Reklama

Tekst czytelnika: Andy Van der Meyde, czyli z piłkarskiej trampoliny na futbolowy margines

redakcja

Autor:redakcja

05 lutego 2015, 19:18 • 7 min czytania 0 komentarzy

Ajax Amsterdam, jedna z najpotężniejszych kuźni piłkarskich talentów na świecie. To właśnie w tym miejscu rodziły się i kształciły całe zastępy młodych graczy, którzy potem zapełniali pucharami gabloty swoich klubów. Zabrakłoby palców u dłoni i stóp by zliczyć zawodników, którzy ze stolicy Holandii wypłynęli na głębokie wody i w najsilniejszych ligach poradzili sobie fantastycznie. Popływać lubił także on, choć boisko treningowe regularnie zamieniał na zadymiony klub ze striptizem. Niegdyś uchodzący za ogromny talent, dysponujący wspaniałą szybkością i nienaganną techniką, a już w wieku 30 lat – piłkarski wrak. Z Ibrahimoviciem, Sneijderem czy Van der Vaartem startował z tego samego pułapu. 

Tekst czytelnika: Andy Van der Meyde, czyli z piłkarskiej trampoliny na futbolowy margines

Po wspaniałym dla Ajaxu roku 1995, kiedy drużyna z Seedorfem, Rijkardem czy Davidsem sięgnęła po zwycięstwo w Lidze Mistrzów, przyszło kilka lat posuchy. Po siedmiu latach, dokładnie w roku 2002, amsterdamczycy przystępowali jednak do sezonu z jednym z najbardziej perspektywicznych zespołów w historii. O sile defensywy stanowili Heitinga, Maxwell oraz Chivu. Za dyrygowanie grą odpowiedzialni byli – do spółki z Litmanenem – Sneijder oraz Van der Vaart. Na skrzydle przeciwników na karuzelę wrzucał Van der Meyde, a akcje wykańczał Ibrahimović. Dość wspomnieć, że w odwodzie do dyspozycji był jeszcze Nigel de Jong oraz Steven Pienaar. Jedni, jak Zlatan, swoją grą oraz zachowaniem stali się futbolowymi legendami. Inni, jak choćby Heitinga, zawsze cenieni byli za solidność i determinację. Zupełnie inną drogę obrał niestety van der Meyde, którego boisko nie ekscytowało tak bardzo jak klubowe parkiety. Prawdziwy indywidualista, któremu zamiast wymienionych koszulek i złotych medali, w pamięci pozostać mogą co najwyżej kompilacje z czasów Ajaxu czy alkoholowe deliria.

Image and video hosting by TinyPic

Andy Van der Meyde posiadał wszystkie cechy, który pozwalały sądzić, że jest kompletnym skrzydłowym. Piekielnie szybki, obdarzony wspaniałą techniką oraz celnym dośrodkowaniem. Do tego zawsze potrafiący znaleźć się w okolicach długiego słupka tak, by zamknąć akcję skleconą przez kolegów. Jego zapisane w internecie próbki umiejętności z tamtych czasów pokazują, że posiadał niezwykłą zdolność do wrzucania rywali na karuzelę, którzy wychodząc na murawę przeciw Holendrowi nie mogli zapomnieć o kilku pastylkach Aviomarinu. W Europie porównywano go do Luisa Figo.

Reklama

Kapitalne występy na krajowym podwórku sprawiły, że Andy szybko otrzymał powołanie do reprezentacji Oranje. Menedżer Dick Advocaat błyskawicznie pozbył się ewentualnych złudzeń co do słuszności powołania tego gracza. W swoim debiucie Van der Meyde wykorzystał błąd defensywy amerykańskiej i podwyższył wynik na 2:0.

W bardzo ciepłych słowach stare dzieje wspomina Zlatan Ibrahimović: „To były wspaniałe czasy, byliśmy trójką szalonych facetów. Ja, Mido i Van der Meyde. Znaliśmy się jak łyse konie, rozumieliśmy na boisku i poza nim. Czułem się tak jakbym znał ich od urodzenia”.

Prędzej czy później uzdolnionym skrzydłowym musiał zainteresowań się zagraniczny klub z najwyższej półki. Latem 2003 roku 24-letni zawodnik za 8 milionów € zamienił Ajax na Inter Mediolan. Nie odkryje Ameryki ten, który powie, że w Lombardii wiązano z tym transferem ogromne nadzieje. Van der Meyde dostał unikalną szansę o jakiej marzyli wszyscy młodzi piłkarze na globie, mógł rozwijać swoje umiejętności obok takich wirtuozów jak Stanković, Veron czy Vieri. Holender od początku swojej przygody z Nerazzurri nie mógł znaleźć sobie jednak właściwego miejsca. W ciągu dwóch lat rozegrał zaledwie 32 mecze w których ledwo raz trafił do siatki. Jedyny raz bramkarza pokonał 17 września 2003 roku, kiedy zdobył jednego z trzech goli dla Interu w wygranym 3:0 starciu z Arsenalem. Jak się miało niebawem okazać, była to ostatnia okazja do zaprezentowania swojej ukochanej cieszynki przez Holendra – celowania ze snajperki w trybuny.

Na Wyspy Brytyjskie powrócił już po kilkunastu miesiącach. Po gracza, który wciąż uchodził za jednego z najlepszych na swojej pozycji, sięgnął Everton. Dla Davida Moyesa było to wtedy wymarzone okno transferowe, na grę w Liverpoolu namówił także Phila Neville’a, Nuno Valente oraz Pera Kroldrupa. Jak się potem okazało, Van der Meyde zamiast pomagać w walce o grę w Lidze Mistrzów, toczył wycieńczające pojedynki przy kieliszku. Tego lata gdy podpisał umowę z Evertonem o jego względy zabiegało także francuskie Monaco. Powód odrzucenia oferty przez Holendra był zdecydowanie jednym z najbardziej absurdalnych wytłumaczeń w historii futbolu. Otóż Andy martwił się, że we Francji nie znajdzie miejsca dla 11 koni i wielbłąda, które to kupił na urodziny żonie. Klub z księstwa oferował, że znajdzie odpowiednią lokalizację dla tego zoo w okolicach Monte Carlo, lecz VdM był nieprzejednany.

Reklama

Andy po latach tak w formie przestrogi wspominał Liverpool, kiedy do Evertonu przenosił się Royston Drenthe: „Royston, nie idź tam, w Liverpoolu jest zbyt wiele kuszących miejsc. To miasto pochłaniające do reszty, Bacardi leje się tam strumieniami, a sam będziesz mógł zjeżdżać na górach kokainy. Do tego te kobiety…”. Jak widać strzelanie bramek i podbijanie serc fanów nie było głównym celem Holendra w mieście Beatlesów.

Jedną z przyczyn problemów Holendra były pieniądze.

W Interze zarabiałem bardzo dobrze, ale kiedy trafiłem do Evertonu zaproponowano mi podwojenie zarobków. To był szok” – wspominał po latach – Do tego doszły przeklęte kontuzje. Już lecąc samolotem linii Mediolan – Liverpool nie był w pełni zdrowy. Doskwierała mu pachwina, która naprawdę popalić dała dopiero na Goodison Park. Byłem ciągle kontuzjowany, to mnie frustrowało. Siedziałem w domu i oglądałem jak inni grają w piłkę. Z tego wszystkiego zaczął pić alkohol.”

W międzyczasie konto bankowe pęczniało w zastraszającym tempie, więc wychowanek Ajaxu swoje codzienne troski rekompensował kolejnymi prezentami.

„Wyszedłem z domu i kupiłem Ferrari. Po prostu. Wsiadłem za kierownicę i pojechałem uczcić to do baru. Po kilku godzinach przeniosłem się do baru ze striptizem. Miałem bardzo silne pragnienie alkoholu i nagich kobiet. Tak toczyły się moje tygodnie” – po latach podsumowywał swój okres w Liverpoolu Van der Meyde.

Regularne przebywanie wśród kobiet lekkich obyczajów doprowadziło do ruiny życia prywatnego. Romans z niejaką Lisą zauważyła małżonka piłkarza, która usłyszała od niesfornego męża, że w czasie kiedy on bawi się z nową partnerką, ona ma mieszkać w hotelu. Przez pewien okres próbowała go nawet śledzić, ale jak wspominał po latach: „Kilkakrotnie jechała za mą samochodem by zobaczyć gdzie spędzam wieczory. Ale ja jeździłem zbyt szybko by mogła mnie kontrolować”. Wynajęła nawet prywatnego detektywa, który jak cień miał poruszać się za piłkarzem. Temu uciekał jednak jak w latach swojej świetności przeciętnemu obrońcy. Związek skończył się oczywiście rozwodem.

Image and video hosting by TinyPic

7 sierpnia Van der Meyde trafił do jednego z liverpoolskich szpitali. Holender miał ogromne problemy z oddychaniem, co wg lekarzy było skutkiem nadmiernego mieszania alkoholu i środków nasennych. Włodarze Evertonu nałożyli na niego grzywnę, a jakby mało było kłopotów, to w międzyczasie okradziony został jego dom. Z garażu zniknęło luksusowe Ferrari oraz Mini Cooper, a z ogrodu… ukochany pies. Kilkanaście dni później musiał wykonać kolejny przelew pod adresem swojego pracodawcy. Tym razem grzywna w wysokości 50 tysięcy funtów była karą za nieprzybycie na trening.

Image and video hosting by TinyPic

Swego czasu Van der Meyde łatwiej niż na murawie było sfotografować w towarzystwie kobiecych piersi…

Kiedy wydawało się, że choć odrobinę zdoła naprostować swoje życie, znów plany skomplikowała kontuzja. W styczniu 2006 roku podczas prestiżowej konfrontacji z Manchesterem United doznał ciężkiej kontuzji uda, która wyeliminowała go z gry na kolejne kilka miesięcy. Jak można się domyślić – spirala na której jedynymi przystankami był alkohol i kobiety zaczęła nakręcać się ze zdwojoną siłą. Nie stronił również od hazardu. Do tego doszła choroba córki, co okazało się już problemem nie do pokonania. W ciągu czterech lat rozegrał na Goodison Park ledwie dwadzieścia niepełnych spotkań i nie trzeba być jasnowidzem by przewidzieć, że klub nie prolongował jego umowy. W tym momencie Andy rozpoczął walkę już nie tyle o powrót na boisko, a do normalnego życia. Alkohol i tabletki nasenne już nie pomagały, były ulubieniec amsterdamskiego stadionu zaczął sięgać po narkotyki.

„To wszystko stało się tak szybko. Zacząłem brać kokainę. Piłem i ćpałem, tak mijało mi siedem dni w tygodniu. Nie mogłem skupić się na niczym innym, bo i nic mnie nie interesowało. Nie potrafiłem się kontrolować. Liverpool mnie zabijał. Musiałem stamtąd uciekać”.

Pomocną rękę wyciągnęli do niego włodarze PSV. Uznali, że powrót na łono ojczyzny będzie najlepszą terapią dla zawodnika, że w swoim rodzinnym kraju, wśród bliskich mu osób opanuje się i choć w pewnej części odbuduje swoje zdrowie i życie. Niestety dla PSV nie dał rady zagrać ani jednego meczu. Zakończoną chwilę później karierę próbował jeszcze reanimować w grudniu 2011 roku podpisując umowę z 3-ligowym WKE Emmen. Bezskutecznie.

W 2012 roku Van der Meyde rozpoczął kurs trenerski UEFA, który pozwoli mu znów udzielać się w świecie futbolu. Ustabilizował swoje życie prywatne, w niewielkiej miejscowości Apeldoorn mieszka z trzecią żoną i dwóją swoich dzieci. Na lata stanowić będzie także, tak jak dla Roystona Drenthe, przestrogę na temat tego jak nie zrujnować sobie nawet najlepiej zapowiadającej się kariery.

Marcin Borzęcki

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Komentarze

0 komentarzy

Loading...