Genku, miałem błędne podejście. Myślałem, że wszystko mi się należy. Byłem przekonany, że – skoro klub zapłacił za mnie niemałe pieniądze jak na polskie warunki – to przyjdę, zaliczę dwa treningi i dostanę miejsce w bramce. Sądziłem, że trening nie jest tak istotny. Zgubne myślenie. Trzeba było się nastawić na udowadnianie od początku, kim jestem. Więcej takich błędów nie popełniłem, ale już zaczęła się cała objazdówka.
W Belgii miałeś podwójnego pecha – najpierw konkurent, Laszlo Koteles, zaraz po twoim przyjściu, dał Genkowi awans do Ligi Mistrzów, świetnie broniąc karne z Maccabi, potem trener Vercauteren zwinął się w kuriozalnych okolicznościach.
Poprowadził drużynę w jednym meczu, a potem odszedł do Emiratów i wszystko zaczęło się dla mnie od zera. Tym bardziej, że Laszlo – jak stwierdziłeś – startował z handicapem.
Każdy piłkarz mówi, że nie czuje się gorszy od konkurenta, ale ty publicznie opowiadałeś, że Gikiewicz i Szamotulski, z którymi rywalizowałeś w Jagiellonii, to wyższy poziom.
Kiedy głowa zaczęła pracować poprawnie, naprawdę nie czułem się gorszy. Przeprowadziłem 1500 rozmów z trenerem bramkarzy. Cały czas powtarzał, że widzi mój postęp i naciska na pierwszego trenera, ale ten był nieugięty. Miał swojego faworyta i miał do tego prawo. Nie mogę mieć pretensji. Czuję tylko żal, że – choć trzy razy podchodziłem do Genku – to nigdy nie brałem udziału w otwartej rywalizacji, kiedy wszyscy zaczynają od zera. 25 czerwca się spotykamy, startujemy i tydzień przed sezonem decyzja, kto broni. Tego najbardziej mi brakowało.
Trener bramkarzy po pierwszych treningach z tobą miał wrażenie, że sprowadzili twojego brata bliźniaka.
Bo jeżeli do drużyny wchodzi gość, który ma bronić w kryzysowych sytuacjach, to powinien być facetem, który swoją pewnością siebie rozstawi wszystkich po kątach. Mnie tego brakowało. Na dodatek z tym swoim kulawym angielskim nie wiedziałem, jak podpowiedzieć, jak opieprzyć… Nie potrafiłem pokazać się jako gość, za którego klub zapłacił i który zajmie bramkę.
Może jesteś zbyt inteligentny i kulturalny. Łukasz Skorupski nie miałby takiego problemu.
Pierwsze wrażenie jest jedno. Moje nie było pozytywne. Nie dałem sygnału, że – niezależnie, ile Laszlo obronił karnych – wchodzę tu, by grać. Tłamsiły mnie jego sukcesy. Wszystko ciągnęło mnie w dół. Tylko trener bramkarzy przekonywał, że nie jestem przypadkowym gościem. I czułem, że nie robi tego po to, by poprawić mi humor, tylko naprawdę tak myśli.
Zanim wyjechałeś do Belgii, media wysyłały cię do wielu klubów. Genk wydawał się jednak idealną opcją. Trampoliną do poważniejszej ligi.
Miałem też ofertę z Celtiku. Radek Osuch, który mnie reprezentował, rozmawiał nawet o niej przy mnie, gdy byłem w Belgii na testach medycznych. Kluby się jednak nie porozumiały. Cóż… Chciałem z Belgii ruszyć piętro wyżej. Na Wyspy. Chciałem wzmocnić się fizycznie, poprawić grę nogami, na przedpolu i po dwóch-trzech sezonach wskoczyć dalej jako ogarnięty bramkarz.
Do polskiego klubu zamknąłeś sobie drogę w Orange Sport.
I nie żałuję tych słów.
Czyli nie żartowałeś.
Wiem, co pan redaktor Zarzeczny miał na myśli, ale słowa padły, nie będę się ich wypierał i mówił, że zostałem sprowokowany.
Między Zawiszą a Legią jest ostatnio dość swobodny przepływ zawodników. Faktycznie byś tam nie zagrał?
Myślę, że nie. Po pierwsze – jestem wychowankiem Jagiellonii, po drugie – nikt mnie tam nie chce. To temat, który może gdzieś kiedyś był, ale już na pewno nie będzie.
