Przypadek Roystona Drenthe dowodzi, że futbolowi bogowie miewają poczucie humoru. Talentem z najwyższej, światowej półki, obdarzyli człowieka z głową szczelnie wypełnioną sianem. Faceta, który za jedną z pierwszych sutych wypłat kupił sobie złote zęby. Gracza, o którym w Hiszpanii mówiono, że trzyma buty w lodówce.
A jednocześnie piłkarsko mającego wszystko, by zostać jednym z najlepszych lewonożnych zawodników swojego pokolenia. Nie ma w tym ani słowa na wyrost: Drenthe był technicznie wybitny, w rodzinnym Rotterdamie startował nawet w zawodach futbolowych sztuczek, ale swoje zdolności przekładał też na boiskową kontrolę piłki i nieszablonowy drybling. Był specjalistą od stałych fragmentów, precyzyjnie dorzucał, potężnie uderzał – w debiucie dla szukających następcy Roberto Carlosa „Królewskich” huknął gola z czterdziestu metrów, trudno o wymowniejsze trafienie. A to wszystko popierał szybkością, zwinnością, siłą i wytrzymałością.
Mamy tu klasyczny pojedynek: czyste zdolności kontra głowa. Czy można w dzisiejszym futbolu być – wybaczcie – wspaniale utalentowanym idiotą i odnieść sukces?
***
Chciałbym być wzorem dla dzieci – Royston w minidokumencie kręconym dla Nike, 2011 rok.
***
– Ile kosztowały twoje złote zęby?
– Nie tak dużo, jak ludzie myślą. Diamenty są droższe.
***
Skater. Raper. Członek ulicznego gangu Demolition Crew z dzielnicy Oost. Zapytany czy to bezpieczny rewir, odpowiedział dziennikarzowi „Marki”: – Nie jest źle, ale jak będziesz tam jechał, lepiej wybierz się ze mną. Nie ma kryminalistów, ale to nie miejsce, w którym znajdziesz ciszę i spokój. Czyni cię twardym.
Pierwsze rapowe popisy Drenthe. Później nagrywał już sam
Matka starała się trzymać go krótko, ale i tak szalał na ulicach („nauczyłem się tu prawie wszystkiego co umiem i wiem„). Bójki, całe dnie w skateparku i na boiskach. Z Feyenoordu pierwszy raz prawie wyrzucony w wieku 16 lat, trener jego rocznika miał dość wybryków, spóźnień. Szefostwo się jednak nie zgodziło, miał za wiele talentu. Inwestowało więc w niego dalej swoją uwagę i czas, a on okazał się dobrą lokatą.
Czy Royston tak zrozumiał nastoletnie lata: możesz robić co chcesz poza boiskiem, tak długo jak nieźle grasz? Jeśli tak, to ta lekcja okazała się mylną.
***
– Mam 23 lata. Oczywiście, że wychodzę na imprezy. A skoro wychodzę, to nie po to, żeby siedzieć na sofie, prawda?
***
Klucz do zrozumienia młodzieżowych mistrzostw Europy w 2007 roku nazywa się Maceo Rigters.
Nic nie mówi wam to nazwisko? A przecież to król strzelców tej prestiżowej imprezy, dziewiątka Oranje, triumfatorów, jeden z bohaterów. Klubowo jednak gość, który zakończył karierę w wieku 28 lat po przeciętnym sezonie w Nowej Zelandii.
89 minuta półfinału, Rigters ratuje Holendrów przewrotką
Tak, to był specyficzny turniej. Jak zawsze przewinęło się trochę przyszłych gwiazd, grali choćby Joe Hart, Gary Cahill, Graziano Pelle, Ricardo Montolivo, Marouane Fellaini, Kevin Mirallas, Milos Krasić, Aleksandar Kolarow, Branislav Ivanović, Nani. Ale grającą u siebie Holandię do mistrzostwa poprowadzili Rigters, Babel i Drenthe, czyli trzech, którzy delikatnie mówiąc później świata na kolana nie rzucili.
