Reklama

Ostatnia taka dziesiątka. Riquelme, dzięki za wszystko!

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

30 stycznia 2015, 11:14 • 13 min czytania 2 komentarze

Mógłby napisać książkę. Teraz, gdy wolnego czasu będzie miał pod dostatkiem, powinien to zrobić. Samemu zasiąść przed klawiaturą lub zaprosić do współpracy kumatego gościa i na czterystu stronach wytłumaczyć nam kilka rzeczy. Przede wszystkim to, dlaczego mu nie wyszło? Bo nie wyszło, prawda? Zresztą, mniejszą o to. Później zastanowimy się nad tym, na której półce postawić tę pozycję. Czy wśród biografii czempionów z piedestału, czy może obok wspomnień tych, którzy nie osiągnęli tego, co powinni. Niech tylko coś napisze.

Ostatnia taka dziesiątka. Riquelme, dzięki za wszystko!

Trzy dni temu buty na kołku zawiesił David Trezeguet. Mistrz i wicemistrz świata, mistrz Europy, bez dwóch zdań piłkarz wybitny. Słaby wybrał moment, bo choć to jego gablota wypełniona jest najważniejszymi pucharami, wszyscy mówili o kimś innym. Mniej utytułowanym, niespełnionym w żadnym z klubów z europejskiego topu, ale na swój sposób kultowym. „El Ultimo 10”. Juan Roman Riquelme powiedział: wystarczy.

A my poczuliśmy się jak zapaleni ekolodzy na wieść o tym, że właśnie zginął ostatni przedstawiciel zagrożonego gatunku. Ostatni taki rozgrywający.

Dwa lata temu do kancelarii prezydenta Stanów Zjednoczonych wpłynęło dziwne pismo. Dziwne, bo zazwyczaj za pośrednictwem platformy whitehouse.gov (program „We the People”) ludzie zwracają się do Baracka Obamy, by interweniował w kwestii patologii lekceważonych przez władze niższego szczebla. Natomiast kibice Boca Juniors poprosili prezydenta USA, prawdopodobnie najbardziej wpływową osobę na świecie, by przekonał Juana Romana Riquelme do powrotu do klubu.

Reklama

Wcześniej próbowali setki razy i nic. Próbowały też władze Boca. Riquelme nieustannie żarł się z trenerem Julio Falcionim. Piłkarz chciał ingerować w jego w kompetencje, brać udział w ustalaniu składu i taktyki. W dodatku jego luźne podejście do treningów kłóciło się ideałami trenera-tyrana. Po przegranym finale Copa Libertadores, Riquelme powiedział, że ma dość. Kręcił nosem, kiedy podsuwano mu do podpisania nowy kontrakt. Wybrał się na półroczny – płatny! – urlop. Taki przywilej gwiazdy. Do powrotu przekonać miało go m.in. zatrudnienie Carlosa Bianchiego, szkoleniowca, który z Boca, we współpracy z JRR, dwa razy wygrywał południowoamerykańską Ligę Mistrzów.

W końcu pojawił się na treningu. Wytrzymał 40 minut. Pod szatnią czekał tłum dziennikarzy.

– Sześć miesięcy temu podjąłem decyzję i teraz trudno ją zmienić. Jestem bardzo wdzięczny trenerowi i prezydentowi klubu, że próbowali mnie przekonać do powrotu – jednak to się nie wydarzy. Kocham ten klub, wiążą mnie z nim wspaniałe wspomnienia. To mój drugi dom, ale teraz wrócę do siebie, wypiję mate z rodziną i będę cieszył się życiem, które obecnie prowadzę. Czy zagram jeszcze w innym klubie? Tego wykluczyć nie mogę.

W brazylijskim Palmeiras twierdzili, że Riquelme lada dzień zostanie ich piłkarzem. Podobnie uważał prezydent Tigre, wielki fan talentu piłkarza, a także bogaci Chińczycy, Australijczycy i Amerykanie. Jednak kilkanaście dni później Riquelme znów trenował z Boca. Oficjalnie: bo nie mógł ścierpieć przedsezonowej porażki w Superclasico. Nieoficjalnie: przekonał go do tego prezydent USA.

Nie, nie był to Barack Obama. Ten nawet nie podjął takiej próby. Przekonał go Benjamin Franklin ze studolarówki. Dużo Benjaminów Franklinów.

Reklama

Nie wszyscy czekali na niego z otwartymi ramionami. Grupka piłkarzy zgromadzona wokół Leandro Somozy głośno krzyczała, że nie poważa kapitana, który nieustannie ma muchy w nosie. W sumie żadna nowość. Słowo konflikt pojawi się w tym tekście jeszcze wiele razy. Z Martinem Palermo, inną legendą Boca, żarł się nieustannie. Kiedyś jeden z kolegów z drużyny otwarcie powiedział, że byłoby mu wstyd przed kibicami, gdyby grał jeden mecz w miesiącu, tak jak miał to w zwyczaju Riquelme. Awantura miała charakter publiczny, więc po jednej ze stron szybko opowiedzieli się kibice. Wybrali Riquelme.

Oni zawsze wybierali Riquelme…

Kiedy w 2008 roku władze klubu zapytały się kibiców o to, kto był najwybitniejszym piłkarzem w historii klubu, zgarnął 34% głosów. Najwięcej spośród wszystkich kandydatów. Za jego plecami znalazł się sam Diego Maradona (26%). Z naszej perspektywy – świętokradztwo. Ten plebiscyt był zresztą później wykorzystywany przez… Brazylijczyków. Gdy ktoś próbował przekonać ich, że najlepszym piłkarzem w historii był Boski Diego, a nie Pele, mówili: Maradona? Przecież on nawet nie jest najlepszym piłkarzem w historii swojego klubu!

Riquelme i Boca. Nie jest łatwo w pełni zrozumieć ten specyficzny związek kibiców klubu z tym piłkarzem. Kiedyś wśród fanów Boca krążyła wymowna grafika, składająca się z dwóch elementów. Pierwszy – mozaika z twarzy kilkudziesięciu świetnych, byłych piłkarzy Boca. Obok nich jeden skromny puchar (za mistrzostwo). Drugi – wielkie zdjęcie Riquelme, a obok trofea za kilka mistrzostw i wygranie Copa Libertadores. Był nietykalny, bo zapewniał tytuły?

Zgoda, to dość zdrowy układ, coś za coś, ale tylko do pewnego momentu. Są przecież granice. Chyba ciężko znaleźć kibiców, którzy tolerowaliby piłkarza ostentacyjnie stawiającego się ponad klub, największą ze świętości! A Riquelme niejednokrotnie dokazywał. Można by rzecz, że wystawiał fanów na próbę. Odwrócą się od niego w końcu czy nie? Nie ma mowy. Można więc zadać pytanie: na ile ci ludzie byli jeszcze fanami samego Boca, a na ile już tylko wielbicielami kultowego piłkarza?

Tak Riquelme działał na lookalsów. Zagadnienie do rozważenia.

Czerwiec 1978. Cała Argentyna żyje mundialem, który za chwilę zorganizuje. W domu państwa Riquelme ma jednak dojść do jeszcze jednego ważnego wydarzenia – na świecie pojawi pierwszy potomek (później mama Juana Romana urodzi ich jeszcze dziesiątkę). Rozwiązanie planowane jest na przełomie czerwca i lipca. Już po mundialu. Plany jednak wzięły w łeb.

23-24 czerwca, weekend podczas którego senior Riquelme, biedny robotnik, był prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Najpierw urodził mu się syn, a dzień później kadra, z genialnym Mario Kempesem w składzie, została najlepszą drużyną globu. Według popularnej historyjki ojciec Riquelme uznał to za palec boży. „Syn będzie piłkarzem i też podniesienie do góry Puchar Świata. Postanowione, dopilnuję tego”. Ile w tym prawdy oczywiście nie wiadomo, ale przyznacie chyba, że to symboliczny moment.

Tak samo jak to, co wydarzyło się ponad 19 lat później. Na Estadio Monumental River Plate grało z Bocą. W barwach tych drugich Diego Maradona. A raczej cień piłkarza, którego gra wcześniej potrafiła wbić w fotel. Drużynie nie idzie, a on na murawie wytrzymuje ledwie 45 minut. Jak się później okazało, tego dnia kibice mogli po raz ostatni zobaczyć w akcji Boskiego Diego. W przerwie zmienia go – któż by inny – młody Riquelme. W barwach Boca grywał już wcześniej, ale to znaczący moment – umarł król, niech żyje król. Po przerwie Los Xeneizes grają lepiej. Mecz wygrywają 1-2.

Senior Riquelme może triumfować. Był surowym rodzicem, taki „tygrysi tata”, ale wychował syna na piłkarza. Rolę ojca w swojej piłkarskiej edukacji podkreślał sam Juan Roman: – Dla mojego taty nigdy nie grałem dobrze! Od dziecka kwestionował moją grę, a ja płakałem. Dla niego zawsze było coś nie tak. Chociaż prasa pisała, że zagrałem świetnie, przychodził i mówił mi, że mogę dać więcej. To nie pozwoliło mi spocząć na laurach.

*

Przenosiny do Europy, naturalny w jego wypadku krok. Grając całe życie w Ameryce Południowej dla futbolu można być co najwyżej niezweryfikowaną ciekawostką. Tylko występy na Starym Kontynencie mogą uczynić z piłkarza globalną gwiazdę.

Za 11 milionów euro trafia do Barcelony. To końcówka rządów Joana Gasparta. Dziwny czas. Drugą szansę w klubie dostaje dyktator van Gaal, pomimo tego, że podczas pierwszej kadencji nie osiągnął niczego nadzwyczajnego. Za to dwa razy odpadł wtedy z Ligi Mistrzów już w fazie grupowej. Holender do drużyny zaprasza m.in. Andresa Iniestę i Victora Valdesa. Natomiast w prezencie dostaje najlepszego piłkarza Argentyny i całej Ameryki Południowej 2001 roku.

Każdy normalny trener zapewne szczerze podziękowałby za tak szczodry podarunek na początku pracy. Van Gaal podziękował w swoim stylu. „To piłkarz prezesa!”, „nie chcę go w drużynie” – krzyczały jakiś czas po transferze pierwsze strony katalońskich dzienników. Nie brzmi to jak zapowiedź długiej i owocnej współpracy, prawda?

Zaczęło się od pokonania Radostina Stanewa, bramkarza Legii Warszawa, w eliminacjach Ligi Mistrzów. Skończyło na 42 meczach i 6 bramkach we wszystkich rozgrywkach. Van Gaala – który jak się później okazało, był po prostu kawałem bufona – do siebie nie przekonał. Raz rzucał go na skrzydło, potem szybko zmieniał. W zasadzie nie pozwolił, by wymagająca katalońska publiczność zdążyła się w Riquelme zakochać. W sumie ciężko go za to winić. Kwintesencją tej trudnej relacji jest poniższe zdanie Holendra rzucone do JRR.

– Gdy masz piłkę przy nodze, jesteś najlepszym piłkarzem na świecie, ale za to gdy ją tracisz, gramy w dziesiątkę.

Po przyjściu Radomira Anticia (van Gaal wyleciał w styczniu) niewiele się zmieniło. W klubie panowała atmosfera tymczasowości. Nadchodziła era Laporty, czas wielkich zmian. Koszulka z numerem dziesięć była już szykowana dla Ronaldinho. Trzeba było się tylko pozbyć tego, który do tej pory się w nią wbijał.

*

Najsłynniejsza boiskowa scena z jego udziałem? Z okresu gry w Argentynie charakterystycznych obrazków jest zbyt wiele. Może kultowy kanał założony Mario Yepesowi podczas Superclasico jest właściwym wyborem?

Natomiast z czasów europejskich wybór nie stanowi problemu. Facet w żółtym trykocie przygotowuje się do wykonania rzutu karnego. Na pełnym planie widać, że stoi za linią szesnastki, zdecydowanie przesadził z rozbiegiem. Zbliżenie na twarz – nie jest to mina skoncentrowanego człowieka. To wyraz człowieka, który kompletnie nie wie, jak będzie wyglądać następne piętnaście sekund jego życia. A wiedzieć powinien…

Przedostania minuta. Stawką doprowadzenie do dogrywki w meczu z Arsenalem, a kto wie – może i do finału Ligi Mistrzów. Dla małego Villarreal sukces nie do powtórzenia.


“Przecież nikogo nie zabiłem, tylko nie strzeliłem karnego”

Wcześniej ciągnął tę drużynę. Sam wykręcał świetnie statystyki. 13, 17, 14 – tyle bramek strzelał w kolejnych sezonach. Dodatkowo koledzy – m.in. Sorin, Forlan, Senna, Jose Mari, dobrzy piłkarze, ale w tamtym momencie na pewno nie wybitni – grali pod jego wodzą znakomicie. W końcu dostał to, bez czego zawsze przymierał jako zawodnik – status wolnego elektronu, swobodę. Przede wszystkim na boisku, ale także poza nim. Nie chciał trenować? Nie trenował. Chciał poza urlopem na kilka dni wyskoczyć do Argentyny? Klub zamawiał mu bilety. Dostał wszystkie przywileje, których nie chciał/nie mógł dać mu van Gaal i Barcelona.

Miał jeszcze sporo czasu, by udowodnić swoją wartość. Jeszcze mógł zamknąć gęby wszystkim krytykom. Wyjechać na Wyspy, udać się do Włoch, zresztą kierunek nie ma znaczenia. Chodzi o zrobienie kariery w wielkim klubie. O podniesienie czegoś ważnego do góry. W Villarreal pokłócił się już ze wszystkimi, na El Madrigal był skończony. Wrócił do ojczyzny, do Boca.

Wtedy przylgnęła do niego ta cholerna łatka – piłkarza, który nie nadaje się do wielkiej piłki. Nie potrafił być tylko trybem w maszynie. Nie tylko chciał, by takowa była tworzona pod jego osobę, lecz również sam miewał zapędy konstruktorskie. Tylko trenerzy, którzy rozumieli te jego specyficzne potrzeby, mogli liczyć, że odwdzięczy się im dobrą grą. Niewielu się takich znalazło. Ciężko sobie wyobrazić, że przykładowy Alex Ferguson dałby sobie wejść na głowę.

Takie rzeczy tylko w małych ośrodkach typu Villarreal. I rzecz jasna w Boca…

*

Albicelestes. Piłka reprezentacyjna to też nie jest piękny rozdział w jego karierze. Wszystko zaczęło się zgodnie z planem – trafiło się Argentyńczykom piekielnie zdolne pokolenie…


Pierwszy skład na mecz z Urugwajem, wygrany finał Młodzieżowych Mistrzostw Świata w 1997 roku

…które nic nie wygrało. Riquelme nie można uznać za jego twarz, bo to zdecydowanie bardziej burzliwa historia. Passarella dał tym złotym chłopakom zadebiutować w dorosłej kadrze. Sam Riquelme przygodę z pierwszą reprezentacją rozpoczął w 1997 na La Bombonerze, w meczu kwalifikacji do mundialu we Francji. Na sam turniej nie zabrał jednak żadnego z młokosów. Francję w 1998 roku obejrzeli tylko dzięki – wygranemu zresztą – turniejowi w Tulonie.

Bielsa? Dajcie spokój, w jego bajce nie było miejsca dla postaci gówniarza, który nosi wysoko głowę, spowalnia akcje i nie angażuje się w defensywę. Zabrał go co prawda na Copa America w 1999 roku, ale później pomijał, pomimo, że ten wymiatał w lidze i na całym kontynencie. Wolał nieco bardziej dynamicznego Pablo Aimara.

Mundial w 2006 roku – to miał być jego turniej. Na stanowisku trenerskim „jego człowiek”, Jose Nestor Pekerman. Za sobą miał dobry sezon (nieco zepsuty feralnym karnym), wszystko kręciło się wokół jego osoby. „Riquelme-dependencia” – pisały argentyńskie media o drużynie narodowej, jednocześnie pytając o plan B. Sugerują, że mógłby nim być wchodzący do drużyny Leo Messi.

Próba generalna nie wypadła najgorzej. Puchar Konfederacji. Argentyna zostaje upokorzona w finale przez Brazylijczyków, ale sam Riquelme otrzymuje Srebrną Piłkę, jest drugim najlepszym zawodnikiem turnieju.

Berlin. 30 czerwca 2006. Leonardo Cufre jeszcze skacze z pięściami na Niemców, a Riquelme jest już zapewne pod prysznicem. Przegrany. Wprawdzie dograł piłkę na głowę Roberto Ayali i tylko dziesięć minut dzieliło ich od strefy medalowej, ale wracają do domu. Przegrali w karnych z gospodarzami turnieju. Riquelme do jedenastki nie poszedł, został zmieniony w 72. minucie przez Estebana Cambiasso. Zabieg, dzięki któremu mieli dowieść do końca skromne 0-1.


Na marginesie – gol na 2-0 w meczu z Serbią i Czarnogórą. Tak właśnie miała grać drużyna Pekermana i Riquelme

W pierwszej kolejności zostaje ukrzyżowany trener. Do dziś wypomina mu się, że nie postawił na Messiego. W drugiej – jego pupil.

Wtedy zrywa z kadrą po raz pierwszy. Przez matkę, która nie wytrzymuje faktu, że syn nie został bohaterem narodowym. Wraca rok później. Na Copa America strzela pięć bramek, zostaje wicekrólem strzelców. Gra spektakularnie. Teraz już u boku Leo Messiego, ten układ funkcjonuje. W finale Argentyna znów zostaje upokorzona przez Brazylię.


Symboliczny obrazek – walka o bycie numerem jeden w argentyńskiej piłce, jeszcze rządzi Riquelme

Zdobył złoty medal Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. W świecie sportu jako takim najważniejszy skalp, lecz piłce nożnej – trofeum bez większej wartości. W półfinale udało się gładko pokonać Brazylijczyków, być może było to nawet ważniejsze wydarzenie dla zwykłych Argentyńczyków, niż zwycięstwo w całym turnieju.

Przed samym turniejem dużo pisało się o wojnie Riquelme z Messim. W rolę mediatora wcielał się Julio Grondona, prezydent krajowej federacji. Raczej wspierał Riquelme, uważał, że jest jeszcze za wcześnie, by Messi był pierwszoplanową postacią kadry, choć w najbliższej przyszłości było to nieuniknione. – Mówimy o reprezentacji, czyli o rodzinie, więc nie ma sensu pisać o tym, co nie miało miejsca – tak sprawę komentował piłkarz Boca.

Obaj urodzili się tego samego dnia, 24. czerwca. Po argentyńskich mediach krążyła swego czasu anegdota, znów ciężko powiedzieć, czy prawdziwa.

W swoim pokoju w hotelu kadry Riquelme zorganizował małe przyjęcie urodzinowe. Wpadł też Leo Messi, również solenizant. Goście zachowali się tak jak należy, złożyli piłkarzowi Barcelony życzenia. Tylko gospodarz wypalił: Kto cię tu zaprosił? Spieprzaj stąd.

– Ja i trener reprezentacji nie przestrzegamy tego samego kodeksu etycznego i to w zasadniczych kwestiach. Dlatego nie możemy razem pracować, dopóki on będzie prowadził zespół – wywód Riquelme na temat Maradony trwał ładnych parę minut. Ani razu nie padło jednak nazwisko selekcjonera. Był tylko „on”. Ciężko znaleźć jedną przyczynę tego konfliktu. Najczęściej mówi się o tym, że piłkarz obraził się za brak powołania na towarzyski mecz z Francją. Można jednak również znaleźć spekulacje, że foch JRR był spowodowanym stwierdzeniem selekcjonera, który chlapnął, że jego drużyna to Mascherano i 10 innych.

Sprawa była tak rozciągnięta w czasie (trwała prawie dwa lata), że w pewnym momencie zaczęła przypominać latynoską telenowelę. Raz Maradona mówi, że w jego kadrze Riquelme odgrywałby nawet ważniejszą rolę niż w Boca. Po jakimś czasie krzyczy, że nie ma miejsca dla Pana Obrażalskiego. I tak w kółko.

Tak czy siak, był to koniec Riquelme w reprezentacji. Mówiło się później, że po weterana może sięgnąć Alejandro Sabella, ale nic takiego ostatecznie nie miało miejsca. Marzenie ojca nie zostało zrealizowane.

*

Kupił nas stylem. Z jednej strony są całe sztaby ludzi, którzy przez bezwzględne liczby – przebiegnięte kilometry, wykonane sprinty i wygrane pojedynki – chcą sprowadzić piłkę do algorytmu, a z drugiej jest Riquelme. Obserwując, w jaki sposób poruszał się po boisku, miało się wrażenie, że dokonał cudu. Otóż dwa z pozoru wykluczające się przymiotniki: ślamazarny i spektakularny w jego przypadku w ogóle się ze sobą nie gryzły. Irytujące marszobiegi i nagłe przyśpieszenia. O tym, że był mistrzem ostatniego podania nie trzeba chyba nawet wspominać. W ogóle opowiadanie o grze Riquelme to nieporozumienie. To się po prostu ogląda.


To chyba najlepsza kompilacja jego zagrań, tylko wyciszycie podkład muzyczny

Ostatnia taka dziesiątka, ostatni podwórkowy piłkarz, relikt przeszłości. „Riquelme to triumf poezji nad prozą” – autor prawdopodobnie nieznany. Piękne, w sam raz na nagrobek. Jak kilka innych opinii. „Nie można go porównać do innego piłkarza. Jest jak laska z trzema cyckami” –  Claudio Borghi nie słynie z wyrafinowany opinii, ale trafia w środek tarczy. Jorge Valdano mówił, że to wyjątkowy typ, który drogi z punktu A do punktu B nie pokona autostradą, jak każdy normalny człowiek. Ruszy raczej krętą górską ścieżką z pięknymi widokami. To nic, że taka podróż trwa trzy razy dłużej. Tak jest ciekawiej. Dodajmy to tego wypowiedź Pekermana: – On jest z tego rodzaju piłkarzy, który jest dziś zagrożony. Dzisiejsza piłka nożna to gra dla atletów, sprinterów, ale brakuje w niej miejsca dla graczy, którzy naprawdę wiedzą, co robią z piłką.

I tylko ta niemal pusta gablota. Czy taki piłkarz naprawdę musi wygrywać, by zająć miejsce w historii? Na tym chyba polega specyficzny urok Riquelme, że był geniuszem niedocenionym.

To jak, rozgrzeszamy?

Mateusz Rokuszewski


Najnowsze

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
1
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

2 komentarze

Loading...