– Legia nie żegna się z Europą w dobrym stylu. Przy pierwszej i trzeciej bramce dla Ajaksu stoperzy rozstępowali się przed rywalami jak Morze Czerwone przed Mojżeszem – słusznie komentuje Rzeczpospolita. Dziś w prasie sporo możecie przeczytać o wczorajszym występie podopiecznych Henninga Berga. Legioniści mocno obrywają za mecz z Ajaksem, ale nikt nie zapomina, ile emocji dostarczyli w pucharach, jak poradzili sobie w fazie grupowej… Piątkowy przegląd prasy.
FAKT
Wiecie, o czym dziś pisze się w gazetach… Milik zabrał marzenia.
Miała być bitwa, skończyło się na egzekucji wykonanej przez Arkadiusza Milika (21 l.). 13 minut potrzebował Ajax Amsterdam, by wybić Legii Warszawa z głowy marzenia o 1/8 finału Ligi Europy. Mistrzowie Polski przegrali na własnym stadionie 0:3. – Milik przy Kubie Rzeźniczaku nawet nie dojdzie do piłki. Jest szybki i zwrotny, ale jak go złapie „Rzeźnik”, nawet nie jęknie – zapowiadał przed meczem Ondrej Duda (21 l.). Jak się okazało, Słowak bardzo się pomylił.
Zawalił nam pięc punktów – Smuda wścieka się na Sadloka.
Maciej Sadlok (26 l.) kiepsko zaprezentował się w dwóch pierwszych meczach tego roku. Obrońca Wisły był współwinny utraty bramki w spotkaniu z Lechią w Gdańsku (0:1), a konsekwencją jego niefortunnego podania do rywala w meczu z Pogonią (1:1) był rzut karny i wyrównujący gol dla Portowców. Bezpośrednio po tym meczu trener Franciszek Smuda (67 l.) publicznie zrugał piłkarza. Dał do zrozumienia, że gdyby miał wartościowego zastępcę, to chętnie posadziłby Sadloka na ławce rezerwowych i zapowiedział indywidualną rozmowę z piłkarzem. – Nasi analitycy pokazali jego błędy i dokładnie wyjaśnili co złego zrobił. A ja mu tylko powiedziałem: zawaliłeś nam pięć punktów, jeszcze jeden taki pass i auf wiedersehen – powiedział Franz.
Ha, typowy Smuda! Od razu dzień staje się przyjemniejszy…
W ramkach:
– Grzelczak ma piękną narzeczoną
– Kędziora nowym Piszczkiem?
– Wilczek idzie na rekord
– Lech nie puścił Wilusza na wypożyczenie do Pogoni
Górale ruszają na stolicę – spoglądamy w jeszcze jeden tekst. O Podbeskidziu przed Legią.
Jaki będzie wynik w niedzielę na Legii? Nie namówicie mnie na zgadywanie, bo… jeden raz w życiu wytypowałem rezultat meczu i skończyło się to dla mnie wyrokiem – uśmiecha się piłkarz Podbeskidzia Maciej Iwański (34 l.). To aluzja do sprawy głośnego meczu Cracovia – Zagłębie Lubin z 2006 roku, kiedy piłkarze umówili się na korzystny dla gości remis. Iwański, podobnie jak inni gracze Zagłębia, został ukarany grzywną i karą dyskwalifikacji w zawieszeniu. Gdyby nie ten grzech, pewnie zostałby w Legii.
RZECZPOSPOLITA
Na dzień dobry tragiczne wiadomości z wczoraj, te o Legii. Nokaut wieńczy dzieło.
Spod Torwaru poleciały głośne wyzwiska i obelgi pod adresem polskiego napastnika Ajaksu, mógł między innymi dowiedzieć się, jak ma na imię – brzydko. A gdy zawodnicy Legii zajęci byli liczeniem w pamięci, ile muszą zdobyć bramek, by awansować – wtedy jeszcze trzy – w zamieszaniu podbramkowym, po dośrodkowaniu z rzutu wolnego, nieporadnie interweniował Dusan Kuciak. Obrońcy nie byli w stanie wybić piłki, która spadła, a właściwie odbiła się od nóg Nicka Viergevera, i trzeba było liczyć od nowa. (…) Legia nie żegna się z Europą w dobrym stylu. Przy pierwszej i trzeciej bramce dla Ajaksu stoperzy rozstępowali się przed rywalami jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Ale należy równocześnie pamiętać, że Legia zapewniła kibicom mnóstwo emocji w obecnej edycji pucharów. Były kapitalne spotkania z Celtikiem Glasgow, dyskwalifikacja przez UEFA z Ligi Mistrzów, świetna jesień w fazie grupowej LE. Jeśli przypomnimy sobie, że niemal ten sam zespół, prowadzony jeszcze przez Jana Urbana, do ostatniej kolejki nie był w stanie zdobyć gola ani punktu, to widać, jaką drogę pokonał mistrz Polski.
