Do 26 marca 2008 roku panował dość powszechny optymizm. Przekonanie, że jesteśmy mocni jak nigdy, a Beenhakker to czarodziej. Wygranie grupy eliminacyjnej z Serbią, Belgią i Portugalią – dajcie spokój, przecież taki zestaw równie dobrze można by dostać w finałach! Później dobra forma w sparingach, potwierdzona 2:0 z bardzo mocnymi wówczas Czechami, mającymi w składzie Kollera, Barosa czy Cecha.
A potem USA w Krakowie. I tąpnięcie. Cios w twarz, którego nikt się nie spodziewał. Nasi w zestawieniu: Boruc – Wasilewski, Bąk, Radomski, Bronowicki – Piszczek, Dudka, Lewandowski, Krzynówek – Żurawski, Brożek. Po przerwie weszli Łobodziński, Smolarek, Matusiak i Garguła. Nie było eksperymentów (poza epizodem… Michała Golińskiego), tylko gra o jak najlepszy wynik, walka na całego, jakby to było starcie o stawkę. I mimo to totalna klapa, z katastrofalnymi błędami w defensywie, które potem dadzą o sobie znać w finałach. Nasi od pierwszej minuty w odwrocie. Do przerwy 0:2, po dwóch golach USA ze stałych fragmentów, nasza najlepsza sytuacja – strzał Dudki z dystansu (jaką Darek ma skuteczność, mówić nie musimy). Po przerwie obraz gry się nie zmienił, 0:3 i do widzenia. Amerykanie nawet nie musieli iść pod prysznic.
Kto łudził się, że to jednorazowa wtopa, szybko obudził się z ręką w nocniku. Następne mecze Polska rozegrała w tym samym tonie: wymęczona wygrana z Albanią i uratowany po karnym w końcówce remis z Macedonią… Nie tak to miało wyglądać. Kolejny raz kadrze starczyło pary tylko na eliminacje, co niestety widoczne było już podczas sparingów przed finałami. Powtórka z Janasa i Engela jak żywa. Czary się skończyły.