Jedno Bergowi trzeba oddać. Chłop jest do bólu konsekwentny. I uparty. Dyżurni krytycy walą w niego jak w bęben, wytykają, że jest PR-owym produktem i kolejnymi rotacjami cofa Legię w rozwoju, a on sam… On sam pod lekkim uśmieszkiem przyznaje, że każdy ma prawo do własnej opinii, po czym uparcie trzyma się własnej koncepcji, pokazując krytykom wała. Wizyta u kandydata do pucharów? Osiem zmian w składzie. Kucharczyk, Duda, Kuciak i Sa na ławce. A po meczu odjechanie rywalom na pięć punktów. Berg wysyła lidze kolejny sygnał, że nie do końca traktuje wszystkich poważnie, a podstawową – ale faktycznie podstawową jedenastkę – szykuje chyba dopiero na grupę mistrzowską. Łączymy się w bólu z Jackiem Kazimierskim, bo czeka go smutny wieczór.
Dzisiaj Legii wystarczył trzon drużyny złożony z Rzeźniczaka, Vrdoljaka i Jodłowca, a potem przemyślane zmiany po przerwie. Poza tym masa eksperymentów. Na nie do końca zdefiniowanej pozycji znów nie sprawdził się Pinto, Kosecki powinien rozglądać się za nowym pracodawcą, ale już Malarz czy Bereszyński pokazali, że stać ich nawet na grę w tym nominalnie podstawowym składzie. Pierwszy nie jest tak elektryczny jak Kuciak, drugi natomiast nie popełnia już tylu błędów w defensywie, ale i rzadziej zapuszcza się do ataku niż podczas swoich początków Legii. A, no i Brzyski. Chyba największy wygrany dzisiejszego meczu. „Brzytwa” spokojnie radził sobie bowiem z Flavio Paixao, a i nie zapomniał, jak dogrywać ze stojącej piłki. Wrzutki do Rzeźniczaka i Jodłowca – klasa jak dawniej. Guilherme powinien się obawiać.
Jaki to był mecz? Najprościej powiedzieć – taki sobie. Raczej nikt się nie wynudził, ale i jakości – nie licząc mega passa Dudy – spodziewaliśmy się ciut więcej. Marco Paixao zapowiadał, że Śląsk zmasakruje Legię, a skończyło się tak, że z wrocławian wysoki poziom utrzymali jedynie Grajciar i Hateley – zdaniem ekspertów – najlepszy piłkarz pierwszej połowy. Nie dali rady boczni obrońcy. Zieliński pokazał, że jeżeli nie nadąża za Kucharczykiem, to i o reprezentacji nie powinien myśleć, a Pawelec pozwolił Rzeźniczakowi zrobić Ibrahimovicia. Jakim cudem „Rzeźnik” zmieścił tę nogę, by jeszcze oddać tak efektowny strzał? O to wypadałoby zapytać defensora Śląska, ale radzimy uważać, bo gdy raz ktoś mu coś wytknął – tak, jesteśmy pamiętliwi – to chłop opowiadał, że czuje się zeszmacony.
Ale to nie Pawelec został antybohaterem meczu. Niesmak pozostaje, bo – choć wyniku nie wypaczono – sędzia Frankowski kompletnie nie dojechał. To w ogóle dziwny typ. Niby zbiera niezłe recenzje, sędziuje rozgrywki UEFA Youth League i ogólnie jakoś rokuje, ale gdy w końcu dostaje do prowadzenia szlagier, to najpierw szybko traci panowanie nad meczem, a potem przestaje nadążać. Jeżeli Frankowski nie widzi takiego zagrania ręką, jakiego dopuścił się Pawelec, to…. gdzie on patrzy? Jaką rękę dostrzeże? Gdzie byli asystenci? O co tu w ogóle chodzi? Potem pan arbiter nieco “zrehabilitował” się za błąd, bo nie podyktował jedenastki w drugą stronę, choć akurat – znając życie – z faulu Brzyskiego na Paixao jakoś się wybroni. Sytuacja nie była oczywiście tak ewidentna, jak w pierwszym przypadku, ale obrońca Legii jednak wykroczył poza przepisy.
Za dzisiejsze zawody – pała, panie Frankowski.
A co w drugim meczu? Tym, na który – przy tak pięknej pogodzie – nie spojrzałby nikt poza prawdziwymi koneserami Ekstraklasy, którzy wolny czas spędzają na dyskusjach, kto lepszy – Klemenz czy Fertovs? Ano działo się, naprawdę działo. Podbeskidzie przełamało swoją dość absurdalną serię i po raz pierwszy – co wynika z wyliczeń Wojciecha Jagody – nie wygrało meczu o… 15:30. Do tej pory kiedy tylko podopieczni Leszka Ojrzyńskiego musieli grać wczesnym popołudniem lali wszystkich, jak chcieli. Teraz przyjechała Korona i mało brakowało, a zakończyłoby się porażką. W końcu przebudził się jednak Korzym, który przytomnie lobnął główką źle ustawionego Cerniauskasa, strzelając swojego pierwszego ligowego gola od… 31. sierpnia. Mecz przełamań!
To był zresztą drugi błąd litewskiego bramkarza. Przy trafieniu Sokołowskiego Litwin też lekko odjechał ze swoim ustawieniem, pozwalając przeciwnikowi na efektownego gola, a i przy dośrodkowaniach bywało w polu karnym Korony dość elektrycznie. Malarczyk i Sylwestrzak ratowali, co się dało, ale Cerniauskas nieszczególnie im pomagał. A roboty miał sporo, bo Podbeskidzie od pierwszej do drugiej bramki zaliczyło ok. trzech tysięcy dośrodkowań. Nie było jednak komu zamykać, bo atak Demjan-Malinowski to raczej atak śmiechu niż poważna formacja ofensywna.
Podobnych określeń można szukać w kontekście Kristiana Kolcaka, za którego sprowadzenie akurat chwaliliśmy Podbeskidzie. Okazuje się jednak, że cztery mistrzostwa Słowacji w CV dają niewiele, gdy facet nie potrafi upilnować ani apatycznego Porcellisa ani świetnie wrzucającego Pyłypczuka. To „krycie” przy drugie bramce to już w ogóle jawny sabotaż. Alibi-fussball niewidziany w Ekstraklasie od czasów wczesnego Stevanovicia.
Co nam – podsumowując – mówi ten remis? Ścisk w dolnej połówce jak w chińskim metrze. Pomiędzy szóstym miejscem w tabeli a trzynastym jest zaledwie sześć oczek różnicy. Podbeskidzie wciąż wisi o włos (a nawet dwa) w grupie mistrzowskiej, natomiast Korona powolutku wydostaje się ze strefy spadkowej, ale wciąż może spokojnie powalczyć o pierwszą ósemkę. Jednym słowem – nic jeszcze nie wiemy. O utrzymanie może się bić nawet piąta drużyna w tabeli, a obecną piętnastą – po podziale punktów – stać na pierwszą ósemkę. Dobra, odkładamy te kalkulatory. Nie ma sensu. Odliczamy jedynie do następnej kolejki.