Sześćdziesięcioletni mężczyzna wyszedł na stacji Palau Reial, skąd już tylko kilka kroków dzieliło go do stadionu Camp Nou. Wystarczyło przejść jakieś trzysta metrów dół, mijając z lewej strony uniwersytet, a z drugiej nieprzyzwoicie pusty parking. Znowu dopadła go ta sama myśl: trzydzieści lat wcześniej o tej godzinie na parking nie dało się już wjechać, cały zastawiony był autokarami – nie tylko z Katalonii, ale z różnych europejskich miast. Lubił przyglądać się rejestracjom i sprawdzać, skąd tym razem nadciągnęły tabuny ludzi. Zawsze dziwił go biały Mercedes zarejestrowany w Marsylii. To wprawdzie dość blisko, ale przecież mieli tam swój futbol i swoich bohaterów.
Dzisiaj nie było nikogo z Marsylii, nikogo z Francji. Lepiej będzie napisać, że w ogóle nikogo nie było. Teren, który kiedyś zajmowały autokary, dzisiaj zastawiony był przez kilkadziesiąt skuterów. Zupełnie jak przed centrum handlowym El Corte Ingles.
Szedł powoli, nie tylko dlatego, że kolano w prawej nodze przypominało o swoim wieku i chrupało nieprzyjemnie przy każdym kroku. Po prostu nie spieszył się, bo… niby dokąd? Do pierwszego gwizdka jeszcze sporo czasu, ale nawet gdyby piłkarze już grali – to co z tego? Mała strata. Chodził przecież na mecze wyłącznie z przyzwyczajenia i z coraz mniejszą radością. To raczej taka cotygodniowa udręka, męcząca rutyna, tym bardziej męcząca, że przecież wciąż pamięć miał dobrą i doskonale potrafił odtworzyć w głowie obrazy sprzed kilku dekad. Konfrontacja wspomnień i rzeczywistości nie należała do przyjemności. Dlatego im wolniej szedł, tym lepiej. Ostatnie chwile ułudy, później już tylko przygnębiająca teraźniejszość.
Miejsca? Może powinien przyspieszyć kroku, by usiąść w dobrym sektorze? Nie. Miejsc nie zabraknie. Dawno nie brakuje. Jakieś osiemnaście lat temu najpierw FC Barcelona, a później jej dawny wielki rywal – Real Madryt – postanowiły zamknąć górne części trybun, a krzesełka sprzedać swoim socios. Każdy mógł nabyć maksymalnie cztery siedziska, po 50 euro za sztukę każde, albo dając 180 euro za czteropak. Lepsi ci niemi świadkowie historii pielęgnowani w domach niż blaknący na zaniedbanych trybunach. Carles – bo tak nazywa się ów sześćdziesięciolatek – kupił cztery i schował w piwnicy.
To nie tak, że na mecz nikt nie przyszedł. Średnia frekwencja w sezonie 2048/49 wynosiła 8 953 osoby. To wciąż sporo, zważywszy na fakt, że od dawna Hiszpania była futbolowym zaściankiem.
* * *
– Zadam wam kilka bardzo prostych pytań, dobrze? – Yao nie należał do miłych szefów, więc nawet gdy mówił, że pytania będą proste, to połowa jego najbliższych współpracowników przypominała dziesięciolatków, którzy z trwogą patrzą na nauczyciela otwierającego dziennik, zamierzającego wybrać do odpowiedzi jednego ucznia.
– Która firma jest najpotężniejsza na świecie?
– Nasza – odpowiedzieli zgodnie członkowie zarządu Yao Corp. To akurat było naprawdę banalne pytanie.
– Kto w zeszłym roku oddał do użytku najwięcej metrów powierzchni mieszkalnej i biurowej?
– My.
– Czyje linie lotnicze zmonopolizowały połączenia z Ameryką Północną?
– Nasze.
– Kto dysponuje wszystkimi satelitami i kto zamontował pierwsze studio telewizyjne na Księżycu?
– My.