Royston został wybrany MVP imprezy. Trudno się więc specjalnie dziwić Realowi, że wyłożył sporą kasę, ta etykietka znamionuje jakość. Otrzymywali ją wcześniej Mata, Figo, Pirlo, Huntelaar, Cannavaro, Cech, Alcantara, Suker, Blanc.
Drenthe trafi jednak do drugiej kategorii. Obok Renato Buso, Francesca Arnau i Marcusa Berga będzie tym, który swój szczyt osiągnie na mistrzostwach, a potem będzie oglądał plecy pokonanych za młodu rywali.
***
Negocjacje między Realem a Feyenoordem nie były łatwe. Choć ekipa z Rotterdamu nie narzekała wtedy na nadwyżkę kasy, a Roystona nie chciała zatrzymać za wszelką cenę, to umiano się targować. Najlepszego młodzieżowca Europy nie zamierzano puszczać tanio. Drenthe w pewnym momencie zagroził strajkiem. Powiedział, że choćby nie wiem co, dla Feyenoordu nie zagra.
Po latach będzie skamlał o powrót. Narzekał, że inne kluby lepiej traktują wychowanków, a jemu zatrzaśnięto na dobre drzwi. Ironia losu.
***
„Galacticos” szukali następcy Roberto Carlosa. Ostatecznie wybrali dwóch młodych wilków i napuścili ich na siebie. Pierwszym był Marcelo, obiecujący, dynamiczny, ściągnięty z Fluminense po dobrym sezonie. Ale jego karta przetargowa wyglądała mizernie przy Drenthe, który właśnie podbił europejską scenę i mógł się pochwalić pierwszym poważnym wyróżnieniem indywidualnym. Nic dziwnego, że za dredziarza z Rotterdamu „Królewscy” wydali dwa razy więcej niż za Marcelo – około 14 milionów euro.
Debiut w Superpucharze z Sevillą wymarzony. Wejście z ławki, bomba z dystansu nie do obrony. Ilu wtedy uwierzyło, że Real właśnie trafił w dziesiątkę?
Pewnie wielu, ale tak naprawdę jego dobre mecze można zliczyć na palcach jednej ręki. Suche statystyki nie wyglądają tak źle: ponad sześćdziesiąt meczów, jedenaście bramek, czyli średnia nie taka znowu tragiczna jak na gracza z bocznych sektorów boiska. Ale do tego należy doliczyć konflikty z Schusterem, na przykład opuszczenie treningu, gdy Niemiec nie wystawił go na mecz z Valencią. Po starciu z Deportivo za czasów Juande Ramosa, Holender poprosił szkoleniowca, by ten na niego nie stawiał przez jakiś czas. Powód? Wyzwiska z trybun.
Wyobrażacie sobie? Chłopak ma szansę grać w Realu, a sam prosi trenera, by ten dał mu spokój, bo stresują go okrzyki niezadowolonych fanów. Gość opowiadający na jakiego twardziela wychowała go Oost, występujący w raperskich klipach, a potem potrzebujący wczasów przez trochę dodatkowej presji. Nie ta mentalność.
Nie był boiskowym brutalem, ale często zagrywał nieodpowiedzialnie. Tu kickboxing na Juninho, innym razem połamał Marca Bertrana na trzy miesiące. Za każdym razem szczerze przepraszał, bo w jego zagraniach nie było złośliwości, ale zdarzały się
Prasa wzięła go na cel także za wygląd. Dredy, złote zęby, wytatuowany prefiks Rotterdamu – mówiono, że ktoś taki nie może reprezentować „Królewskich”. Nie pasuje tu i koniec. Znamy ten mechanizm: gdyby grał dobrze w piłkę, nawet by się o tym nie zająknięto, ale skoro zawodził, szukano problemów wszędzie. A te dało się znaleźć bez wielkiej lupy i na Bernabeu był skończony.
