Zero goli, ale żeby opisać emocje towarzyszące temu meczowi liczb absolutnie nie potrzeba. Wojna, ale taka naprawdę krwawa. Intensywność na poziomie rockowych solówek gitarowych, tempo, które mogło spowodować ból szyi u widzów siedzących mniej więcej na wysokości linii środkowej boiska. Atak, kontra, odpowiedź na kontrę, walka wręcz, znów atak. W dziewięćdziesiąt minut dwa zespoły z Madrytu upakowały szczelnie tony emocji, kilkanaście sytuacji podbramkowych i chyba ze czterdzieści fragmentów gry, które spokojnie mogłyby robić furorę w sieci jako kilkusekundowe gify.
Rajd Varane’a. Pojedynki Mandżukicia z Carvajalem. Interwencje Oblaka. Napór w końcowych minutach w wykonaniu Atletico. Mecz był wręcz przesycony historiami przed pierwszym gwizdkiem, a dziewięćdziesiąt minut później okazało się, że w podobny sposób rozegrały się wydarzenia na murawie.
Pierwsza połowa? Oblak. Jan Oblak. Gość z rocznika 1993, który chrzest przeszedł niecały miesiąc temu w zakończonym rzutami karnymi meczu z Bayerem Leverkusen, wjeżdża do pierwszego składu na derbowy mecz w ćwierćfinale Ligi Mistrzów i od razu stał się najważniejszym aktorem w tym widowisku. W pierwszych czterdziestu pięciu minutach Real oddał sześć celnych strzałów, a paradami – choćby przy kąśliwym uderzeniu Rodrigueza czy wyjściu praktycznie sam na sam Bale’a – 22-latek wywalczył sobie miejsce wśród najjaśniejszych gwiazd pierwszego dnia z 1/4 finału LM.
To właśnie dzięki słoweńskiemu bramkarzowi Atletico wytrzymało ten najgorętszy okres, gdy intensywność gry była wręcz przytłaczająca. Piłka krążąca w błyskawicznym tempie po całej murawie, mnóstwo przechwytów, kontrataków, re-kontrataków, re-re-kontrataków i tak dalej. Momentami wszystko przypominało hokej, w którym najrozsądniejsze i najzdrowsze dla widza byłoby spowolnienie obrazu przynajmniej do 50% rzeczywistego tempa. Z czego wynikała tak absurdalna prędkość gry? Przede wszystkim z odrobionej lekcji Carlo Ancelottiego, który postawił na niesamowity pressing, niemal pod polem karnym Rojiblancos. Widok Ramosa przejmującego piłkę na 35 czy 40 metrze, bardzo wysoko ustawionych Marcelo i Carvajala pokazywał jak mocno Real chce uniknąć kolejnej kompromitacji w meczu z mniej utytułowanym sąsiadem.
Ta taktyka miała sens. Atletico robiło sporo błędów, których po zdyscyplinowanej maszynie Diego Simeone raczej byśmy się nie spodziewali. Sam fakt, że Varane bez większego problemu (i bez wejścia w niego bezpardonowym wślizgiem) przebiegł niemal całe boisko w sprinterskim tempie sporo mówi o pierwszej odsłonie tego meczu. Oczywiście, podopieczni “Cholo” też się odgryzali, a co więcej – również wymuszali błędy, ale w tej szalonej gonitwie lepiej wypadali “Królewscy”. I właśnie za brak gola w tym okresie, gdy taśmowo oddawali groźne strzały na bramkę Oblaka wypadałoby ich najmocniej zganić. W przerwie bowiem to Simeone znakomicie zareagował na sytuację na boisku i zamienił drugą odsłonę w… Hm. Coś między zapasami a tajskim boksem. To drugie to szczególnie pojedynki Carvajala z Mandżukiciem czy liczne starcia z udziałem Ramosa. To pierwsze – mocny uścisk obu jedenastek, które przepychały się od czterdziestej szóstej do ostatniej minuty spotkania. Przepychały. Bez wątpienia to odpowiednie słowo.
Po przerwie bowiem gra zdecydowanie się wyrównała, a końcówka należała już zdecydowanie do Atletico. Może to efekt wciągnięcia “Królewskich” w liczne szarpaniny, a może po prostu coraz większego zmęczenia niewiarygodnym tempem z pierwszej połowy. Im jednak dalej w mecz, tym więcej rwania, z którego górą częściej wychodzili piłkarze Atletico. Kluczowy moment? Chyba zejście z boiska Karima Benzemy. To zresztą prawdopodobnie zawodnik kluczowy do zrozumienia tego spotkania. Francuz wprawdzie nie grał dziś wielkiego meczu, wielokrotnie podając w sytuacjach, w których mógł spokojnie kończyć akcję strzałem, ale bezustannie cofał się do rozgrywania, wyznaczając linię ataków Realu.