Yao pytał i pytał. Jego majątek wyceniany był na dwa biliony dolarów, co oznaczało, że był najbogatszym człowiekiem w dziejach ludzkości. Skupił w swoich rękach przemysł ciężki, rynek lotniczy, deweloperski, był nawet królem internetu. Stworzył potwora, który pożerał kolejne firmy. Facebook bronił się długo, ale w 2026 roku udało się go wchłonąć. Z Google było trudniej, ale bezwzględny Yao po prostu wytyczał cele, a potem czekał na ich realizacje. Doczekał się w 2031 roku. Z Sony to była prościzna. Kiedy w Europie wybuchła wojna pomiędzy Niemcami i Rosją, Chińczycy postanowili wykorzystać zawieruchę i zaangażowanie Amerykanów, by przejąć Wyspy Japońskie. Jako że Yao finansowo wspierał rząd, a należące do niego media odpowiednio sterowały nastrojami społeczeństwa, przysługiwało mu pierwszeństwo przy podziale łupów. Sony było właśnie jednym z nich.
Yao, 52-letni szpakowaty mężczyzna, o chudej sylwetce i świdrującym spojrzeniu, nie pytał zarządu swojej firmy o sukcesy tak po prostu. Pytał, ponieważ miał w tym cel.
– Skoro jesteśmy najwięksi na świecie… Skoro wygrywamy wojny, sterujemy globalną polityką, skoro praktycznie każdy człowiek świata korzysta z naszych usług, nawet jeśli nie jest tego świadomy… Skoro jesteśmy tacy wielcy, to powiedzcie mi jedno, do jasnej cholery. Jak to jest, że gdy lecę do Europy, to muszę przymilać się do jakiegoś człowieka, którego firma ma ledwie pół miliarda euro przychodu, a zysku – w ogóle?! Jak to jest możliwe, że Europejczycy tak się wywyższają? Dlaczego ciągle jesteśmy traktowani jak pierdolony żółty bankomat, a nie partner? Dlaczego nie cieszę się należytym szacunkiem?
– Przecież wszyscy pana szanują, prezesie.
– Nie tak, jak powinni. Byłem na meczu piłkarskim. Mówiono mi: – Idź, to fajna rozrywka. Nie dostałem najlepszego miejsca. Nie pokazywano mnie w telewizji. Zawodnicy nie ukłonili się w moim kierunku przed rozpoczęciem gry. Nie przejmowano się mną. Rozumiecie to? Pół miliarda przychodu, a myślą, że są mi równi! Dlatego podjąłem decyzję. Przenosimy piłkę nożną do nas. W następny czwartek chcę poznać dokładny plan, aby za rok wszyscy najlepsi piłkarze świata grali u nas. Po pierwsze – zabierzemy futbol pyszałkom z Europy. Po drugie – niech nasi ludzie coś z tego mają. Niech oglądają te niby gwiazdy tutaj. Wezwijcie na wieczór prezydenta, muszę z nim omówić narodowy program sportowy. Wdrożymy coś takiego.
Tak wspominana jest narada z 2034 roku, która odbyła się na 780 piętrze budynku w Pekinie, najwyższego budynku świata. To moment, który na zawsze odmienił futbol. Dwa tygodnie później Zhang, zaufany człowiek Yao, w hotelu w Londynie spotkał się z pięćdziesięcioma najpotężniejszymi menedżerami piłkarskimi świata. Zhang działał błyskawicznie, nigdy żadnej sprawie nie poświęcał więcej niż 14 dni. Taką miał zasadę.
Z menedżerami nie zamierzał rozmawiać osobiście. Nie byli mu równi. Mieli tylko wysłuchać jego rozkazów. Wyświetlił prezentację, nakreślił plany ekspansji, a następnie zakomunikował zdumionym futbolowym macherom: – Zarobki każdego z waszych piłkarzy wzrosną o 700 procent. Za każdy transfer, który zostanie zaakceptowany przez naszą komisją ds. rozwoju piłkarskiego, otrzymacie prowizję wysokości pięcioletnich zarobków waszego zawodnika. Przeznaczyliśmy piętnaście miliardów dolarów na ten cel. Za rok każdy z listy 100 najlepszych piłkarzy świata ma grać u nas, za dwa lata chcemy wszystkich z TOP300. My wskażemy, w jakim konkretnie klubie wylądują. Jeśli któryś z was nie przyprowadzi nam piłkarza, trafi na czarną listę i nigdy więcej nie będzie z nami współpracował.
