Patrząc na samą wiosnę – czekało nas starcie z dna. Konfrontacja drużyn, od których gorzej w tym roku prezentował się tylko Bełchatów. Drużyn, które łącznie (łącznie!) wykręciły od lutego zaledwie jedno zwycięstwo. Piast – Śląsk. Jednym zespołem władze zdążyły już wstrząsnąć, zwalniając Pereza Garcię, w drugim wciąż panuje względny spokój. To znaczy – Śląsk zaczął się niebezpiecznie cofać, zaliczył wręcz koszmarny regres, ale nic nie wskazywało na to, by fotel zajęty przez Tadeusza Pawłowskiego zaczął się trząść. Tyle tylko, że sam trener musi w końcu jakoś wstrząsnąć drużyną, bo ta – choć zajmuje czwarte miejsce – jest niemal NAJGORSZA w Ekstraklasie anno domini 2015.
Śląsk rozleciał się zupełnie. Dzisiejszy mecz był idealnym podsumowaniem równi pochyłej, na jakiej znalazł się ten zespół. Nie kleiło się praktycznie nic – z pięknych akcji ofensywnych, które pamiętamy z jesieni, nie zostały nawet strzępy. Jedyne zagrożenie, jakie próbowali stwarzać Paixao i spółka, wynikało ze strzałów z dystansu, ewentualnie kilku wrzutek Dudu. Poza tym brakowało wszystkiego, a najbardziej płynności w kreowaniu gry. Hateley funkcjonował jako zupełnie odrębny byt, Pich potwierdził, że jest permanentnie beznadziejny, Marco nie dochodził do sytuacji, a kiedy już wszedł Danielewicz, który miał to wszystko poukładać, to po sześciu minutach wyleciał z drugą żółtą za kolejny bezmyślny faul. Komedia.
Piast – gdy grano jeszcze po jedenastu – wyglądał jednak podobnie do Śląska. Skrzydła dawały niewiele, po Jurado widać było brak regularnej gry, natomiast Wilczek bez wsparcia kolegów mógł się tylko przepychać. Kiepski dzień złapał też Vassiljev. Kiepski – to znaczy poniżej swojego normalnego poziomu, bo Estończyk i tak jakością bije ostatnio całą ofensywę Śląska. Perfekcyjnie grała za to obrona – w szczególności profesor Hebert – natomiast wszystko odmieniła kartka Danielewicza oraz fantastyczna – choć w trakcie meczu pozornie niezrozumiała – decyzja o wpuszczeniu Hanzela. Łukasz najpierw sam pokonał Pawełka, by chwilę później walnąć w Calahorro. Słuszne i sprytne, biorąc pod uwagę, że każdy kontakt Hiszpana z piłką pod swoją bramką śmierdzi golem dla przeciwnika. „Calahorror” – znacie to określenie nie od dziś, prawda?
Dziś zobaczyliśmy horror w wykonaniu całego Śląska. Nie było „paishow” – jak ktoś to ładnie ostatnio określił. Była kolejna kolizja. Wrocławianie – licząc ligę i puchar – zaliczyli już dziesiąty mecz bez zwycięstwa. Gdyby Pawłowski wykręcił taki wynik w Pogoni, Piaście czy Bełchatowie, to dzisiaj – do czego absolutnie nie nawołujemy – wypoczywałby w Alpach. Niech się pan Tadeusz cieszy, że nie wszyscy działacze są takimi narwańcami.