Pierwsze wrażenie? Chłopak trochę z innej bajki. Kompletnie nie wpasowujący się w stereotyp piłkarza, który do dziś znacznej części społeczeństwa kojarzy się z nażelowanym ćwierćinteligentem. Wygląda zupełnie tak, jakby był jednym z ponad 50 tysięcy białostockich studentów. Wykłady, kolosy i cały ten uczelniany harmider są już jednak poza nim. Taras Romanczuk, piłkarz Jagiellonii Białystok, ma dyplom magistra stosunków międzynarodowych.
– Ojciec od zawsze wpajał mi, że nie będę grał w piłkę całe życie. Dobiję do trzydziestu paru lat i co wtedy? A jak nie wyjdzie? A jeśli wcześniej złapałbym kontuzję? Nigdy nie wiesz, jak ułoży się życie. Jestem bardzo zadowolony, że udało mi się zdobyć dyplom, chociaż przyznam, że nie było lekko – zaczyna opowieść.
Nie było. Cały czas coś się działo, cały czas był w drodze. Autokar stał się jego drugim domem. Miejscem do czytania, nauki, drzemki. Do oddalonego o 70 kilometrów domu wracał trzy razy w tygodniu. Pokornie przekonuje jednak, że z czasem do wszystkiego da się przywyknąć. W międzyczasie grał w ukraińskiej trzeciej lidze. Bywało, że na mecz wyjeżdżali o piątej rano, dojeżdżali w południe, a już o trzynastej wychodzili na boisko. Hotel? Nie było na to pieniędzy. To nie wszystko. Na wysokiej pod sufit stercie obowiązków znalazło się także miejsce dla futsalu. To na wołyńskich parkietach nauczył się szybciej podejmować decyzje, lepiej czytać grę i skrócił czas reakcji.
– Podczas meczów derbowych była pełna hala, jakiś tysiąc ludzi. Stali nawet za bramkami. Na Ukrainie futsal to dobry sposób na dorobienie sobie zimą, podczas przerwy w meczach ligowych. Za mecz dostawaliśmy po 150 dolarów. Były też premie. Stówka za wygraną, a jak ograliśmy liderów czy wygraliśmy na trudnym terenie, to nawet dwie stówy.
Na uczelni nie był ulubieńcem niektórych wykładowców. Zamiast nagradzać za ambicję, ciągnąć za uczy, brutalnie ściągali go na ziemię. – Niektórzy wiedzieli, że dodatkowo gram w piłkę i chcieli ułatwić mi sprawę. Inni za to samo brutalnie mnie gnoili. Mówili: po co ty tu przyszedłeś? Chcesz grać w piłkę? To idź na WF. Ja mówiłem, że nie, że chcę się uczyć. Nie było lekko – wspomina.
Pytanie “co robiłbyś w życiu, gdybyś nie został piłkarzem?” to kwestia wyjątkowo wyświechtana, ale w tym konkretnym przypadku jak najbardziej zasadna. W końcu nie każdy może pochwalić się dyplomem magistra. Gdyby zaistniała taka potrzeba, piłkę zamieniłby na pieczątkę. Bez problemu znalazłby pracę w konsulacie. – Mam blisko do granic polskiej i białoruskiej. Pracuje tam wielu znajomych ze studiów. Mówiąc wprost: mam wtyki. Nawet ostatnio, kiedy otwierałem wizę, to bez problemu udało mi się wszystko załatwić – mówi z uśmiechem.
Taras to chłopak wyjątkowo skromny, ale w jednym momencie w jego oczach widać błysk dumy i triumfu. W momencie, kiedy mówi nam, że bardzo szybko się usamodzielnił, odciążając spracowanych rodziców. Kiedy pierwszy raz wyjechał do Stanów, miał osiemnaście lat. Na wakacje, na studia i do pracy. Mieszkał w Karolinie Północnej, niemal nad samym oceanem. – Opalanie, kąpanie… Fajne życie – wspomina.