Sto procent?
Nie ciągnijmy tematu.
Na Wyspy ostatecznie trafiłeś, ale też się nie powiodło.
Wiedziałem, że w Blackburn nie wskoczę od razu do składu. Trenowałem z pierwszym zespołem, a grałem na zmianę z innymi bramkarzami w rezerwach. Nie spodziewałem się jednak, że tak szybko spakuję manatki. Chciałem zostać w Blackburn. Wszystko mi tam pasowało. I sportowo, i życiowo. Dookoła sporo Polaków, w Preston wszędzie polskie sklepy, słychać nasz język, znajomi niedaleko… Do tego baza nie z tej ziemi, świetna atmosfera na stadionie, zawodnicy – Nuno Gomes, Danny Murphy, Paul Robinson, Jordan Rhodes. Sam trening strzelecki był wyzwaniem – Rhodes 22 lata, a wykończenie nie z tej ziemi. Jak Tomek Frankowski. Dotykał piłkę nie wiadomo jak, a zawsze wpadało. Gomes – doświadczenie z Ligi Mistrzów i mistrzostw świata, a facet do rany przyłóż. Otwarty dla każdego. Dawał najlepszy przykład. Niektórzy nie osiągnęli połowy z tego, co on, a mogliby się uczyć podejścia do pracy.
Grałeś w życiu z paroma poważnymi napastnikami. Najlepszym był – strzelam – Benteke.
Szczerze mówiąc – nie. Obserwując z ławki, mógł nam wygrać kilka meczów. Sytuacje, które miał wtedy, dziś na pewno by wykorzystał. Widać było jednak po nim cechy napastnika Premier League. Wysoki, silny, z zastawką… Wykończenie przyszło z czasem. Wiesz, kto przebijał wszystkich? De Bruyne. Kiedy przychodziłem, był kontuzjowany, ale gdy powoli wprowadzali go na treningu lub na końcówki meczów, robił mega różnicę. Chelsea go wtedy wykupiła, ale został jeszcze w Genku. W Dinamie grałem też z Haliloviciem, ale on był wtedy na początku kariery. Może dojdzie do poziomu de Bruyne.
Pierwsza piątka napastników?
Benteke, Vossen, Nuno Gomes, Rhodes i „Franek”. Ale bez układania kolejności, bo nie chcę dawać „Franka” na piątym!
Co było większym rozczarowaniem – odejście z Genku czy z Blackburn?
Jednak z Genku. Dziwi mnie tylko, że nie pozwolili mi na transfer do Dinama. Rozmawiałem nawet z braćmi Mamić – chcieli, żebym został w Zagrzebiu, wysłali pierwszą ofertę, drugą, Belgowie jej nie przyjęli, Dinamo się rozmyśliło, a za pół roku Genk rozwiązał ze mną kontrakt za porozumieniem stron. Przyszedł nowy dyrektor sportowy i zaczął robić nowe porządki. Trudno.
Mamicia jak wspominasz?
Barwna postać. Też miał konflikt z kibicami, ale nie dotyczył on piłkarzy. Bad Blue Boys powiedzieli, że rozwalą wszystkie europejskie miasta, w jakich będziemy grali. A Mamić… Facet żyje klubem. Potrafi wejść do szatni, wyzywać zawodników… Pamiętam początek rundy wiosennej. Wygrywamy trzy pierwsze mecze 2:1, 3:1 i 1:0, a on zarządza spotkanie z drużyną i pyta: „co się z wami dzieje?”. My nie wiemy, o co chodzi, a on swoje. Jeżeli dalej będziemy tak grać, to zacznie nas karać. Po trzech zwycięstwach! Dla niego liga chorwacka – tak powiedział – to przygotowanie do eliminacji Ligi Mistrzów. Mecze ze Slavenem Belupo i Rijeką – tak samo. Zwycięstwa nie miały większego znaczenia – oczywiście mieliśmy wygrywać, ale liczył się styl.
Faktycznie graliście tak słabo?
Nie powiem, że nie trzeba było się wysilać, ale nie szło nam też rewelacyjnie. Na siłę można było się przyczepić, choć akurat dla mnie to było dziwne. Dla Mamicia – jak widać – normalne.
Dlaczego w ogóle trafiłeś do Dinama? Nietypowy kierunek.