Beznadzieja na pustym stadionie – głos zabiera również Stefan Szczepłek.
Już raz to widziałem, kiedy Andrzej Gołota został trafiony na początku walki i nie bardzo wiedział, gdzie jest. Tu było podobnie. W ciągu dwóch minut Ajax strzelił dwie bramki i mógł zacząć zabawę, a znokautowana Legia musiała pozostać na boisku i wystawiać się na pośmiewisko. W Amsterdamie Ajax Legię dopiero poznawał i miał sporo szczęścia. Do Warszawy na pewno nie jechał pewny siebie, ale Frank de Boer, mimo że wygrał pierwszy mecz, przygotował się do drugiego lepiej niż Henning Berg. Może nie lepiej, ale miał lepszych zawodników. Swoboda, z jaką piłkarze Ajaksu panowali nad piłką, nie dając jej sobie odebrać, była imponująca, a dla legionistów frustrująca. Holendrzy niby grali wolno, ich podania nie były szybkie ani silne, wydawało się, że wystarczy wyciągnąć nogę, żeby przeciąć lot piłki. Wydawało się. Na tym właśnie polega różnica w technice. Do tego nie trzeba wyjątkowych umiejętności, tylko nieustannej pracy. Widocznie w Amsterdamie pracują solidniej. Legia być może miała jakiś pomysł na ten mecz, ale nie zdążyłem się zorientować jaki. Na tle Ajaksu wyglądała bezradnie. Jako drużyna nie przeprowadziła ani jednej groźnej akcji. Indywidualnie – szkoda gadać. Beznadziejni obrońcy, których Arkadiusz Milik mijał jak juniorów Rozwoju Katowice, żadnej myśli w środku pola, strzelanie ślepakami.
I jeszcze zapowiedź ekstraklasy z nagłówkiem z Białegostoku. Probierzowi dobrze w Jagiellonii.
Jagiellonia jest wiceliderem i gra tak, że Legia jeszcze długo może czuć jej oddech na plecach. Wyciąganie daleko idących wniosków po zaledwie dwóch wiosennych kolejkach nie ma sensu, trudno jednak nie zwrócić uwagi, że jedynym zespołem, który oba mecze po przerwie zimowej wygrał, jest Jagiellonia Białystok. Trener Michał Probierz na Podlasiu musi się czuć wyjątkowo dobrze, bo to właśnie w tym klubie osiąga najlepsze wyniki. To Probierz poprowadził w 2010 roku Jagiellonię do największego sukcesu – zdobycia Pucharu Polski. Rok później klub zajął czwarte miejsce w lidze – najwyższe w 18-letniej historii występów w ekstraklasie. W tym sezonie osiągnięcie to może zostać poprawione. Jagiellonia ma tylko punkt straty do Legii, której rezerwy, (trener Henning Berg oszczędzał najlepszych zawodników na dwumecz z Ajaxem) jeszcze wiosną nie wygrały.
GAZETA WYBORCZA
O wychłostaniu Legii pisze Rafał Stec. Bo była to Legia nieeuropejska. Ciekawy, z trzeźwym spojrzeniem fragment.
