Rok temu polecieli z Miedzią, dwa lata temu z Olimpią Grudziądz. W Polsce nie ma już słabych drużyn, tylko Lech posiada zaskakującą łatwość w dorównywaniu do nich poziomem. Dziś tradycja nie została jednak podtrzymana. „Kolejorz” tymczasowo ją zerwał, dość spokojnie ogrywając Znicz. Spokojnie, bo skończyło się 5:1, ale dopóki na boisku nie było Sadajewa, który corocznej tradycji Lecha nie kojarzył, można było odnieść wrażenie, że drużyna Skorży mierzy się z czołowym zespołem Ekstraklasy.
W Pruszkowie obejrzeliśmy dziś kawał widowiska. Fajna oprawa, Mateusz Borek za mikrofonem, a na boisku akcji tak wiele, że spokojnie dałoby się obdzielić kilka spotkań najwyższego polskiego poziomu. Z jednej strony spadający liść Keity, z drugiej fantastyczny wolej Górskiego. Z jednej – idealnie wymierzone uderzenie Linettego, z drugiej – znów on – świetny prostopadły pass Górskiego do Grudniewskiego. A na koniec dwa bliźniacze woleje stopera Jędrycha, z których jeden skończył się golem i „clinical finish” Formelli w stylu „daj, skąd przyszła”, jak słusznie zauważyli komentatorzy.
Polsat nie będzie miał problemów ze sklejeniem highlightów, a i pół swojej kompilacji życiowej na bazie tego jednego występu może stworzyć sam Sadajew. Czeczen – mimo słabego teoretycznie przeciwnika – dał dziś jasną odpowiedź, kto zasługuje na grę w ataku Lecha. Kownacki stworzył ledwie dwie sytuacje, snując się tylko po boisku, Ubiparip – co za niespodzianka! – zupełne zero, a Zaur… Zaur wszedł i pokazał, kto tu rządzi.
– 62. minuta – asysta
– 65. minuta – gol
– 67. minuta – gol.
I na koniec puenta Keity. Mecz wygrany w pojedynkę. Rewanż do odfajkowania. Lech w półfinale, a Sadajew może konkurentom powtórzyć swoje powiedzonko z Lechii: “ja piłkarz, wy robotnicy”.
Fot. FotoPyK