Ojciec, emerytowany pracownik więzienia, a także były piłkarz, od lat zajmuje się trenowaniem młodzieży, podobnie jak brat Tarasa. On sam w przyszłości też chciałby pójść tą drogą. Robi notatki, prowadzi obserwacje. Już teraz, w wieku zaledwie 23 lat, stara się wyciągać to co najlepsze w warsztacie poszczególnych trenerów.
Jako dziecko nie miał lekko. Możemy sobie wyobrazić jaki rygor i dyscyplina panuje w domu strażnika więziennego. Kiedyś, jako dzieciak, Taras zachorował. Leżał w łóżku przez dwa tygodnie, nie wychodził z domu. Ale w szkole organizowali turniej, bardzo ważny turniej, na którym koniecznie chciał się pokazać. Ojciec zabronił, ale kiedy poszedł na obiad, pojawiła się luka, żeby się wymknąć. Wydało się. Nie było przebacz. – Często pas szedł w ruch? – zapytaliśmy. – Nie raz, nie dwa ani nie trzy. Nie ukrywam tego. Był bardzo wymagającym ojcem, ale dziś jestem mu za to wdzięczny. Ja pewnie będę postępował podobnie.
Do domu zdążę wrócić zawsze – pomyślał, kiedy pojawiła się opcja gry w Legionovii. Kowel i Legionowo to miasta partnerskie. W 2012 roku na Ukrainę przyjechała polska delegacja. Obejrzeli kilka treningów i zaproponowali transfer. Protestów ze strony rodziców nie było. – Ojciec mówił, że muszę spróbować. Na początku było ciężko, bo między trzecią ligą ukraińską a trzecią polską jest przepaść. Zdecydowanie wyższy poziom. Podejście do piłki, szatnie, boiska. Nawet dieta. Na Ukrainie pod tym względem była kompletna prowizorka.
– To był jedyny moment zwątpienia w sens tego wszystkiego. Tej całej gry w piłkę – wspomina testy w Wołyniu Łuck – największym klubie regionu. Tam zderzył się ze ścianą. W meczu testowym jego, defensywnego pomocnika, wystawili na boku pomocy. Nie błysnął. Zabrakło szybkości, a gra głową i umiejętność odbioru piłki były bezużyteczne. Niby chcieli, niby obiecali, że zadzwonią. Nie zadzwonili.
***
Pukanie do drzwi. Podchodzisz do nich na palcach, bezszelestnie. Spoglądasz w wizjer i w tym samym momencie załamują się pod tobą nogi. Kilku ludzi w mundurach. Otwierasz. Oznajmiają ci, że masz kilka godzin na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i stawienie się w umówionym miejscu. Nie masz żadnego wyboru.
To scenariusz, który ostatnio miał miejsce w wielu ukraińskich domach. Tarasa wojskowe przeszkolenie ominęło tylko dlatego, że ma ważny kontrakt z Jagiellonią. Przez kilka najbliższych lat może spać spokojnie, chociaż kiedyś chciał pójść do wojska z wyboru. – Prezydent zapowiedział, że w najbliższych miesiącach do wojska trafi 50 tys. kolejnych. Ja mogę spać spokojnie, ale wielu moich przyjaciół nie. Nigdy nie wiesz na kogo padnie – mówi wyraźnie zmartwiony.
Temat konfliktu na Ukrainie paść musiał, tym bardziej, że dotyczy bezpośrednio rodziców Tarasa. Ci, chociaż mieszkają setki kilometrów od epicentrum konfliktu, odczuwają go na własnej skórze. – Kiedy ostatnio odwiedziłem rodziców, musiałem chodzić kąpać się do brata. On ma kocioł do grzania wody. Niezłe jaja są też z elektrycznością. Światło wyłączają sektorami, w różnych porach. U mnie wypadało akurat między 19 a 21. Ciemno, nie ma co robić. Musiałem chodzić tam, gdzie akurat było jasno. Kiedy piętnaście lat temu chodziłem do szkoły, było podobnie. Trochę zalatuje trzecim światem, ale mimo wszystko rozumiem i nie uważam tego za coś złego. Po prostu chcą odłożyć pieniądze na broń dla chłopaków, którzy walczą za ojczyznę – opowiada.
