Trzy osoby, którym George Weah zawdzięcza najwięcej: po pierwsze, babka, która przygarnęła porzuconego małolata i w liberyjskich slumsach wychowała go na ludzi. Po drugie, Arsene Wenger, który oszlifował toporny talent, a także zabił w Weahu potencjalnego idiotę na miarę Balotellego. Po trzecie, Samuel Doe, kryminalista, wojskowy watażka, morderca i futbolowy fanatyk, a który umożliwił Weahowi piłkarski start inwestując w swojego pupila za młodu.
Pierwszy megagwiazdor z Czarnego Lądu, przed Eto’o, Yayą Toure i Drogbą, wciąż pozostaje jedynym skórokopem z Afryki, który może pochwalić się Złotą Piłką. Złotą Piłką, którą wielu chciałoby mu odebrać, sugerując, że dostał ją nie za grę, a za panujące wówczas uwarunkowania geopolityczne. Czy krytycy mają rację, czy George Weah był przereklamowany?
Pytanie to zadają sobie codziennie Liberyjczycy, ale już w innym kontekście, oceniając bowiem wartość Weaha nie piłkarską, a polityczną. “Król George”, obecnie polityk pełną gębą, kreuje siebie jako jeźdźca na białym koniu, jedynego czystego w bagnie liberyjskiej polityki. Piękna historia, gdyby okazała się prawdą – oto były gwiazdor, ambasador UNICEF-u, najbardziej znany Liberyjczyk, zostaje prezydentem i wyprowadza kraj na prostą.
Jedyny problem z tym, że tak jak na boisku był mistrzem dryblingów, tak wyborcy również wiedzą już jakie to uczucie, gdy okiwa cię George Weah.
***
Na początku wyglądał beznadziejnie. Myślałem, że będzie bezużyteczny.
Arsene Wenger.
***
Wenger był jednym z pierwszych menadżerów, którzy tak pieczołowicie tkali skautingową pajeczynę. W rezultacie prowadzone przez niego Monaco miało kontakty w wielu ligach afrykańskich i pewnego razu Arsene otrzymał raport o nieoszlifowanym diamencie grającym w Kamerunie. Tydzień po tygodniu docierały na Stade Luis pozytywne opinie, w końcu więc Francuz wysłał na miejsce swojego człowieka. Ten miał wkrótce zameldować:
– Są dwie wiadomości, jedna dobra, druga zła. Zła jest taka, że Weah złamał rękę. Dobra natomiast, że i tak dograł mecz.
Podanie anegdotowe, niemal legendowe, ale jakieś ziarno prawdy w tym musi być. Tak czy inaczej Weah wkrótce wylądował w Monte Carlo, królestwie bogaczy, gdzie miał być koronowany na “Króla George’a”, ale gdzie na początku Wenger musiał pożyczyć mu 500 franków z własnej kieszeni. Młody Afrykanin dał się przerobić przy podpisywaniu kontraktu, kasę za podpis zgarnął kto inny. Jemu nie zostało nic.
Początki były trudne. Aklimatyzacja nie przebiegała lekko, piłkarsko wyglądał dramatycznie. Sam narzekał, że Arsene chce kontrolować jego życie prywatne, a kibice i eksperci nie doceniają pracy jaką wykonuje. Nosił się nawet z powrotem do kraju. Tak jest – przez myśl przechodziło mu porzucić księstwo Monako na rzecz Monrovii! Desperacja.
Dzięki komu został? Cóż, wystarczy powiedzieć, że kilka lat później Złotą Piłkę zadedykował Wengerowi. Wiadomo, stara śpiewka – był dla mnie jak ojciec, wszystkiego mnie nauczył, znacie ten model. Ale powiedzieć w takim momencie “Złota Piłka należy się bardziej jemu, niż mnie”? To mocne. Mało który piłkarz odważyłby się na takie słowa.
***
“Na początku wyglądał beznadziejnie. Myślałem, że będzie bezużyteczny. Ale potem… to była największa przemiana, jaką widziałem u piłkarza kiedykolwiek. Miał taką ambicję, taką wolę osiągnięcia sukcesu, że po prostu musiało mu się udać”.
***
Jeśli spaliście na geografii, to informuję: Monrovia do bogatych miast nie należy. Weah mieszkał w jednej z najgorszych dzielnic, typowych slumsach. Życie go nie rozpieszczało – miał rok, gdy porzuciła go matka, ojciec zostawił ich oboje jeszcze wcześniej. Wychowywała go babka i ciotka.