Chińczycy już wcześniej muskali temat piłki. Ale zawsze zbyt delikatnie. Kiedyś dawno pozyskali niejakiego Drogbę, także Anelkę. W 2015 roku drugoligowy klub ściągnął serbskiego trenera Radomira Anticia i kilku dość anonimowych, ale drogich zawodników. Ta strategia była bez sensu. Kosztowała, a chińskie rozgrywki wciąż nie liczyły się w świecie. Do teraz niektórzy dziennikarze wspominają, że Antić sprowadził rodaka z ligi polskiej, a ten na lewo i prawo kłapał jęzorem, że jedzie po kasę i zaraz wraca. To brak szacunku. „Nigdy więcej najemnych pracowników okresowych, którzy hańbią naszą cywilizację” – pisała prasa.
* * *
Chiny przeszły długą drogę. Od protestów na Placu Tian’anmen w 1989 roku, od zacofania, biedujących wieśniaków, od dostarczania taniej siły roboczej dla innych państw, po innowacje, agresywny rozwój, ekspansję technologiczną i terytorialną. Włoskie czy niemieckie firmy odzieżowe już nie szyły swoich produktów w Chinach. Zacznijmy od tego, że te firmy były już chińskie. Gazu i ropy nie kupowano od Rosjan. Chińczycy mieli swoje zasoby – z Syberii i Alaski.
Ale w świecie sportu to wciąż była pustynia. Liga Mistrzów rozgrywana była w Europie. Każda mocna piłkarska liga – z Europy.
Dlatego menedżerowie mieli początkowo trudne zadanie. Jorge Mendes, weteran w tej branży, człowiek, za którym jak cień podążał osobisty lekarz, zaangażował się w chiński projekt nadzwyczajnie. Osobiście spotkał się z Thiago Messim, zawodnikiem uchodzącym za najlepszego na świecie.
– Wyjeżdżamy do Chin, Thiago.
– Do Chin? Chyba pan żartuje!
– Nie żartuję. Przenosimy cały futbol do Chin. Jeśli teraz nie wyjedziesz, zostaniesz tu sam jak palec. Drzwi się zamkną, pociąg odjedzie, ty już nie wsiądziesz.
– Ale jakich Chin? Co pan w ogóle wygaduje?
– Słuchaj, zarabiasz tu 40 milionów euro rocznie, tak? No więc teraz będziesz zarabiał 360 milionów rocznie, przez 10 lat. Kupimy też wszystkich twoich kolegów z zespołu. Będziesz grał w tej samej drużynie, tylko, że w Pekinie. Tak chce Yao. Na liście jest 120 piłkarzy z Primera Division, 140 z Premier League, 70 z Bundesligi i 40 z Seria A. Wszyscy najlepsi. Teraz słuchaj mnie uważnie. Jak pewnie wiesz, Yao kilka lat temu kupił firmy Mastercard oraz Heineken. Wiesz o tym, prawda?
– Wiem. Czytałem.
– No więc teraz połącz fakty. To są najwięksi sponsorzy Ligi Mistrzów. Od przyszłego sezonu Liga Mistrzów zostanie przeniesiona do Azji, tylko jeszcze nikt o tym nie wie, więc nie rozgaduj prasie. Będziesz grał dalej o wielkie trofea, z tymi samymi piłkarzami, przeciwko tym samym piłkarzom, tylko że będziesz zarabiał wielokrotnie więcej i mieszkał w Pekinie.
– To się nie dzieje naprawdę – pokręcił głową skołowany Thiago. Z okna hotelu Juan Carlos I w Barcelonie widać było stadion, na którym rozgrywał co tydzień mecze. Lubił to miejsce, z wzajemnością. Mówiło się o nim, że jest pierwszym w dziejach futbolu zawodnikiem, który uniósł na barkach presję związaną z dziedzictwem pozostawionym przez ojca. Prasa pisała nawet, że nie jest synem Leo, lecz klonem. Byłaby to oczywiście prawda, gdyby nie fakt, że Thiago strzelał dwa razy więcej goli.