Drenthe żartuje sobie z Sahina. Obejrzyjcie, mówi o nim wiele
***
Panienki. Kolejne przekleństwo holenderskiego skrzydłowego. Zawsze miał do nich rękę, a umówmy się, gruba kasa, sława i chęć do całonocnej zabawy mu w tym nie przeszkadzały. Jego żona była w ciąży, gdy on związał się w z modelką Playboya, Maleną Garcią. Ponoć małżonka doskonale o wszystkim wiedziała, pogodziła się nawet z myślą, że Royston na mieście bawi się na całego bez niej.
Na pytanie dziennikarza „Marki” „Jak często uprawiasz seks?„, dopytał wymownie „ale z żoną?”. Dziś ma troje dzieci z dwiema kobietami i skomplikowane relacje. Jego eksżona prowadzi sklep w Rotterdamie, „Swag Fashion Store”, autorską markę piłkarza i jedną z lepszych inwestycji jakie zrobił w karierze.
***
Skurwysyn. Klaun. Najemnik. Gdy po świętach 2010 roku Drenthe wrócił do Alicante, zastał tego rodzaju napisy na ścianach własnego domu. Przez lotnisko El Altet musiała eskortować go policja, kibice Herculesa byli wściekli. A przecież zaczęło się tak pięknie.
Beniaminek z Alicante nie miał finansowych możliwości, ale miał spore ambicje. Wypożyczył Drenthe, sprowadził Nelsona Valdeza, Davida Trezegueta. Drużyna utrzymywała się w górnej części tabeli, potrafiła ograć Barcelonę na Camp Nou, choć w szatniach nie mieli ciepłej wody, a każdy mecz wiązał się wielogodzinną wycieczką autokarową zamiast wygodnym lotem, standardem w Primera Division.
Royston zaczął znakomicie. Według not wskoczył do czołówki graczy La Liga, awansując z 422 miejsca (biorąc pod uwagę wcześniejszy sezon) na 30. Fani w Alicante go kochali, miał nawet na Estadio Rico Perez swój fanclub, co mecz z kartoniadą „I HEART ROY”. On potrafił sobie zaskarbić ich przychylność zarówno na murawie, jak i poza nią. Gdy Hercules miał grać z Realem, Holender odgrażał się, że z własnej kieszeni zapłaci dwa miliony euro kary, jaką ekipa z Alicante miałaby zapłacić w przypadku wystawienia wypożyczonego z „Królewskich” zawodnika. Nie przeszkadzało kibicom nawet to, że ostatecznie nie zagrał.
Tutaj przykład tego, jak potrafił się zabawić z rywalami. Nawet nie chodzi o bramki czy asysty, ale o luz, nieszablonowość i styl
Romans trwał do grudnia i został brutalnie przerwany. Tuż przed świętami fiskus zagarnął Herculesowi 11 milionów euro, wypłatę z tytułu praw telewizyjnych, a która to kwota miała trafić między innymi na zaległe wypłaty dla graczy. Szatnia zawrzała, ale inni trzymali się cicho. Royston wybuchł i poszedł do prasy.
– Nie dostaję pieniędzy od pół roku. Jeśli nic się nie zmieni, wracam do Madrytu. Oczekuję, że wszystko szybko zostanie rozwiązane, nie mogę tak żyć, mam kredyty i bieżące rachunki do płacenia.
Alicante uznano go za pozera i zdrajcę. Przed chwilą mówił, że chce płacić krocie byleby zagrać dla Alicante, a teraz okazuje się, że ogłasza strajk, bo milionerowi nie dotarło na konto kilka wypłat. I jeszcze ta argumentacja, w którą nie wierzył nikt: gracz Realu nie ma na rachunki! Biedaczek, oby nie wyłączyli mu prądu.
Odwrócono się od niego. Przestano puszczać płazem jego wybryki dyscyplinarne, bo te, naturalnie, zdarzały się. Miał spóźniać się na połowę treningów przez balowanie po nocach. Gdy zapytał go o to reporter, Royston w kuriozalny sposób odbił piłkę: – A tobie chce się wstawać rano?