Mogłem być trzecim bramkarzem Genku albo odejść. Sprawa jasna. Czułem, że Belgia to już przeszłość. Byłem pewny, że nie mam szans na granie, ale nie ze względu na brak umiejętności. Taka hierarchia. Przede mną byli Koteles i Van Hout. Ktoś też napisał, że jestem za drogi w utrzymaniu, jak na trzeciego bramkarza. Nie obchodziło mnie to. Chciałem po prostu odejść i grać. Okazało się, że argentyński bramkarz rozwiązał kontrakt z Dinamem i potrzebowali na gwałt zastępcy, który zagrałby od razu w eliminacjach do Ligi Mistrzów. To postawiło mnie do pionu. Mówię: „idę, nie mam innej opcji. Przecież nie będę tu siedział”. Był 10 sierpnia, końcówka okienka, wszyscy już pozaczynali sezony. Musiałem się ruszyć. Szybko się spakowałem, wsiadłem w samolot i zaraz byłem w Zagrzebiu. Przeszedłem testy medyczne, we wtorek miałem już grać, ale… nie zadebiutowałem.
Złamana obietnica? Rozczarowanie?
I to, i to. Miałem straszną „pompkę”. O 12 na rozruchu trener bramkarzy podchodzi: „ustawiaj, mów po swojemu, polsku czy angielsku. Wszyscy i tak cię zrozumieją”. Ja nabuzowany, gotowy do grania, wchodzę na odprawę, a tam nie ma mojego nazwiska. No pięknie. Siadam na ławce, zakładam nogę na nogę i mówię sobie w myślach: „kurwa, z moim szczęściem to jeszcze gość zagra dobry mecz”. I zagrał. Potem bronił jeszcze w trzech kolejnych, aż do spotkania z Austrią Wiedeń, gdzie przegraliśmy u siebie 0:2. Wtedy wszedłem do bramki. A liga jak to liga… Trzeba było wygrywać jak najwyżej przy ładnym stylu. Kiedy przyszedł trener Ivanković, to na odprawach mówił jedno: „my jesteśmy Dinamo i od nas oczekuje się zwycięstw!”. Siedząc tam z chłopakami z Brazylii czy Portugalii, zastanawialiśmy się: „ale co z tego, że jesteśmy Dinamo? Wszyscy od razu się położą?”. Dla Chorwatów Dinamo znaczy jednak bardzo dużo. Dziwiło mnie też, że zgrupowanie przedmeczowe trwało nawet po meczu. Gramy w sobotę, w piątek spotykamy się w hotelu, a po meczu też tam zostajemy. Żeby przypadkiem ktoś nie uderzył w miasto. Najbardziej się tego bali.
Ze względu na niebezpieczeństwo?
Nie chcieli dopuścić do żadnej afery lub żeby ktoś nie stracił formę po tym, jak się napije. Totalna abstrakcja. Narzeczona była trochę niepocieszona, gdy wychodziłem z domu na trzy dni, ale trzeba było przyjąć decyzję szefów. W Blackburn nie mieliśmy nawet przedmeczowych zgrupowań. Nie ściskali nas w hotelu i nie kazali medytować. Przyjeżdżasz na odprawę trzy godziny przed meczem i grasz. Większe zaufanie do zawodników.
Osucha poznałeś przy okazji transferu do Genku czy wcześniej?
Wcześniej. Gdy miałem 18 lat, zadzwonił do mnie Irek Hurwicz, który wyłapywał dla niego młodych chłopaków. Zaproponował pomoc. Podsyłał od czasu do czasu buty, rękawice… Nie chcę powiedzieć, że mnie tym kupił, ale robiło to wrażenie. Imponowało mi to, ale wiedziałem, że nie będę sam też wydzwaniał po klubach. „Cześć, jestem Grzesiek, weźcie mnie i sprawdźcie”. Z Radkiem kontakt nasilił się po moim powrocie do Jagiellonii z wypożyczenia w Mazowiecku. Wszedłem do pierwszego zespołu jako zmiennik Rafała, potem wskoczyłem do bramki i zaczęło się mówić, że może coś zrobimy. I zrobił mój transfer do Genku, razem z Dudu Dahanem, Izraelczykiem, który miał dobre kontakty w Belgii.
Odzywałeś się podczas pierwszej rozmowy z Osuchem?