– I jak, co sądzisz? – dopytywał się Mendes. Wiedział, że ma mało czasu. Chińczycy czekali na odpowiedź. A i sam Mendes chciał w ten sposób zakończyć swoją spektakularną karierę, w trakcie której jego zawodnicy zdobyli 14 „Złotych Piłek”. Tym razem to na myśl o prowizji, a nie z racji wieku, starcowi trzęsły się ręce.
– Nie wiem, sam nie wiem. To wszystko brzmi tak dziwnie. Gdybym pana nie znał, pomyślałbym, że to żart…
– To nie żart, Thiago. To szansa. Zrobiłeś tu już swoje. Twój tata też zrobił. Nie jesteś nic winny temu miastu. Trzeba korzystać z okazji.
* * *
Od sezonu 2035/2036 w Chinach zameldowali się wszyscy najlepsi zawodnicy piłki nożnej, a w 2039 roku wszyscy najlepsi koszykarze. Stadiony w Europie, ogołocone z gwiazd, nagle zaczęły świecić pustkami. Wycofywali się sponsorzy, telewizje ulokowały środki inaczej – wolały zakupić prawa do pokazywania ligi chińskiej. Manchester United i Manchester City w 2047 roku połączyły się w jeden klub, co wywołałoby olbrzymie protesty, a być może nawet zamieszki, gdyby nie to, że osoby naprawdę tym wzburzone miały już ponad pięćdziesiąt lat, a z rozrośniętych mięśni – jedynie mięśnie piwne. W Anglii ktoś naiwnie pomyślał, że doprowadzając do fuzji, przynajmniej uda się utrzymać w mieście jeden w miarę popularny klub, ale efekt był zupełnie odwrotny od zamierzonego – na mecze nowego tworu nikt nie chodził.
Najdziwniej poczuli się kibice w Hiszpanii. Teoretycznie, wciąż mogli oglądać w telewizji to, co wcześniej. W Pekinie powstał klub pod nazwą „Barcelona”, a w Tiencin „Real”. Nawet stroje były wzorowane na oryginałach, nagrano podobne hymny, tyle że po chińsku i zbudowano repliki stadionów z Hiszpanii. W oku kamery wszystko wyglądało identycznie. Ot, po prostu mecze zaczynały się o nietypowej dla Europejczyków porze.
„Mundo Deportivo” pisało o „zrabowanym El Clasico”, natomiast „AS” nazywał Chińczyków „łotrami” i „złodziejami marzeń”. Trwało to przez jakieś dwa tygodnie, dopóki oba tytuły nie zostały wykupione przez Yao Corp. Od tego momentu narracja się zmieniła, a hiszpańscy dziennikarze entuzjastycznie zapraszali przed telewizory.
Sześćdziesięcioletni Carles dzisiaj tylko gorzko się uśmiechał pod nosem, na wspomnienie oburzonych pismaków, którym można było zamknąć mordy pieniędzmi od „żółtków”, jak się pogardliwie wyrażał. Chodził na w pół zdemontowany stadion, oglądał mecze na zawstydzająco niskim poziomie – tak niskim, że podobno trzecia liga chińska prezentowała się lepiej, ale nigdy tego nie sprawdził, nie miał serca, by wykupić telewizyjny abonament. Lubił wspominać mecze, po których jego klub wygrywał Ligę Mistrzów, ale zaraz potem powracała natrętna myśl, że to już nic nie znaczy, bo ostatnie jedenaście triumfów w Lidze Mistrzów było dziełem klubów z Chin, a dwa – klubów z Indii, które podłączyły się do futbolowej ofensywy. Kiedy wyjechał Thiago, świat rozpadł mu się na tysiąc kawałków. Kiedy w tym samym kierunku ruszyło czternastu kolejnych zawodników, chwilowo podupadł na zdrowiu. Potem mu wszystko zobojętniało.
Przychodzi na Camp Nou co weekend albo dwa, bo nie ma nic lepszego do roboty. Kiedyś co mecz spotykał turystów z Azji. Od lat żadnego już nie widział. Żona nawiała go ostatnio: – Może pojedziemy na wycieczkę do Pekinu? Obejrzymy mecz Barcelony. Wiesz, że ostatnio wygrała 5:2 z Realem?
Nie odpowiedział. Wyszedł i cały dzień włóczył się wzdłuż Gran Via, zupełnie bez celu.
KRZYSZTOF STANOWSKI