Drużyna cierpiała jednak na jego braku i staczała się w tabeli. Po pierwszy meczu Herculesa za strajku Drenthe „As” napisał o zespole bez duszy, a „Sport” stwierdził, że tego wieczoru nie tylko Royston został w domu.
W końcu wrócił, po kilku miesiącach. Dwoma golami z Sociedad dał pierwsze od listopada wyjazdowe zwycięstwo swojej ekipie. Ale było już za późno i Alicante spadło z ligi.
Czy z nim w składzie by się utrzymali? Czy czasem to nie było to miejsce, w którym mogło mu się powieść? Gdzie wiele mu wybaczano, gdzie fani go kochali, gdzie dawano mu wolność na boisku? Tego już się nie dowiemy, dziś Hercules gra w Segunda B.
***
Fascynacja motoryzacją średnio mu służy. W Madrycie skasował policyjny wóz, w Alicante uciekał w środku nocy gazując 160 km na godzinę, po drodze przekraczając siedem czerwonych świateł.
Poniższy filmik skonfrontujcie ze zdaniem „chciałbym być wzorem dla dzieci”. Royston prowadzi Ferrari pijąc piwo.
Innym razem całą Holandią obiegł filmik, na którym Royston ze znajomymi palił marihuanę w samochodzie
***
– Liverpool ma za wiele kuszących miejsc dla gości takich jak my, Royston. Zanim się obejrzysz, staniesz się bywalcem nocnych klubów. Tu Bacardi leje się strumieniami, możesz zjeżdżać na nartach po górach kokainy, a kobiety Royston, ach, kobiety. Te Brytyjki i ich krótkie spódniczki… Nie idź do Evertonu, Royston. Ostrzegam cię.
Niespodziewany doradca zawodowy, czyli Andy Van der Meyde. Wiadomość o powyższej treści miał zostawić na poczcie głosowej młodszego kolegi. Kto jak kto, ale Van der Meyde na własnej skórze przeżył, jak toksyczną metropolią potrafi być Liverpool. Miasto Beatlesów porwało go bez reszty, zrujnowało jego małżeństwo, z kariery nie zostało nic.
Drenthe opierał się raptem kilka tygodni, potem także popłynął. Przychodził do szatni pod wpływem. Przyjeżdżał na treningi prosto z imprez, czasem otoczony wianuszkiem kobiet. Kwestionował zdanie Moyesa, notorycznie się spóźniał. Szczyt osiągnął, gdy wynajął dom Ryana Babela (przyjaciela, ale notabene kolejnego, który w Liverpoolu sobie nie poradził) i zaczął go przygotowywać pod nocny klub. Inni trenowali strzały, a on skupiał się na montażu stroboskopów. Inni pilnowali diety, on wybierał nagłośnienie i platformy do tańczenia.
Ale niektórzy hiszpańscy kibice – zakładam, że z Alicante – pamiętali bądź wybaczyli
Koniec końców epizod w Evertonie zakończył z opowieścią, którą może przekazać dalej, tak jak kiedyś zrobił to Van der Meyde: – Uderzyłem o dno. Patrzę w lustro i wiem, że nie żyłem jak piłkarz. Wszyscy gracze kochają wyjść na miasto, to normalne, ale ja nie miałem jakiejkolwiek dyscypliny. Mało co a skończyłbym na ulicy. David Moyes miał rację we wszystkim, co o mnie kiedykolwiek powiedział.
Skrucha, posypanie głowy popiołem niewiele dało. Roystonowi wygasł kontrakt z Realem, Everton go nie chciał. Trzeba było się ogarnąć. Wykonać kolejny krok, dla odmiany – przemyślany.
I oczywiście Drenthe postąpił z właściwym sobie rozsądkiem: kolejny przystanek, Władykaukaz!
***
Mam nowe marzenia. Chcę zdobyć z Ałaniją wiele trofeów.
***
We Władykaukazie prezesem była wówczas tamtejsza legenda, Walerij Gazzajew, który dał w latach 90tych mistrzostwo Ałaniji. Sęk w tym, że gdy Walerij objął szefowski stołek, wylansował na trenera swojego syna i dał mu klucze do drużyny. Młody radził sobie źle, nie ogarniał szatni, przepłacona zbieranina zawodziła na potęgę. Gdy zimą przychodził Drenthe, Ałanija strzelała średnio mniej niż jedną bramkę na mecz, była na przedostatnim miejscu w lidze.
O wycieczce Drenthe na Kaukaz było w Holandii głośno. Niestety dla niego ze złych powodów: jeden z programów telewizyjnych zdobył i upublicznił nagranie, na którym Royston narzeka, że we Władykaukazie nie ma porządnego fryzjera. Bo on lubi sobie raz na trzy dni pójść odświeżyć fryzurę, a tu naprawdę o to ciężko. Prawdziwy dramat osobisty.
Ałanija leciała na łeb na szyję, w trzech meczach z Roystonem w składzie ugrała jeden punkt, a on szukał specjalisty od włosów. To zajmowało jego myśli, tym przejmował się najbardziej – a przynajmniej tak go wykreowano w holenderskich mediach.
Koniec końców zagrał sześć razy, strzelił hat-tricka z Mordowiją Sarańsk, Ałanija spadła z ligi. Kibice błagali by został, na meczu z Dynamem wywiesili transparent „Roy zostań z nami, pomóż przywrócić nam Premier Ligę„, ale nawet gdyby chciał, nie było już czego przywracać. Klan Gazzajewów doprowadził klub na skraj przepaści i Ałanija zbankrutowała.
***
Jake Taylor. Danny Guthrie. Hal Robson Kanu. Nick Blackamn. Jobi McAnuff. Plecy takich graczy musiał oglądać Drenthe w Reading. Powrót do Anglii to kontynuacja wożenia się na nazwisku. Jedyne czym zasłynął w Championship, to organizacją turnieju FIFA dla fanów, a także selfie gdy stał w kolejce po Call of Duty.
Po roku w Reading chciano się go pozbyć za wszelką cenę, kazano trenować z rezerwami, nie dano nawet numeru na nowy sezon. W Sheffield, które go wypożyczyło (League One) strzelił jedną bramkę w piętnastu meczach, choć grał dużo, i na skrzydle i na dziesiątce.
Coś jednak jeszcze zostało. Okazjonalne przebłyski geniuszu jak tutaj
***
Drenthe właśnie trafił do Turcji, nie oszukujmy się: znowu za nazwisko. W League One znajdziecie wielu graczy, którzy strzelili jedną bramkę w piętnastu meczach rundy jesiennej, a jakoś tureccy bogacze nie oferują im sutych kontraktów.
Może znajdzie tutaj swoją przystań, kto wie. Podobny charakterologicznie Ryan Babel, też po wielu nieudanych wojażach, w Kasimpasie znalazł spokój i natchnienie do gry. Drenthe już zresztą zdążył błysnąć w Super Lig, debiut okrasił bramką dla Erceyissporu, a jego zespół wygrał.
Nie zmienia to jednak faktu, że to piłkarz przegrany. Może Drenthe był do odratowania dla futbolu, gdyby został w Alicante – kto wie, tam trafił na właściwy dla siebie grunt. A może i tam był skazany na porażkę, bo przecież w Herculesie również balował, uciekał przed policją, szastał kasą bez opamiętania.
Tak czy inaczej futbolowym bogom udał się dowcip, zakpili oni z Realu, Evertonu, kadry Holandii i wszystkich tych, którzy w Roystona wierzyli. To jednak również żart kształcący, pokazujący, że w dzisiejszej piłce nie ma na takich zawodników miejsca. Może taki Drenthe poradziłby sobie kiedyś, w czasach gdy Romario przychodził w PSV na jeden trening tygodniowo, ale dziś? Na pierwszym miejscu dobry piłkarz musi mieć poukładaną głowę.
Leszek Milewski