Zrobiłem herbatę, odłożyłem telefon… (śmiech) Żartuję! Krótka rozmowa. Wymiana zdań, chociaż… No nie, raczej nie wymiana. Bardziej monolog. Radek mówił, ja trochę przestraszony: „panie Radku, panie Radku”, ale potem wywiązała się z tego fajna współpraca.
Barwniejsza postać niż Mamić?
Mamić robi transfery po 10 milionów euro.
Osuch – gdyby tu siedział – powiedziałby, że zaraz też zacznie robić.
I pewnie podałby listę zawodników, których zaraz sprzeda! Obaj żyją piłką. Pokazują się na treningach, latają na obozy, zgrupowania. Czasem pojawią się w szatni, żeby pożartować…
Kiedy przejął Zawiszę, a potem awansował do Ekstraklasy, pomyślałeś, że pojawił ci się „spadochron”, z którego w razie niepowodzeń będziesz mógł skorzystać?
Nie, nie pomyślałem tak. Rozstałem się jednak z Radkiem w dobrych stosunkach. Nigdy nie paliłem z nikim mostów, bo nie wiesz, co przyniesie jutro. Najdłużej rozmawialiśmy po awansie do Ekstraklasy. Wtedy powiedział: „wziąłbym cię, ale mam Kaczmarka”. Dobra, dobra, pożartowaliśmy, ale co się okazało? Wojtek doznał kontuzji, Radek do mnie zadzwonił i tak się to potoczyło. W życiu bym jednak przed rokiem nie pomyślał, że trafię do jego klubu. Miałem kontrakt w Genku i liczyłem, że powiedzie mi się za granicą. Byłem pewien, że mam umiejętności, by tam pograć. Uświadomiło mi to nawet te osiem meczów w Blackburn. Siedziałem i mówiłem sobie: „przecież, kurde, stać mnie na to!”.
To dlaczego Blackburn cię nie wykupiło?
Mieli Robinsona, któremu został rok kontraktu, Jake’a Keane’a, którego zastąpiłem, gdy doznał kontuzji, ale oprócz tego ściągnęli za darmo wychowanka trenera bramkarzy z poprzednich lat plus był jeszcze czwarty, młody. Nie było sensu wydawać kasy na piątego. Niby kluby ustaliły między sobą jakąś kwotę, ale wszystko upadło. Potem pojawiły się pogłoski, ze kluby Championship się mną interesują, ktoś nawet z Anglii do mnie dzwonił, ale odsyłałem wszystkich do menedżera, ale nic nie wyszło. Szkoda, bo czułem, że Wyspy to miejsce dla mnie.
Patrząc na całą twoją karierę – chyba po prostu za szybko wyjechałeś za granicę. Nie byłeś na to gotowy mentalnie.
Być może, ale nie wiem, czy gdybym został rok dłużej, to miałbym takie same propozycje. Może doznałbym kontuzji? Może trener Michniewicz – który zastąpił Probierza – postawiłby na kogoś innego? Mamy przykład Kuby Słowika: wydawało się, że zaraz wyjedzie, został i teraz chyba nawet nie broni w rezerwach Jagiellonii. Może ja bym się zasiedział i nie ruszył dalej? Nie ma reguły. Trochę żałuję wyjazdu, trochę nie. Mogę szukać plusów, opowiadać, że grałem z dobrymi napastnikami, poczułem smak Ligi Mistrzów z ławki, trenowałem w fajnych warunkach, podskoczyłem finansowo, ale podsumowanie i tak wypada in minus.
Masz jeszcze ciśnienie na wyjazd?
Chciałbym wyjechać, ale nie napinam się. Nie mam ciśnienia. Zabrzmi to banalnie, ale nauczyłem się skupiać na każdym meczu. Kiedy do tej pory robiłem większe plany, myślałem o kolejnych klubach czy transferach lub nawet o powrocie do Polski, to wszystko odbijało się nie w tę stronę, którą chciałem. Teraz robię na treningu swoje, zamykam drzwi mieszkania od środka i resztę problemów zostawiam za nimi. Chciałbym w końcu złapać stabilizację. Pograć w miejscu, gdzie będzie prawdziwa rywalizacja. Nie zastanawiać się co roku, jak przetransportować rzeczy przy przeprowadzce. Nie mam już czasu na rzucanie się po kolejnych miejscach. Do tej pory nie ułatwiałem życia rodzinie.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA