Żaden klub nie wzbudzał ostatnio tyle śmiechu co Lechia. Przez ostatnich kilkanaście miesięcy gdańszczanie dali się poznać jako drużyna-kuriozum. Przez ich zespół przewinęło się tak wielu piłkarzy, że niektórzy zastanawiali się nad wprowadzeniem trzycyfrowych numerów na koszulkach. Inni szli jeszcze dalej: – Nadawajcie im kody kreskowe – apelowali. Ktokolwiek gdziekolwiek rozwiązywał kontrakt – od razu internetowe śmieszki łączyły go z Lechią. Ostatnio jednak wszystko się uspokoiło. To znaczy – rewolucja trwa nadal, do stabilizacji w dalszym ciągu daleko, ale sytuacja jakby znormalniała.
Nie ma już odpadów z ligi portugalskiej. Nie ma przebierańców, którzy 38 lat temu przewinęli się przez rezerwy Benfiki, a potem desperacko szukali pracy. Nie ma Rudinilsonów, Hoffmanów, Mirand czy innych Malbasiciów. W klubie zdano sobie chyba sprawę, że – idąc dalej tą drogą – Lechia może skończyć jak Górnik. Z setką brutalnie przepłaconych piłkarzy, których trzeba utrzymać w pierwszej lidze. Cztery punkty nad strefą spadkową to żadna przewaga. W końcu wyciągnięto wnioski. Lechia nie dość, że przestała ściągać pierwszych lepszych piłkarzy wagonami, to jeszcze – a na tym zależy u nas każdemu trenerowi – stała się coraz bardziej polska.
Kazlauskas, Wojtkowiak, Wawrzyniak, Mila – ci piłkarze trafili na Traugutta w tym okienku. To zapewne nie koniec wzmocnień – klubowi zależy jeszcze na ściągnięciu bramkarza i stopera, ale każdy z tych transferów od początku do końca wydaje się sensowny. Nie było prawego obrońcy i trzeba było łatać dziury Pietrowskim? W porządku – bierzemy wyplutego z 2. Bundesligi Wojtkowiaka. Leković kopie się po czole? Niech będzie Wawrzyniak – jakkolwiek by spojrzeć – najlepszy polski lewy obrońca, który chce się odbudować po kiepskim roku. Vranjesowi nie chce się biegać? Jest Mila, postać dodatkowo o wysokiej wartości marketingowej. Pawłowski zakończył karierę po transferze do Malagi? Okej, dawać tego Litwina. Mówią, że duży talent.
Zaczyna to wyglądać naprawdę znośnie. A przecież na kilku pozycjach rywalizacja aż iskrzy. Na zakończonym właśnie obozie – jak czytamy w trójmiejskiej „Wyborczej” – Friesenbiechler nastrzelał tyle (4 gole w 3 meczach) że wygryzł Colaka (bez trafienia), a największym wygranym został wracający na środek pomocy Możdżeń. Nie zapominajmy przy tym o takich gościach, jak solidni Pietrowski i Grzelczak czy nieśmiertelny Wiśniewski, który pojawia się zawsze wtedy, gdy zawodzi cała reszta.
Na ten moment – teoretycznie – widzimy to tak. Na papierze paczka na puchary. Ale o tym, ze papier nie gra, akurat w Gdańsku wiedzą najlepiej.