Ale występ Legii w europejskich pucharach 2014/15 tylko w tym jednym – wczorajszym – rozdziale przypomina przygnębiającą opowieść, którą sezon w sezon zamęczają nas polskie kluby. Reakcje ekspertów i kibiców – tyleż rozgoryczonych, co zbaraniałych – uzmysławiają, jak imponujący skok wykonali warszawiacy. Jeszcze latem klęski z Ajaxem zwyczajnie byśmy się spodziewali, teraz serio wierzyliśmy, że uczestnikowi Ligi Mistrzów – nie był ostatni, lecz trzeci w grupie! – można przetrzepać skórę. I awansować pomimo porażki w Amsterdamie 0:1. Nie fantazjowaliśmy. Mieliśmy dobre powody, by wierzyć. Legia chwile uniesienia – jak oszałamiające 4:1 nad Celtkiem Glasgow – przez cały sezon przeplatała z występami w najgorszym razie solidnymi, więc wczorajsza beznadzieja wyglądała, rzecz dla polskiego klubu niesłychana, na zwykły wypadek przy pracy. Do wczoraj w 13 pucharowych meczach ani razu nie straciła więcej niż jednego gola. Ba, jesienią wytrzymała z czystym kontem przez kolejne 644 minuty, ustanawiając rekord sezonu w europejskich rozgrywkach. Grała rozważnie i mądrze, demonstrowała taktyczną elastyczność, a przed tygodniem w Amsterdamie pokazała, że wobec praw przyrody nie musimy być bezbronni – polska drużyna wreszcie rozegrała przyzwoity mecz zaraz po przerwie zimowej, tego przekleństwa wszystkich naszych klubów.
Do tego małe przygotowanie pod zbliżający się weekend – ten w Niemczech, nie w Polsce. Revierderby to odrębny świat.
Ludzie w Zagłębiu Ruhry żyją dla tego meczu – powiedział kiedyś dyrektor Schalke Rudi Assauer. Choć ostatnio na największy szlagier Bundesligi wyrosły mecze Borussii z Bayernem, “Die Mutter alles Derbys”, czyli “matka wszystkich derbów” – jak mówią Niemcy – wcale się nie zestarzała. Starcia dortmundzko-monachijskie skupiają więcej gwiazd, zdarza się, że ich stawką jest nawet Puchar Europy, ale za Revierderby przemawia bliskość obu miast (dzieli je ledwie 30 km) oraz kilkudziesięcioletnia rywalizacja klubów z robotniczymi korzeniami. Nie ma znaczenia, czy Schalke i Borussia zajmują się akurat walką o mistrzostwo, czy bronią się przed spadkiem. Derby to cel sam w sobie, odrębny epizod, niezależny od aktualnej formy i mocy obu zespołów. Udowadnia to także historia najnowsza. Od 2011 r. Borussia zawsze kończyła ligę wyżej niż Schalke, cieszyła się z dwóch mistrzostw i jednego Pucharu Niemiec, grała w finale Ligi Mistrzów, lecz w Derbach Zagłębia Ruhry częściej zwyciężało Schalke (trzy zwycięstwa przy dwóch Borussii). A przecież w tym czasie zdobyło tylko jeden puchar kraju.
SUPER EXPRESS
Dla Kuszczaka zaświeciło słońce. W końcu.
Zbierasz dobre recenzje, wychodzisz na prostą?
– Znów zaświeciło dla mnie słońce. Zagrałem w pięciu meczach i jestem zadowolony, choć debiut miałem bolesny, bo po 20 sekundach wyciągałem piłkę z siatki. Za to w następnym meczu wybrano mnie na piłkarza kolejki. Ostatnio wygraliśmy dwa mecze, strzelając osiem goli i nie tracąc żadnego. Żyję i nie wybieram się na emeryturę.
(…)
Nie grałeś, a mimo to w połowie stycznia przedłużyłeś kontrakt z Wolverhampton.
– Uznałem, że zmiana nie miałaby sensu, w nowym miejscu znów wszystko zaczynałbym od nowa. A Wolverhampton to wspaniały klub. Teraz jest beniaminkiem w Championship, ale wiele sezonów spędził w Premier League.
Miałeś inne oferty?
– Tak, więcej niż latem. Znów pojawił się temat Turcji. Spóźnili się jednak, bo byłem już umówiony z Wolverhampton. Było też trochę egzotyki – Indie, Azerbejdżan.
Turcja? Indie? Azerbejdżan? Jej, Tomek, kiedy to wszystko się tak spieprzyło?
Stronę dalej: „Milik zniszczył Legię”? Nie tym razem, dziękujemy. To dobry moment, żeby od meczu Legii na chwilę odpocząć.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Elegia o Lidze Europy.
Naczytaliśmy się już tekstów po wczorajszym meczu, więc spójrzmy na rozmowę z Tomaszem Jodłowcem: Milik zrobił przewagę.
Dlaczego w obronie graliście tak słabo?
