Lany Poniedziałek powoli zbliża się ku końcowi. Jeśli udało się wam przetrwać bez zmoczonych ciuchów – gratulujemy. Większość zaplanowanych na dziś meczów również dobiegła końca. Obyło się bez szczególnych lań, więc pomyśleliśmy, że weźmiemy sprawę w swoje ręce i przypomnimy spotkania, które niektórzy skończyli z wielkimi kubłami pełnymi lodowatej wody na głowach. Klęski może nie największe, ale te najbardziej spektakularne. Zestawienie największych lań jakie w tym momencie przychodzą nam do głowy. Tak pod ten Lany Poniedziałek.
Czechosłowacja – Argentyna 6:1 – mistrzostwa świata 1958, faza grupowa
Co prawda to czasy piłkarsko prehistoryczne, ale nie mogliśmy o tym nie wspomnieć. Według wyliczeń szalonych matematyków wówczas padł wynik, którego skala absurdalności przebiła nawet ubiegłoroczną klęskę Brazylijczyków z Niemcami. Czechosłowacja była rzecz jasna drużyną z określoną marką, ale w tamtej Argentynie niektórzy upatrywali realnego kandydata do zdobycia mistrzostwa świata. Tymczasem w Szwecji popełnili wyjątkowo brutalne harakiri. Ostatecznie z grupy nie wyszli jednak ani jedni, ani drudzy. Do Federalnej Republiki Niemiec sensacyjnie dołączyła bowiem Irlandia Północna.
Jeunesse Esch – ŁKS Łódź 5:0 – 1. runda Pucharu Europy
Zdarzały się blamaże, nawet całkiem niedawno. Polskie kluby w europejskich pucharach odpadały po dwumeczach z najdziwniejszych zakątków Europy. Była Estonia, był Kazachstan. Była Litwa, Islandia, a nawet… Luksemburg. I to w takim brutalnym wymiarze. Dawno, to prawda, bo pod koniec lat pięćdziesiątych, ale żeby z mistrzem Luksemburga? Jak się domyślacie wygrana w rewanżu (2:1) nie była w stanie zmazać plamy z pierwszego meczu.
Deportivo La Coruna – AC Milan 4:0 – ćwierćfinał Ligi Mistrzów
Dowód na to, że wysoki wynik w pierwszym meczu, tutaj konkretnie 4:1, wcale nie jest równoznaczny z awansem do kolejnej rundy. U siebie piłkarze Depor nacierali od samego początku. Nie było widać po nich nawet krzty zrezygnowania. Wręcz przeciwnie – sprawiali wrażenie szalenie zmotywowanych. Stojący w bramce Dida wpuszczał co tylko leciało w jego stronę, obrońcy wyłączyli swoje błędniki, a ekipa z Hiszpanii zabawiła się w piłkarski gangbang. I to na wielkim klubie, obrońcy tytułu z roku poprzedniego.
Warto podkreślić, że nie był to Milan, na którego dziś z politowaniem patrzą nawet jego kibice. To byli Rossoneri przez wielkie „R”, z Cafu, Nestą, Maldinim, Pirlo, Kaką czy Szewczenką. Teoretycznie więc creme de la creme, na który wygłodniali, znacznie biedniejsi Hiszpanie rzucili się jakby głodowali przynajmniej przez tydzień.
Artmedia – Celtic 5:0 – 2. runda kwalifikacyjna Ligi Mistrzów
– Uwierzcie, nie jest mi łatwo – przerwał, westchnął i z trudem kontynuował – Jako menedżer pracuję od ośmiu lat. W piłkę grałem przez kolejne dwadzieścia pięć, ale to był najgorszy wieczór w historii mojego futbolu, jaki kiedykolwiek przeżyłem.
To słowa Gordona Strachana, który zaczynał wtedy pracę w Celticu. Szkockiego giganta, który w tamtych czasach rzeczywiście budził respekt w Europie. I tą legendą wyspiarskiej piłki, z Maciejem Żurawskim w wyjściowej jedenastce, podłogę zamietli piłkarze maleńkiej Artmedii Petrżalka, dla której zagrał inny znajomy – Pavol Stano. Prowadzonego przez Vladimira Weissa rewelacyjnego mistrza Słowacji, który z nieukrywaną przyjemnością zapisał najczarniejszą stronę historii Celticu w europejskich pucharach.
– Wiem, że większość piłkarzy naszych przeciwników to rozpoznawalne gwiazdy mediów, ale mam nadzieję, że po tym meczu zapamiętają chociaż nazwiska niektórych moich piłkarzy – ironizował Weiss.
Hiszpania – Holandia 1:5 – mistrzostwa świata 2014, faza grupowa
Z jednej strony najlepsza reprezentacja od wielu, wielu lat. Mistrzowie świata, mistrzowie Europy. Z drugiej przebudowana Holandia. Niepozbawiona gwiazd, ale również z nazwiskami, z których rozpoznaniem typowy niedzielny kibic miałby spore problemy. Daryl Janmaat, Bruno Martins Indi… Na pewno nie słabi piłkarze, ale na tle wielkich Hiszpanów mimo wszystko przeciętni. Tylko na papierze. Pomarańcza Louisa van Gaala miała być lekkostrawnym podwieczorkiem, a okazała się śmiertelną trucizną.
Niestety, tamten wieczór – notabene piątek trzynastego – miał szczególnego bohatera tragicznego. Mowa oczywiście o Ikerze Casillasie. Do tamtej pory właściwie bramkarzem bez zmazy. Traktowanym niemal jak święty. Tamten mecz kompletnie jednak zawalił, pociągając za sznureczek zrzucający na niego kubeł z pomyjami o niewyobrażalnym wcześniej rozmiarze.
Eintracht Frankfurt – Widzew Łódź 9:0 – 1/32 finału Pucharu UEFA
Coś dla równowagi, co by kibice drugiego łódzkiego klubu nie obrośli w piórka. Kompletna abstrakcja. W pierwszym meczu padł remis 2:2, więc teoretycznie przed rewanżem Widzewiacy byli w odrobinę lepszej sytuacji. Lepszej, ale na pewno nie w przypadku, kiedy muszą przyjąć na klatę wynik niemal dwucyfrowy.
– Wstyd, hańba. Pod koniec meczu z Niemcami myślałem tylko o jednym: by na tablicy świetlnej nie zapalił się wynik 10:0. Po każdej bramce dla Eintrachtu pojawiał się tam taki kogut. Potem w głowę miałem tylko to ptaszysko… W ogóle to był straszny pojedynek. Andrzej Grajewski przed meczem przywiózł nam takie okropne stroje. Koszulki były rozciągnięte, zwisające rękawy. Koniarkowi dosięgały prawie do kolana! Jak w ogóle można było w czymś takim grać? Po tym meczu byliśmy w rozsypce. Już na Okęciu dali nam popalić stołeczni taksówkarze – barwnie wspominał jeden z uczestników tamtego piłkarskiego pogrzebu, Mirosław Myśliński.
Warszawiacy kręcili bekę, proponując Łodzi zmianę numeru kierunkowego. To największa porażka Widzewa w europejskich pucharach.
Brazylia – Niemcy 1:7 – mistrzostwa świata 2014, półfinał
– Chciałem po prostu dać ludziom radość, którzy tak bardzo cierpią. Niestety nie możemy przeprosić was wszystkich z osobna. Chciałem tylko zobaczyć uśmiechy na twarzach ludzi. Każdy wie jak bardzo to było dla mnie ważne. Byli lepiej przygotowani, trudno. To dzień wielkiego bólu, ale też wyjątkowo cennej lekcji – mówił David Luiz.
Łzy, zrezygnowanie, apatia to mało powiedziane. Brazylijczykami z pewnością targały uczucia trudne do wyrażenia jakimikolwiek słowami. To miał być ich turniej, a od początku mieli pod górkę. Kibice miarowo tracili wiarę, chociaż od samej inauguracji byli – przynajmniej jak na Brazylijczyków – wyjątkowo sceptyczni. Scenariusza takiego horroru przez sto lat nie napisałby jednak nawet Stephen King. Dla Canarinhos to było jak namiastka armagedonu. Zostali brutalnie zeszmaceni, na dodatek na własnej ziemi, przed tłumem swoich poubieranych na żółto kibiców. Trudno wyobrazić sobie większe upokorzenie.