Nasza rozmowa zbacza na tematy zahaczające o piłkę nożną. Taras opowiada, że kluby krymskie – z Sewastopola i Symferopola – ostatnio, pod zmienionymi nazwami, grały w trzeciej lidze rosyjskiej, ale UEFA stwierdziła, że Krym jest ukraiński i anulowała wyniki. Zapytaliśmy więc eksperta: czy to normalne, że ukraińskie zespoły nie mają problemów z przejściem pod obcą flagę? Pod flagę agresora?
– To są właśnie prawdziwi Ukraińcy. Takie cwaniaczki, którym wszystko jedno. Będą pod Rosją czy pod Ukrainą. Jedna cholera. Taka mentalność. Sami nie wiedzą, czego chcą. Przychodzą Rosjanie? OK, bierzemy ich stronę. Odbijają Ukraińcy? OK, to co mamy robić, bądźmy za Ukrainą. To samo obserwuje w okolicach Doniecka, gdzie jeszcze niecałe trzy lata temu tysiące ludzi wymachiwało flagami, kibicując na Euro 2012. A ja pytam: już nie kochacie swojego kraju?
Jego zdaniem dwoma największymi problemami Ukrainy są korupcja i brak klasy średniej. Z tym pierwszym niejednokrotnie spotkał się osobiście, chociaż uważa, że sytuacja jest i tak lepsza niż jeszcze kilka lat temu. – Zachorowałeś, chcesz leczyć się w komfortowych warunkach? Musisz dać w łapę lekarzowi. Jechałeś za szybko, zatrzymuje cię policja? Dajesz w łapę i jedziesz dalej. Chcesz dostać się na państwową, niepłatną uczelnię, albo dostać pozytywną ocenę na studiach? Wiadomo co musisz zrobić. To największa zaraza. Jeśli się z tym uporamy, to wszystko zacznie zmierzać ku dobremu.
W Jagiellonii trzyma się głównie z Niką Dzalamidze, Pawiełem Sawickim i kilkoma innymi obcokrajowcami, chociaż zapewnia, że w drużynie nie ma żadnych wyraźnych podziałów. Między Ukraińcami a Polakami nie dostrzega żadnych różnic, ale po dłuższym zastanowieniu dochodzi do wniosku, że jedna jest na pewno. Chodzi o ego ludzi z większych miast. Typu: “Gdzie ja byłem, czego nie widziałem”.
– Byłem w Stanach, mieszkam w Polsce. Mógłbym się tym chwalić, ale nie wchodzę do domu czy do kumpli i nie mówię: jestem królem, gram w Ekstraklasie, mieszkam w Białymstoku. Zostałem takim samym, prostym chłopakiem. Człowiek zawsze musi pamiętać skąd pochodzi.
O Polsce wypowiada się w samych superlatywach. Jeszcze kilka lat temu, jako dzieciak przyjeżdżał tutaj na turnieje. Po cichu marzył, że kiedyś zagra na którymś z tych pięknych, nowych stadionów. Spełniło się, dzięki zaangażowaniu i ciężkiej pracy.
“Żeby wszyscy mieli tyle chęci, zaangażowania, woli walki i zwycięstwa, co Taras Romanczuk…” – napisał na forum kibic po jednym z meczów.
Nie jest i nigdy nie będzie wirtuozem, ale ma charakter, który w Białymstoku cenią ponad wszystko. Nawet ponad dyplom magistra.
PIOTR BORKOWSKI