– Dobrze zaczęliśmy mecz. Mieliśmy swoje sytuację, ale dwa gole Ajaxu nas zdołowały. Staraliśmy się, ale wiadomo. Narażaliśmy się na kontry i w pierwszej połowie przegraliśmy awans. Arek Milik robił przewagę, łatwiej było im rozgrywać piłkę. Po przerwie dążyliśmy tylko do strzelenia gola, ale było już za późno.
(…)
Doping kibiców zza stadionu wam pomagał?
– Na pewno. Słyszeliśmy fanów, to świetna inicjatywa z ich strony. Puste trybuny nie odgrywały jednak większej roli. Byliśmy tak samo skupieni na spotkaniu jak przy pełnym stadionie.
Jodłowiec mówi, że dobrze zaczęli? Ciekawe, jak wyglądałby zły początek, skoro tutaj było już 0:2 po niespełna kwadransie…
Polak selekcjonerem karaibskiej reprezentacji. Co u niego?
Tropikalne wyspy, rajski klimat i celebryci na każdym kroku. W takich warunkach Ryszard Orłowski od lutego przygotowuje reprezentację Anguillli do eliminacji MŚ 2018. Zespół, którego Polak został selekcjonerem, zajmuje 208. miejsce w rankingu FIFA. Od dwóch i półmroku nie strzelił gola, od czterech i pół nie wygrał meczu… Anguilla to karaibski archipelag, terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii, gdzie żyje ok. 16 tys. mieszkańców. Bez tradycyjni piłkarskich. – Jest tu liga, gra w niej siedem drużyn. Chłopaki mają potencjał, ale trzeba czasu. Przynajmniej roku. Jeszcze nikt i m tu nie pokazał, jak się naprawdę pracuje. Na trening przychodzi pięćdziesięciu. Pozwalam na to, ale nie mogę być Matką Teresą i dać szansę wszystkim – opowiada Orłowski.
Zaglądamy w obszerny i wypełniony po brzegi dodatek „Ligowy weekend”. Właśnie mija rok odkąd Pawłowski objął Śląsk.
To, jak postawił drużynę przez ten czas na nogi jest równie niezwykłe jak to, że przez dziesięć lat nikt w Śląsku nie miał dość odwagi by go zatrudnić. Choć wszyscy wiedzieli o jego istnieniu. Sytuacja sprzed roku: prezes Paweł Żelem negocjuje z Pawłowskim warunki finansowe kontraktu. – Napisz na jednej kartce swoją propozycję, a ja napiszę swoją. Wypisali kwoty, wymienili się kartkami, po czym obaj wybuchnęli śmiechem. Okazało się że na obu widnieje właściwie ta sama liczba. Nic dziwnego, że tak się dogadali, bo znają się kilkanaście lat. Prawdopodobnie gdyby nie to, że przy Oporowskiej prezesem jest Żelem, “Tedi” nigdy by misji budowy Śląska nie dostał. (…) – Chyba robimy dobrą robotę. Skoro wszyscy nas chwalą nie tylko za wyniki, ale za styl gry, to raczej nie przypadek. Skupiamy się na niuansach, z których żaden w pojedynkę nie przesądza, ale złożone w całość dają doskonały efekt – mówi dziś szkoleniowiec. Do Śląska wkroczyła normalność, ale ta według zachodnich standardów. Może być zastępowanie zarabiającego 80 tysięcy miesięcznie na rękę Sebastiana Mili dziesięciokrotnie tańszym Peterem Grajciarem, ale nie może brakować pieniędzy na pomeczowe posiłki dla piłkarzy według wskazówek pani dietetyk, która decyduje nawet o jadłospisie na klubową wigilię. Jeśli w kasie jest pustawo, można rezygnować z letniego zgrupowania za granicą, ale nie można oszczędzić na kupnie kilkunastu rowerów stacjonarnych. Rowerki mają być i koniec – trener często zarządza, żeby wozić je za drużyną dodatkowym busem na wyjazdy. Klub zaczął robić to, co przy swoich aspiracjach powinien robić od dawna, tylko potrzebny był człowiek, który zacząłby pewne sprawy egzekwować. “Tedi” zażądał nagrywania kamerą wszystkich treningów. Opracował program rozwoju zespołu, regulując nawet jak szybko mają biegać jego piłkarze. Docelowo gracz Śląska ma być zdolny do przebiegnięcia 10 metrów w 1,8 sekundy, a 20 metrów w 3 sekundy. Klub i drużyna zaczynają się robić matematycznie uporządkowane. Przy tym trener nie musiał wprowadzać zamordyzmu w szatni.
Przed meczem Cracovii z Lechem wywiadu udziela Marek Śledź, dyrektor Akademii Piłkarskiej Lecha. Pieniądze to motywacja krótkotrwała – taki tytuł ma rozmowa. Zapowiada się ciekawie.
Pan jest przeciwnikiem skracania dystansu przez zawodników i przeskakiwania na przykład 16-latków od razu do ekstraklasy?
– Wyjątki mogą sie zdarzyć. Najlepszym przykładem jest Dawid Kownacki, ale nie traktujmy tego jako działanie systemowe. W Barcelonie na przykład, aby zawodników mógł trafić do pierwszej drużyny, powinien co najmniej rok spędzić w rezerwach. My chcemy, żeby piłkarz pokonywał kolejne szczeble, robił postępy systematycznie. Wszystko po to, żeby wchodząc na boisko w ekstraklasie, był do tego w pełni gotowy. I najlepszym przykładem jest tutaj Kuba Serafin. W niczym nie ustępował zawodnikom, którzy znajdowali się an boisku. A przecież wcześniej nie był etatowym reprezentantem Polski, nie był wypożyczany do klubów z I ligi i ekstraklasy. On po prostu w akademii wspinając się po szczeblach został przygotowany tak, żeby wyjść w jedenastce topowego polskiego klubu.
(…)
Użył pan ostatnio takiego zdania: „Transfer Bielika nie sprawi, że my zmienimy naszą filozofię akademii”. Nie obawia się pan, że to spowoduje kolejne takie transfery?
– Na pewno ta sytuacja sprowokowała nas do tego, żeby wzmóc czujność i odpowiednio się zabezpieczyć przed podobnymi zdarzeniami w przyszłości. Należy też jeszcze bardziej pracować nad utożsamieniem się tych chłopaków z klubem i stworzyć takie warunki prawne, kontraktowe, żeby tak się działo.
Co oznaczają „warunki prawne”?
– Chodzi o długość kontraktów, o podjęcie wcześniejszych negocjacji. Natomiast nigdy nie będzie sytuacji, w której obwarunkujemy 15-, 16- czy 17-latka kilkudziesięcioma zapisami w umowie, które „przykują” go do nas i będziemy mogli mu dumnie mówić: „Zagrasz tylko u nas, nigdzie indziej”. Z niewolnika nie ma pracownika. Nie chcesz grać w Lechu, to nie.
Nauczyłem się pokory – przekonuje Zbozień. Kolejna rozmowa, tym razem krótka.
W Amkarze Perm nie grał pan zbyt wiele. Nie żałuje pan tego wyjazdu?
– Wiem, że każdy będzie zadawał to pytanie, ale dla mnie gdybanie nie ma sensu. Co to zmieni, że powiem – żałuję, czy – nie żałuję. Taką decyzję podjąłem i się tego nie cofnie. Trzeba żyć każdym dniem kolejnym, starać się robić żeby było lepiej. To jest sport i nie ma nigdy super środków. Wiadomo, że sportowo bardzo wiele straciłem, ale nawet w trudnych momentach zawsze staram się szukać pozytywów. Z tego wyjazdu do Rosji znalazłbym również więcej pozytywów niż negatywów.
W takim razie co pan skorzystał na tym wyjeździe?
– Przede wszystkim spełniło się moje marzenie, bo zawsze chciałem wyjechać do zagranicznego klubu. Często zastanawiałem się w szatni patrząc na obcokrajowców, jak to jest być w samemu w innym kraju. Sam tego doświadczyłem, dlatego teraz będę bardziej wyrozumiały dla wszystkich zawodników, którzy nie są u siebie. Nauczyłem się również języka, zobaczyłem też inną ligę. Po takim wyjeździe zaczyna się doceniać wiele rzeczy, które są u nas. Teraz mogę powiedzieć, że my w ogóle nie doceniamy naszej ligi. Oczywiście w Rosji trudno było mi się rozwinąć jako piłkarzowi, ale zyskałem dużo, jeśli chodzi o głowę. Życie nauczyło mnie pokory i pokazało, jak naprawdę wygląda ciężka rywalizacja. Liczę również, że po tym wyjeździe będzie u mnie więcej jakości w grze, bo nad tym się starałem pracować. Tego zawsze mi brakowało, a w takiej lidze jak rosyjska, że ta jakość jest na dużo większym poziomie.