Cóż innego można robić w Monrovii, jeśli nie grać w piłkę? Kopał gałę całymi dniami, praktycznie odkąd tylko nauczył się chodzić. Nie był jednym z tych graczy, którzy początkowo odstają, ale potem się wybijają – nie, George w Liberii zawsze był najlepszy i najważniejszy, zarówno na boisku z kolegami, jak i później w reprezentacji. Został zauważony, dostał stypendium. Przez pewien czas łączył piłkę z nauką i pracą, ale po dwóch latach postanowił poświęcić szkołę, by mieć więcej czasu na futbol. Przebijał się przez kolejne szczeble liberyjskiej ligi, aż dorobił się transferu do Kamerunu, gdzie rozgrywki znajdowały się pod obserwacją skautów.
Nie osiągnąłby jednak tak wiele, gdyby nie zbrodniarz, Samuel Doe. To facet, który siłą zdobył władzę w Liberii w 1980, zabijając swojego poprzednika. Niech o charakterze Doe powie wam nieco fakt, że “dworowi” wcześniejszego prezydenta kazał nago przejść przez główną ulicę w Monrovii, a potem na oczach mieszkańców dokonał egzekucji. Tak jak się domyślacie – jego rządy nie należały do tych, podczas których obywatele są na pierwszym miejscu. Nie, podium na piramidzie narodowych potrzeb zajmowały zachcianki prezydenta.
Ale kto wie, czy zaraz za nim nie znajdowali się piłkarze. Na nic w Liberii nie było pieniędzy, ale biegający za futbolówką mieli się dobrze jaki nigdy wcześniej i później. Doe był fanatykiem piłkarskim, grywał chętnie nawet po przejęciu najważniejszego w kraju stołka. Inwestował w futbol tak, jak nie inwestował w bodaj żadną inną dziedzinę życia publicznego Liberii. Zbudował stadion narodowy, wychował złote pokolenie graczy, dzięki temu, że wyróżniający się zawodnicy jeździli na kursy do bardziej zaawansowanych krajów Afryki, a nawet do Brazylii. Również jeśli chodzi o sprzęt i warunki, niczego im nie brakowało.
Doe nie robił tego tylko z pasji do gry. Wiedział, że podzieloną etnicznie Liberię łączy kadra i chciał to wykorzystać. Weaha traktował jako swojego pupila, uczynił g kapitanem, a ten odwdzięczał się. Wspierał Samuela także już po wyjeździe do Francji.
Doe skończył tak, jak się zaczął: jego następca publicznie go ściął. Ale Weah nawet dziś odwiedza rodzinną miejscowość Samuela, a tam witany jest przez rodzinę zabitego jako sprzymierzeniec. To jeden z jego politycznych bastionów.
***
Każdy przyjazd Weaha do kraju, gdy już osiągnął status megagwiazdy, miał nieco abstrakcyjny posmak. Pomyślcie sami: oto gwiazdor, ikona popkulturowa znana na całym świecie, a przyjeżdżająca do jednego z najbiedniejszych krajów świata. Wyobraźcie sobie Ronaldo w Bangladeszu, Messiego w Surinamie – zwariowali by tam na ich punkcie, prawda?
Weahowi w Liberii towarzyszył autentyczny kult. Cały kraj żył jego meczami, zbierano się i wspólnie oglądano “Króla George’a” przy każdej dostępnej transmisji. Tytuł w randze pseudonimu, ale w ojczyźnie nabierał na realności.
Swoich kolegów z dzieciństwa zabierał na wycieczki prywatnym samolotem. Niemal każdy z nich otrzymał drogie prezenty – złote zegarki, drogie ciuchy. Gdy przybywał, śpiewano mu piosenki. Tańczono na powitanie. Całe miasto wychodziło na ulicę. On jechał, a poboczem szli ludzie i wiwatowali. Powitanie autentycznie królewskie.
***
Nie oszukujmy się – wielu z was nigdy nie widziało Weaha na oczy, a nawet jeśli, to wyjątkowo sporadycznie. Takie były realia. Dziś jeśli spojrzycie na statystyki George’a, to wyglądają niemalże śmiesznie w obliczu rekordów Messiego i Cristiano Ronaldo. Liberyjczyk nigdy w karierze nie strzelił dwudziestu ligowych bramek, nawet wtedy, gdy zdobywał Złotą Piłkę. A przecież grał w najlepszych drużynach swoich lig, w Ligue 1 – Monaco i PSG, w Serie A – AC Milan.
Ilu znajdziemy skuteczniejszych snajperów dziś, ilu wówczas? Mrowie. Za przykład może posłużyć Alan Shearer, maszyna do strzelania goli. Po trzydzieści trafień na sezon, na koncie półfinał Euro 96, Blackburn zaniesione do Ligi Mistrzów na jego plecach, kawał CV. Idźmy dalej: Batistuta, Baggio, oni także zjadali Weaha pod względem statystyk. Dzisiaj robią to dziesiątki napastników.
Niektórzy proponują więc spiskową teorię. Weah zdobył nagrodę, bo był z Afryki. To było docenienie całego kontynentu, tego jak “Czarny Ląd” rozwinął się piłkarsko. Swoista inwestycja w rosnący rynek. Fajna teoria, naprawdę ciekawa, ale błędna. Weah był na ustach całego piłkarskiego świata i to są fakty. Aby otrzymać nagrodę piłkarza roku wg FIFA, trzeba zdobyć uznanie kapitanów i selekcjonerów reprezentacji. Aby dostać Ballon D’or, trzeba wygrać głosowanie dziennikarzy z całej Europy. Weah wygrał obie nagrody w 1995, panował wówczas konsensus wśród wszystkich, którzy coś znaczyli w piłce, że to on pozamiatał, że to on zasługuje na trofeum.
Dwie rzeczy: Liberyjczyk zawsze świetnie grał w europejskich pucharach, szczególnie za czasów gry w Ligue 1, a w sezonie poprzedzającym wręczanie mu Złotej Piłki został nawet królem strzelców Ligi Mistrzów. Wyglądało to mniej więcej tak: jechał z PSG do Anglii i pokazywał się ze świetnej strony, jechał do Włoch i niszczył defensywy, potem jechał do Niemiec i tu też imponował. Dawał się poznać dobrze kibicom i ekspertom z różnych krajów, a zawsze w najlepszy możliwy sposób – bijąc na głowę defensorów i golkiperów tam podziwianych. I tak, podkreślmy, bijąc na głowę, bo Weah był diabelnie błyskotliwy, niemal nie do zatrzymania, gdy miał dzień. A ten akurat przydarzał mu się niemal zawsze, gdy przyszło grać o największą stawkę.
Poza tym lata dziewięćdziesiąte to nie czasy opętania statystyką. Teraz tego typu dane są znacznie bardziej dostępne i skwapliwie z nich korzystamy, także – a może przede wszystkim – przy ocenie wartości zawodnika. Wówczas nie były one aż takim wyznacznikiem, znacznie więcej znaczyły wrażenia, by tak rzec, wzrokowe. Spróbujcie porównać statystyki Maradony i Messiego; nie ta liga, a przecież Diego to w powszechnej opinii szczyt szczytów, panteon światowego futbolu.
Żeby być najlepszym piłkarzem nie trzeba było wtedy mieć najlepszych statystyk. Bardziej polegało to na wycenie potencjału, tego co się potrafi, jak bardzo imponujący zakres umiejętności ma dany gracz. A Weah w formie był piłkarzem na tamte czasy z innej bajki. Stawał się jednoosobową maszyną do niszczenia drużyn. Wspominany Shearer był lisem pola karnego, strzelał więcej, był zabójczo skuteczny, ale bardzo polegał na kolegach i nie był tak efektowny, jak Weah.
Niektórzy mówią nawet, że Liberyjczyk to jeden z prekursorów współczesnego napastnika. Wtedy w ataku rządziły klasyczne dziewiątki, takie jak Romario, Batistuta, Inzaghi. Weah wymykał z tej szufladki, umiał grać znacznie wyżej. Potrafił związać dryblingiem kilku zawodników, rozegrać, operować z prawej i lewej strony. Był nieprzewidywalny, miał potężny strzał z dystansu, wielką szybkość, siłę. Kto wie, czy gdyby przeszczepić go do naszych czasów, nie odnalazłby się jeszcze lepiej?
***
– Mam nadzieję, że nie czujesz się upokorzony przyjeżdżając tutaj i ściskając moją dłoń.
Nelson Mandela do George’a Weaha, 1996 rok. Nie traktujcie tych słów ani dosłownie, ani szyderczo. To zamierzona przesada, ale oddająca szacunek.
Ich spotkanie miało być dla Weaha momentem przełomowym. Owszem, wcześniej wspierał swój kraj, ale nie aż do tego stopnia. Zajmowało go życie playboya, Monte Carlo, Paryż, Mediolan. Mandela otworzył mu oczy.
***
ONZ powinien przejąć kontrolę nad Liberią. Tylko to może sprawić, że Liberyjczycy znowu uwierzą w demokrację, że znowu w tym kraju będą przestrzegane prawa człowieka.
Weah na łamach magazynu Times 20 maja 1996. Wielu w Liberii uznało te słowa jako akt zdrady. Dokładnie ten tok myślenia przyświecał też Charlesowi Taylorowi.
***
“Zabił moją matkę, zabił mojego ojca, ale i tak na niego zagłosuję”.
Hasło wyborcze Charlesa Taylora, gdy skończyła się wojna domowa. Autentycznie, z takim szedł do wyborów (sprawdźcie sami jeśli nie wierzycie), trudno o wymowniejszy symbol kultury politycznej Liberii. To Taylor wojował z Doe, dowodził zwycięskimi rebeliantami. Egzekucję Doe kazał transmitować w TV. Z Liberii uczynił prywatny folwark, swoją skarbonkę i harem.
***
– Coś ty naopowiadał w Timesie?
Dramatyczny telefon od kuzynki niedługo po wywiadzie. Słowa, które wypowiedział Weah były albo bardzo odważne, albo bardzo głupie i nieodpowiedzialne. Przecież gwiazdor miał w Liberii rodzinę, a krajem rządził szaleniec.
Może liczył na swoją aurę gwiazdy, myślał, że cokolwiek zrobi będzie nad nim rozłożony parasol ochronny. Król George, uwielbiany przez całą Liberię, duma i chwała, nietykalny. Cóż, dla Charlesa Taylora nie ma ludzi nietykalnych i wjechał wraz ze swoimi ludźmi do willi Weaha. Dwie kuzynki George’a, które tam mieszkały, zostały zgwałcone. Cała posiadłość spalona. Auta zabrane, a Taylor przez lata jeszcze jeździł furami piłkarza, szczególnie upodobawszy sobie Porsche Boxter.
Spalona willa Weaha
– Coś ty naopowiadał w Timesie? – wyobraźcie sobie co musiał czuć Weah odbierając ten telefon i słuchając do czego doprowadziły jego słowa. Sumienie musiało go kroić na kawałki.
***
W 1995 Weah zgarnął Złotą Piłkę, ale znacznie niezwyklejszej rzeczy dokonał rok później. Zostać najlepszym piłkarzem świata to oczywiście wyczyn, ale powtórzyło go wielu. Dostać jednak nagrodą FIFA Fair Play w tym samym roku, w którym posłało się drugiego zawodnika na operację twarzy, a za pobicie otrzymało sześć meczów kary?
Wszystko zdarzyło się w tunelu po meczu Ligi Mistrzów. Weah mówił, że zatarg z Jorge Costą miał charakter rasistowski. W każdym razie Liberyjczyk ułomkiem nie był i wskutek uderzeń Portugalczyk naprawdę mocno podupadł na zdrowiu. Wybite zęby, wizyty w szpitalach. Potem gracz Porto podał nawet Weaha do sądu, mówiąc, że nie było żadnych obelg, wyzwisk, i faktycznie – nie znaleźli się świadkowie chętni poprzeć wersję George’a, a przecież przy wszystkim byli też koledzy z drużyny Liberyjczyka. Śmierdząca sprawa. Weah nawet później chciał przeprosić, ale Costa nie miał zamiaru brać udziału w takiej szopce.
Ale i tak FIFA Fair Play powędrowało do niego. Może za ten wywiad w Timesie, za spotkania z Mandelą, za autentyczne działania na rzecz ogarniętej szaleństwem wojny domowej Liberii. Da się to obronić: wykorzystanie swojej popularności i możliwych z tego tytułu wpływów na rzecz pokoju, mogą zostać uznana o wiele istotniejsze, niż jakiekolwiek zajścia boiskowe. I tylko ciekawe jak odebrał ten wybór Jorge Costa.
***
Jak wielką postacią w świecie piłki był Weah u swojego szczytu? Tak wielką, że wystarczyło się na niego powołać, a można było zagrać w Premier League.
W 1996 Greame Souness, prowadzący wówczas Southampton, otrzymał telefon. Człowiek, który dzwonił, podawał się za George’a Weaha i polecał mu swojego kuzyna na testy, podobno liberyjskiego reprezentanta. To nie były czasy sieci, by młodego dało się tak łatwo zweryfikować, Souness postanowił więc zaryzykować i dać graczowi szansę.
Tym, kto przyjechał, by Ali Dia. Amator z niższych lig Francji. Ale mimo, iż – jak wspominali po latach gracze Southampton – mocno odstawał na treningach, dostał miesięczny kontrakt. Potem załapał się na ławkę z Leeds. A gdy kontuzję złapał Matt Le Tissier, napisała się historia. Souness wpuścił Alego na boisko i od tamtego czasu wiemy, co by się stało, gdybym wszedł na mecz Premier League.
Wymowne: choć Weah liznął Premier League w Chelsea i Manchesterze City, to jednak najczęściej jego nazwisko w Anglii pada przy okazji anegdoty o Dia. Piłkarsko nie przebił się tu tak, jak tego oczekiwano. Kreowano go na gwiazdę ligi, a on nadawał się już tylko na dżokera. Ta mu jednak nie odpowiadała i choć w City zdarzało mu się nosić opaskę kapitańską, to i tak narzekał, skłócił się ze wszystkimi i szybko wyjechał.
***
Tworzysz jedenastkę najlepszych zawodników, którzy nigdy nie zagrali na mundialu? Rób miejsce dla Weaha tuż obok Besta i Giggsa.
Jeśli myślicie, że Liberia za jego czasów to tylko Weah i nikt więcej, jesteście w błędzie. To było złote pokolenie. Wychowane nieetycznymi metodami Samuela Doe, ale zawsze.
Weah chciał rozdawać w kadrze karty. Robił to, owszem, ale na poziomie organizacyjnym. Gdy w kraju szalała wojna, piłkarze grali. On płacił za przeloty. On wypłacał premie. On załatwiał sprzęt, jego ludzie załatwiali formalności.
Jeden z nielicznych meczów wygranych dzięki golu Weaha. Liberia – Egipt, eliminacje do Coupe de Monde 98′
W szatni jednak potrafiło iskrzyć. Może dlatego, że na boisku wcale nie wyglądał tak dobrze, jak w Europie. W rezultacie, jego czasy są pozbawione historycznych rezultatów, choć byli w grze poważni zawodnicy: James Debbah, Christopher Wreh, a także inni, uznani w Europie piłkarze. Wszystko to na nic, za największy sukces należy uznać awans do finałów PNA, gdzie jednak polegli z kretesem. Ta reprezentacja miała problemy z dyscypliną – pamiętna sytuacja, gdy trener chciał ściągnąć z boiska Debbaha, a ten zwyczajnie odmówił i grał dalej. Niepojęte.
Ewentualnie można nagiąć nieco zasady i uznać za sukces minimalną porażkę z Nigerią w kwalifikacjach do mundialu 2002. Sami wiecie – złote “Superorły” z Atlanty. Może były afrykańskie kadry, które więcej osiągnęły, ale to pokolenie mocno zapadało w pamięć. Liberia, wówczas już całkowicie na garnuszku Weaha, poczynając od organizacji, przez trenerkę, na graniu kończąc, o punkt przegrała wyjazd do Korei i Japonii.
Mówiono, że część graczy się podłożyła i to dlatego “Superorły” wyszły z grupy. Charles Taylor w tamtym czasie ułożył się z Weahem, nie chciał otwartej wojny z legendą. Ale gdy Sports Illustrated w 2001 opisując karierę gwiazdy zasugerował, że Weah w wyborach byłby murowanym faworytem, Taylor znowu zaczął go postrzegać jako zagrożenie. Czy w tych okolicznościach awans kadry na mundial był mu na rękę? Wątpliwe.
Po odpadnięciu z eliminacji, Weah omijał Liberię szerokim łukiem. Zawitał z powrotem dopiero wtedy, gdy zdetronizowany został Taylor.
Podupadły stadion w Monrovii, dawniej arena najważniejszych starć
Dziś reprezentacja prezentuje amatorski poziom. W większości grają tu ligowcy, a przecież Liberian First Division nie znaczy na kontynencie zupełnie nic. Jeden Sekou Oliseh z ligi rosyjskiej, który wyrobił sobie jakieś nazwisko, poza tym – bryndza.
***
Capello gdy usłyszał, że Berlusconi kupuje mu Weaha, miał powiedzieć: po co mi ten kelner? Ten kelner przez kolejne trzy lata był jednak najlepszym strzelcem Milanu, a na trybunach zyskał pseudonim Signore Milan. Nie otrzymujesz takiej ksywki na San Siro, jeśli jesteś piątym kołem u wozu.
Trzeba powiedzieć jasno – pewnie utożsamiacie Weaha z Milanem, ale indywidualnie lepszy okres miał tak naprawdę we Francji. Owszem, spotkał tu gwiazdy, owszem, swoje strzelał, tytuły zgarnął, jego nazwisko poznał cały świat. Ale też Rossoneri z nim na szpicy w drugim sezonie zajęli jedenaste miejsce w Serie A, w LM odpadli w fazie grupowej. Ostatecznie wygryzł go ze składu Szewczenko, na otwarcie ładując dwa razy więcej bramek niż Liberyjczyk.
Powiedzmy wprost: jego pobyt w Mediolanie wcale nie był miesiącem miodowym, były też klapy. Ale jak zwykle pomogło mu to, co zawsze – styl. Może nie strzelał tak wiele, może koniec lat 90tych w wykonaniu Milanu nie był nieprzerwanym pasmem sukcesów, ale gdy już grał dobrze, to rzucał na kolana. Takim zawodnikom wybacza się więcej.
***
Weah był ambasadorem Liberii za granicą, to dzięki niemu świat kojarzył ten kraj z czegoś jeszcze, aniżeli wyłącznie pochłaniającej setki tysięcy ofiar wojny domowej. Angażował się w UNICEF-ie, organizował akcje na rzecz kraju – koncerty, nagrywanie płyt, mecze charytatywne. W Monrovii funkcjonowała jego fundacja dla młodych piłkarzy, ale też można było załapać się na stypendium naukowe.
Zdecydowanie nikt z kandydatów na prezydenta Liberii w 2005 nie miał takiego startowego kapitału, takiego zaufania. Charles Taylor został zdetronizowany, chciano normalności i cały świat myślał, że Weah bez trudu zgarnie prezydencki stołek.
Pozostali kandydaci zaoferowali mu współpracę i stanowisko wiceprezydenta, widząc w nim potencjalnego konia pociągowego ich kampanii. Weah nie chciał jednak półśrodków, wiedział, że jest faworytem do zwycięstwa, a właściwie nie dopuszczał nawet myśli, że mógłby przegrać. Pomylił się. I może to i dobrze?
Gdy zarzucano mu, że jest niewykształcony, a Liberia ma problemy, które potrzebują tęgiej głowy a nie gwiazdora boiska, odbił piłkę w najgorszy możliwy sposób. Pochwalił się bowiem, że ma dyplom. Szybko okazało się jednak, że był to dyplom kupiony, a londyńska “uczelnia”, która go wydała, specjalizuje się w takim właśnie systemie szkolenia – ty płacisz, my ci dajemy tytuł, jaki tam tylko chcesz. Co ciekawe – w ten sam sposób doktorat zdobył Samuel Doe, a miał nawet tyle tupetu, że kazał tytułować się per “Dr Doe”.
Tu stracił, ale to i tak pikuś w porównaniu do tego, co działo się dalej. Kreował się na nową opcję, kogoś z zewnątrz, nieskalanego dotychczasowymi gierkami liberyjskiej polityki. Założył nową partię, apelował do młodych wyborców. Ale w jego zespole było wielu starych wyjadaczy. Dew Mayson – najbogatszy Liberyjczyk, od lat ubabrany w okradanie kraju. Mr Gould – watażka, jeden z psów Charlesa Taylora, zwyczajny terrorysta. Takich delikatnie mówiąc kontrowersyjnych zawodników w drużynie Weaha było naprawdę sporo. Umoczone pionki, które chowały się za plakatem gwiazdy PSG i Milanu, chroniły w jego blasku. Za wiedzą i przyzwoleniem kandydata, co już stawia mrowie pytań.
Eksperci przekonywali, że nie pasuje też na to stanowisko charakterologicznie. Nie tylko nie ma wiedzy, by wyprowadzić kraj z gigantycznego kryzysu, nie tylko nie ma zespołu, który mógłby mu w tym pomóc, ale też nie posiada temperamentu odpowiedniego na prezydenta. Jego byli partnerzy z reprezentacji, choćby James Debbah (ale też inni), zwracali uwagę, że ma zbyt autorytatywny charakter, co prowadziło w szatni do podziałów. Nie jest otwarty na argumentację, zawsze chce być we wszystkim najważniejszy, ma wielkie ego. Sugerowano, że otoczy potakiwaczami, dokładnie w ten sam sposób, co jego poprzednicy. Wskazywano na jego jawną niekonsekwencję – był katolikiem, przeszedł na islam, by potem znowu wrócić do pierwszej wiary. Kto tak robi?
Kontrowersje wokół jego kandydatury nawarstwiały się się i ostatecznie mimo zwycięstwa w pierwszej turze, w drugiej przegrał z Ellen Sirleaf, która dzięki temu została pierwszą kobietą prezydent w Afryce. Sirleaf, ekonomistkę, która miała na koncie pracę na czołowych stanowiskach Banku Światowego, stawiano jako kontrast do Weaha i między innymi tym udało się wyborców przekonać.
Gorzej, że Weah nie potrafił pogodzić się z porażką. Zarzucił Sirleaf oszustwo, choć międzynarodowe służby monitorowały wybory i nieprawidłowości nie wykazały. “Król George” Poszedł nawet krok dalej i przez jakiś nazywał siebie prezydentem, jawnie olewając oficjalne wyniki. Pod wpływem jego zachowania ludzie wyszli na ulice. Ambasador UNICEF-u, który miał zaprowadzić pokój, mało co a doprowadziłby do krwawych zamieszek. Słaby start.
Weah nie poddaje się, walczy dalej. Pewnie będzie startował w 2017 roku. Przygotowany jest bardzo dobrze – ma swoją stację telewizyjną Clar TV, ma swoje radio – taki lokalny Berlusconi. Ostatnio pokonał już syna prezydent Sirleaf w wyborach do senatu, ale frekwencja była dramatyczna, raptem 11%. Prowadzi agresywną kampanię, wjeżdża do kolejnych miast tak, że nie da się go nie zauważyć – kawalkada samochodów, jego Hummer, prezenty. Ale sądząc po frekwencji, nazwisko Weah nie ma już tej magii, co kiedyś.
***
Piekło liberyjskiej polityki: prasa opozycyjna do Weaha publikowała na czołówkach prasowych materiały, według których George miał być gejem, innym razem przekonywano, że zlecał zabójstwa politycznych przeciwników. Wyssane z palca bzdury, ale tak tam jest, w Liberii, gdy idzie o władzę, wszystkie chwyty dozwolone.
Nie znajdę się w obozie osób, które ślepo wierzą Weahowi, bo fajnie kopał piłkę, bo był ambasadorem UNICEF-u, bo robił akcje charytatywne. Lista zarzutów wobec niego jest zbyt rzetelna, a opracowania planów wyborczych punktują, że Weah jawi się w nich jako dobry wujek, który chce dawać, który wiele obiecuje, ale nie popiera tego specjalnie kompleksowym, przekonującym planem.
Czy w przypadku zwycięstwa za dwa lata, mógłby zostać jeszcze jednym afrykańskim dyktatorem? Niewiele różniącym się od swoich poprzedników? To według mnie realne. Niekoniecznie najbardziej prawdopodobne, ale możliwe. W takich chorych warunkach politycznych, w obliczu tak wielu problemów Liberii, można dostać małpiego rozumu. Wejść z wiarą i ideałami, a potem zgnić. A Weah, według wielu opinii, potrafi mieć autokratyczny styl bycia, charakteryzujący się odpornością na argumenty i dyskusję. To sprzyja zboczeniu na złą drogę, nawet jeśli z całego serca chce się podążać dobrą
Dlatego chyba najlepiej byłoby, gdyby posłuchał tych, którzy mówią – chłopie, zrobisz więcej dla kraju poza polityką. Rób dalej to, co wcześniej, bądź naszym ambasadorem. Podróżuj i zaświadczaj o Liberii jako o dobrej marce, a nie taplasz się w bagnie z lokalnymi baronami. Na ten scenariusz nie ma jednak już co liczyć. Można tylko czekać i patrzeć, czy polityka zburzy kolejny pomnik.
Leszek Milewski