Wyspa świętej Heleny oblężona przez łodzie. Piłka wykopana ze stadionu dryfuje po lagunie. To realia tych, dla których piłkarskim domem jest Stadio Pierluigi Penzo, arena Venezii. Drugi najstarszy stadion Włoch, liczący sobie ponad sto lat, co jakiś czas modernizowany, ale umówmy się: brzydki jak cholera, przestarzały i zaniedbany. Zarazem bez dwóch zdań jednak unikalny. Wyjątkowo kuszący pod względem turystycznym. Jedyny w Italii, gdzie aby zasiąść na trybunach, trzeba wynająć łódź albo kupić bilet na prom. Oto realia Wenecji.
Widok z poziomu kanału
I z góry
***
Venezia, którą znacie, ta z końca lat 90tych, była efektem jednej z najbardziej karkołomnych, topornych i idących wbrew woli kibiców fuzji w historii piłki. Myślcie o realizacji tematów tabu takich jak połączenie Widzewa i ŁKS, Interu i Milanu, Wisły i Cracovii.
Dwa kluby – AC Venezia i AC Mestre. Pierwsi reprezentujący nawodną części miasta, drudzy naziemną. Oba podmioty regularnie dążące do separacji, mające do siebie milion pretensji. Wenecja, turystyczny klejnot Włoch, z drugiej strony Mestre, znacznie większe, ludniejsze, w swoim czasie mocno zindustrializowane, co nie pozostawało bez negatywnego wpływu na zabytki „miasta na wodzie”. Potrzeba odróżniania się była bardzo silna, a manifestowana również poprzez piłkę.
I te dwa bieguny postanowił w 1987 połączyć Maurizio Zamparini, dyżurny Józef Wojciechowski calcio. Uratował futbol w lagunie przed bankructwem, sprowadził piłkarzy, jakich nie widziano tu od dekad, ale też doprowadził do niezwykłego precedensu: spotykający się na Stadio Pierluigi Penzo fani, będący teoretycznie po tej samej stronie barykady, nieustannie wojowali ze sobą. Czasem kończyło się na słowach, innym razem dyskusje rozwiązywano pięściami. Trybuny pogodził dopiero sukces w postaci awansu do Serie A.
***
Najlepszym piłkarzem w historii Venezii był Valentino Mazzola, gość, który dał „Skrzydlatym lwom” Coppa Italia, ligowy brąz, a potem stanowił o sile słynnego Grande Torino. Nie trzeba się jednak sięgać pamięcią do prehistorii, by znaleźć znaczące nazwiska, które przywdziewały weneckie barwy.
Klasyczne stroje Venezii. Pomarańczowy kolor doszedł dopiero po fuzji z Mestre
Era Zampariniego to i supertalenty, które potem osiągnęły wszystko, jak i barwne postacie z drugich, albo i trzecich stron gazet. Nie muszę wam przedstawiać takich graczy jak Vieri czy Delvecchio, a którzy otarli się w młodości o Pierluigi Penzo. Jeśli chodzi o innych jednak, może to być swoisty test na wiedzę piłkarską z tamtego okresu.
Luis Oliveira, pamiętacie go? W swoim czasie głośny gracz, farbowany lis z Brazylii w kadrze Belgii i błyskotliwy skrzydłowy. Paolo Poggi stworzył w Udine świetny atak z Bierhoffem, w między czasie stał się katem Widzewa w Pucharze UEFA. Hiroshi Nanami, czyli jeden z pierwszych Japończyków w Europie, blisko 80 meczów dla „Samurajów”. Nil Lamptey, nastolatek o gigantycznym talencie albo kolejny specjalista od przebijania blach. Christian Zanetti – kadrowicz Squadra Azzurra, Massimo Taibi – wielka transferowa wpadka United, Dejan Petković – Jugol, który podbił Brazylię, Mancini – kreowany na nowego Cafu piłkarz Romy i Interu. Nikt jednak nie może równać się z Alvaro Recobą. To w Wenecji piłkarski Bóg. W swoim czasie otoczył go kult.
Wypożyczony z Interu po rozczarowującym sezonie, w Venezii, wracającej do Serie A po 31 latach, skazywanej na pożarcie i spadek, miał się ograć. Ale Recoba nie zamierzał wyłącznie statystować, łapać wielu minut – postanowił rozegrać bodaj najlepszy rok swojej kariery.
Oddano mu klucze do drużyny i szalał. Nie miał litości dla wielkich ekip ówczesnego calcio, które wówczas było bodaj najlepszą ligą na świecie. Jedenaście goli, dziewięć asyst, kapitalne rzuty wolne, porywająca gra mecz w mecz. Do dziś powszechnie mówi się, że utrzymał Venezię na swoich plecach, niemal samodzielnie. Najlepiej o klasie jego występów niech powie fakt, że po powrocie z wypożyczenia na San Siro dano mu rekordowy kontrakt. Moratti obsypał Recobę złotem, czyniąc Urugwajczyka najlepiej zarabiającym graczem świata. Kosmos.
Tym zabawniej w tym kontekście wygląda fakt, że to Recoba miał grzać się w blasku sprowadzonego za dużą kasę Zeigbo.
Dyrygowana przez Recobę Venezia bije… Inter
***
Zeigbo ma opinię bajkopisarza i to zasłużoną. Szczególnie w starych wywiadach odlatywał, przekonując, że jest najlepszym piłkarzem na świecie, a chciały go Bayern, Barcelona i Ajax. Ale prawda jest taka, że w 1998 naprawdę miał dużą renomę. Magazyn „World Soccer” to nieprzypadkowy tytuł, a umieścił Kennetha na liście dwudziestu najbardziej obiecujących talentów piłki – tuż za Anelką, a przed… Tottim. Z dzisiejszej perspektywy piramidalna bzdura, ale pokazuje też, że Zamparini nie był szaleńcem wydając na Nigeryjczyka dwa miliony dolarów.
Do dziś w Wenecji pamiętają o Zeigbo, właśnie jako o największej wpadce w historii klubu. Jest ich Oreszczukiem, legendą o komediowym wymiarze. Zagrał w Serie A ogony: dwie minuty z Cagliari i piętnaście z Piacenzą. Kibice wyśmiewali Kennetha, że Zamparini znalazł go na kasie w jednym ze swoich supermarketów. On sam po dziś dzień sugeruje, że gdyby nie pech, zostałby – co najmniej! – kapitanem reprezentacji świata.
***
Rok po odejściu Recoby, nowym rozdającym karty miał zostać Petković. Nazwisko nieprzypadkowe, interesujące – gość wymiatał w Crvenie Zvezdzie do tego stopnia, że wyjął go stamtąd Real. Na Bernabeu się nie przebił, ale w Brazylii, gdzie spędził rok, wciągał ligę nosem. Zamparini zaryzykował i rzucił na stół pięć milionów dolarów.
Eksperyment z Petkoviciem nie wypalił, to był nie ten rodzaj kapelusza. Venezia spadła, rok później powróciła do Serie A pod batutą Prandellego, ale sezon 01/02 był dla „Latających lwów” katastrofalny. Trzy zwycięstwa, dwadzieścia dwa punkty straty do bezpiecznego miejsca, nieustanne zmiany na trenerskim stołku. Niedługo później Zamparini zabrał kasę, najlepszych zawodników i przeniósł się do Palermo.
Ponoć miał dość pływania na każdy mecz. Od lat wykłócał się w urzędzie miasta o nowy stadion, ale bez skutku.
***
Po wyjściu Zampariniego, Venezia zjechała na dno. Zbankrutowała dwukrotnie, w 2005 i 2009. Za drugim razem wyjść na prostą pomagali kibice. Zbierali pieniądze, wykupywali akcje i cegiełki, aktywnie wspierali klub. Fani zawsze byli skarbem Venezii – w latach 90tych słynęli z akcji przeciw rasistowskim wybrykom na trybunach. Zarówno oprawami, flagami i bannerami, ale także bardziej kreatywnymi akcjami: podczas meczu z Hellas, które zawsze atakowało werbalnie czarnoskórych graczy, w formie sarkastycznego protestu wybuczeli wszystkich białych graczy Werony.
Trybuny lata świetności mają już jednak za sobą – dawniej po kilkanaście tysięcy fanów chodziło na każdy mecz, dziś na trzecią ligę przychodz tysiąc.
A przecież Venezia miewała gorsze chwile, niż teraz. W 2011 przejął ją bogaty rosyjski oligarcha, Jurij Korablin. Anegdota mówi, że podczas wycieczki w sklepie wypatrzył replikę koszulki Venezii. Zafascynował się opowiedzianą mu historią klubu i wkrótce go kupił.
Pierluigi Penzo go szanuje. Wprowadził stabilność finansową, wreszcie nie wisi nad klubem widmo zagłady. Gdy zmarł przyjaciel Korablina, Igor Gonczarenko, trybuny na Pierluigi Penzo zaprezentowały oprawę „ciao Igor” – ot, taki dowód szacunku.
Ale i Rosjanin może wkrótce się wycofać, a chodzić będzie o ten sam powód, co w przypadku Zampariniego – stadion. Nie da się ukryć, że miejsce Pierluigi Penzo jest w muzeum. To obiekt nadający się do zwiedzania, a nie użytkowania. Korablin wchodził do klubu z entuzjazmem, za swój główny cel stawiając przenosiny na nowoczesną, zbudowaną od podstaw arenę, słusznie wnioskując, że bez tego nie ma szans na rozwój. Ale sam nie zamierza wszystkiego finansować, tymczasem miasto nie ma w planach budowy gigantycznej areny. Koszt inspirowanej Koloseum areny wyliczono na 150 milionów euro – czy to jest wydatek, który będzie służył Wenecji? Czy to jest inwestycja, której miasto potrzebuje? Wielce wątpliwe.
Jeden z proponowanych projektów
***
Nie takie powroty z piłkarskich zaświatów widział futbol, ale wydaje się, że w Wenecji poważnej piłki prędko nie będzie. Zamparini, gdy dowiedział się o wykupieniu Venezii przez Korablina, powiedział: „w tym mieście nie da się uprawiać piłki!”, i po czterech latach Rosjanin byłby pewnie skłonny się zgodzić.
Venezia nie ma jednak szans na totalną anonimowość, jaką legitymują się niemal wszyscy rywale, z którymi mierzy się na co dzień. Odwiedziny na Pierluigi Penzo, usłyszenie na żywo hymnu „Un giro in gondola„, podczas którego kibice wykonują gesty nawiązujące do pracy gondolerierów – to marzenie niejednego piłkarskiego hipstera. Tu, w tej wyjątkowości, nastrojowości, tkwi potencjalna siła Venezii. Ale zarazem jest ona sednem najważniejszego dylematu, bowiem bez przenosin na inną arenę, trudno będzie ruszyć do przodu, ale gdyby wynieść się z Pierluigi Penzo, choćby w pobliże lotniska gdzie planowano nowy stadion, utracono by wiele z tego naturalnego kapitału. Venezia przestałaby być tak romantyczna, tak pocztówkowa, tak od podstaw związana z charakterem miasta.
Leszek Milewski