Widać to zresztą w statystykach – Benzema oddał tylko jeden strzał przy pięciu uderzeniach Ronaldo czy trzech Modricia oraz Bale’a. Absurdalny tłok w polu karnym i uparte odgrywanie Francuza do kolegów sprawiało, że największe zagrożenie Real tworzył właśnie po strzałach z dystansu. Na te jednak doskonale odpowiadał Oblak. Pod drugą bramką? Ostatni kwadrans to niemal oblężenie, podczas którego posiadanie piłki Realu zjechało z ponad 60 do 55%. Tu jednak rola ostatniego obrońcy i wybawiciela rozdzieliła się między całą defensywną piątkę. Swoje zrobił Casillas, ale swoje zrobili i Ramos, Marcelo czy Varane, którzy blokowali kolejne próby strzałów czy wybijali dośrodkowania Atletico.
Wnioski? Pierwszy i najważniejszy – takie 0:0 możemy oglądać codziennie. Drugi – nie możemy doczekać się rewanżu. Trzeci – już teraz czuć krew – dla miłośników walki – i wielki taktyczny pojedynek dwóch genialnych trenerów – dla miłośników nieco ambitniejszego odbierania futbolu. W sumie… Tak chyba można spuentować również dzisiejsze spotkanie.
Juventus ‘1:0’ Turyn powrócił na salony
Juventus – Monaco to zdecydowanie najsłabsza para tegorocznych ćwierćfinałów i co tu dużo mówić, było to widać w dzisiejszym meczu. Jeśli ktoś nastawił się na to, że obie drużyny zaskoczą i zaprezentują porywającą piłkę, to musiał się srogo rozczarować. Gra była szarpana, akcje niespójne i zazwyczaj absolutnie bezowocne. Obu drużynom brakowało klarownych sytuacji do strzelenia gola, a nawet gdy do takich dochodziło, to były one spektakularnie marnowane przez Ferreirę Carrasco, czy Arturo Vidala. Temu spotkaniu było tak daleko do określenia ‘widowisko’, jak to tylko możliwe. Zresztą trudno się temu dziwić, skoro największą bronią obu zespołów jest świetna gra w defensywie.
Trzeba jednak przyznać, że początek nie zapowiadał słabego meczu. Wręcz przeciwnie – Monaco wyszło na murawę niesamowicie zmotywowane i wyprowadzało jedną zabójczą kontrę po drugiej. Akcja przenosiła się spod jednego pola karnego pod drugie, a Bianconeri byli w nie lada opałach. Obrońcy Juve byli kompletnie zagubieni, nie radzili sobie z szybkimi skrzydłowymi Monaco i jedynie świetnej dyspozycji Gigiego Buffona zawdzięczają to, że nie oberwali już w pierwszych minutach. Tylko co z tego skoro Francuzi siedli po pierwszym kwadransie i od tamtej pory postanowili przede wszystkim murować własną bramkę?
Co gorsza Juventus też nie kwapił się do tego, by zaryzykować. Widać było, że pierwsze minuty mocno przestraszyły Włochów. Bianconeri prowadzili grę i próbowali nadgryźć rywali, jednak robili to bardzo bojaźliwie. Ładnych kilka lat temu taką grą dorobili się przydomka Juventus ‘1:0’ Turyn i dzisiaj zdecydowanie nawiązali mentalnie do tamtych czasów. Odkąd otrząsnęli się po nieudanym początku, zaczęli grać spokojnie, można wręcz powiedzieć, że kunktatorsko, cynicznie. Zupełnie tak, jakby byli pewni, iż prędzej, czy później coś zdołają wcisnąć do siatki.
I zdołali, choć wygląda na to, że spory udział przy tej bramce miał sędzia. Andrea Pirlo wybudził się z letargu, w którym spędził większość meczu i popisał się swoją firmową prostopadłą podcinką do Alvaro Moraty, a ten wbiegając w pole karne został zahaczony przez Ricardo Carvalho. Arbiter nie miał wątpliwości – rzut karny. Pytanie tylko, czy przypadkiem się nie pomylił…
Wygląda na to, że faul – owszem – był, tyle tylko, że przed polem karnym. Rzut karny pewnie wykorzystał potężnym strzałem Arturo Vidal, a Juventus nie dał sobie wydrzeć zwycięstwa. Włosi zrealizowali swój plan na ten mecz – wygrali nie tracąc bramki i to oni są w tej chwili faworytem do awansu. Pytanie tylko, czy na pewno mają powody do tego, by być z siebie dumni. Ani oni, ani Monaco nie zaprezentowali dzisiaj poziomu godnego przyszłego półfinalisty Ligi Mistrzów.