20 stycznia 1983. Na sali w szpitalu w Rio de Janeiro umiera dwukrotny mistrz świata i jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii dyscypliny. Kilkanaście lat wcześniej noszony na rękach, teraz opuszczony przez wszystkich nędzarz. Autopsja wykazała, że jego organy wewnętrzne nie przydałyby się nawet studentom medycyny. Były kompletnie strawione przez długoletnią chorobę alkoholową. W taki sposób swój żywot skończył Manuel Francisco dos Santos. Dla znajomych po prostu Mane, a przez kibiców na całym świecie zapamiętany jako Garrincha.
Kończył w sposób, którego nie życzylibyśmy nawet największej kanalii. Przez wszystkich wykorzystany – od najbliższych po trenerów, którzy traktowali go jak produkt. Kontuzjowany, nie kontuzjowany. Boli, nie boli. Musiał grać, bo to dla niego dziesiątki tysięcy kibiców przychodziły na Estadio Maracana, płacąc za bilety.
Na niedługo przed śmiercią ktoś chciał wyciągnąć do niego pomocną dłoń, a wyszło zupełnie na opak. Posadzili go na platformie podczas tradycyjnego, karnawałowego pochodu w Rio de Janeiro. Ludzie nie mogli uwierzyć, że to naprawdę ten sam gość. Ten sam, który jeszcze kilka lat wcześniej ucieszyłby się nawet, gdyby go obrabowano. Był wrakiem. Opuchniętą, odurzoną lekami, przeraźliwie smutną i machinalnie machającą tłumowi kukłą. Tłumowi, który wiwatował tylko do momentu, w którym mógł przyjrzeć mu się z bliska.
– Zabiłeś, to zjedz! Nie marnuj! – krzyczała matka, kiedy jako czteroletnie dziecko strzelał do małych ptaków, w Polsce nazywanych strzyżykami. To właśnie od tych biednych zwierzątek wziął się jego późniejszy pseudonim. Dorastał w robotniczej wiosce, gdzie jedyną drogą utrzymania się na powierzchni była praca w fabryce. Do tego w ogóle się jednak nie garnął. Był kompletnym leserem. Jedyna rzecz, która naprawdę sprawiała mu przyjemność, to gra w piłkę. Tylko w tym czuł się naprawdę mocny. Pierwszy kontrakt podpisał w wieku 19 lat, ale pieniądze nie przedstawiały dla niego żadnej wartości. Wszystkie umowy, od początku do końca kariery, podpisywał in blanco. Banknoty, których nie rozdał, wtykał w kuchenne szafki, szuflady czy patery z owocami. Zapomniana premia za wygranie mistrzostwa świata w 1958 roku zgniła pod obszczanym przez jego dzieci materacem.
Był infantylny. Kiedy trener wykładał piłkarzom taktykę, jego wysyłano na ping-ponga. Ciągle się uśmiechał. Nie bez powodu nazywano go “radością narodu”. Na przeprowadzanych przez brazylijską federację testach psychologicznych wypadł gorzej niż żałośnie. Jego inteligencję określono jako poniżej przeciętnej, a współczynnik agresji równy zero. Zdaniem lekarzy nie kwalifikował się nawet do prowadzenia autobusu.
To było zdanie psychologów, ale oczy przecierali przede wszystkim ortopedzi. W dzisiejszych czasach Garrincha nie miałby najmniejszych szans na poważną grę w piłkę. U mijających go przechodniów budziłby politowanie. Lewa noga krótsza o sześć centymetrów, wygięta na zewnątrz. Prawa, dłuższa, wykrzywiona do środka. Kaleka. Przygłupi kaleka, do tego półanalfabeta, który zupełnie spontanicznie stał się pionierem dryblingu.
Oprócz piłki miał jeszcze dwie miłości – seks i pełną butelkę kaszasy. Jako młody chłopak popijał rekreacyjnie, jak wszyscy. Z czasem przerodziło się to w paskudny, niemożliwy do pokonania nałóg. Kiedy tylko miał gorszy moment, wracał do rodzinnego Pau Grande, wołał starych kumpli i chlał do nieprzytomności. Często ludzie z Botafogo – klubu, którego stał się legendą – przyjeżdżali po niego na kilka godzin przed meczem. Szybko doprowadzał się do stanu używalności, wychodził na boisko i czarował. Jak zwykle. Zawsze w ten sam sposób. Zabawne, że każdy wiedział co za chwilę zrobi, ale nikt nie umiał go zatrzymać. Balans, zamarkowanie biegu, zryw. I tak w kółko. Czasem i dziesięć razy, żeby dać frajdę publiczności. Właśnie, to był jego nadrzędny cel. Zabawianie brazylijskich tłumów.
Mógł trafić do Realu Madryt, którego prezes Santiago Bernabeu zakochał się w jego niecodziennych umiejętnościach. Dawał każde pieniądze, ale astronomiczna jak na tamte czasy oferta – 250 tys. dolarów – została definitywnie odrzucona. Jeszcze wcześniej o 100 tys. dolarów mniej proponował Juventus. Mógł zarobić kilka, a może nawet kilkanaście razy więcej, ale pieniądze były dla niego cyferkami, których nie potrafił nawet pomnożyć i podzielić, bo szczytem jego możliwości było dodawanie i odejmowanie.
Mistrzostwa Świata w Szwecji, rok 1958. Po gładkiej wygranej z Austrią i bezbramkowym remisie z Anglią, Brazylijczycy, aby być pewnymi awansu, muszą pokonać ZSRR. A była to ekipa więcej niż solidna. Wówczas opowiadano o nich głównie w kontekście osiągnięć technologicznych i podboju kosmosu. Radziecki futbol świat określał mianem naukowego. Reprezentanci w dniu meczowym robili sobie ponoć czterogodzinną poranną rozgrzewkę. Poprzednie spotkania, pomimo nacisków ze strony kibiców, Mane przesiedział na ławce rezerwowych, a przepisy nie dopuszczały przeprowadzania zmian.
– Chodzą słuchy, że mam zagrać. Ale uwierzę w to tylko, jak ty mi powiesz. To prawda? – spytał Garrincha swojego kolegi z reprezentacji, Niltona Santosa.
– Wygląda na to, że tak. Jutro dasz Ruskom popalić!
– Ciekawe czy oni umiom grać – odpowiedział w swoim stylu.
Grać to oni może i umieli, ale na pewno nie na tym poziomie. I rzecz jasna nie w tym tempie. Ich nauka i technologie zderzyły się z niepohamowaną, radosną finezją Canarinhos. Garrincha bawił się z Rosjanami zupełnie jakby grał ze znajomymi. Tak, jak jeszcze kilka lat wcześniej robił to na klepisku w zabitej dechami wiosce. Brazylia zwyciężyła, rozpoczynając marsz po końcowy triumf. Wówczas na dobre narodziła się gwiazda Garrinchy. Jej blask rozpostarł się także nad Europą. Po tym pamiętnym meczu wypowiedział tylko jedno zdanie: “Byłem stęskniony za piłką.”
Możecie nie lubić archaicznego futbolu, który zachował się jedynie na zniszczonych upływającym czasem czarno-białych nagraniach. Każdy, dosłownie KAŻDY kto zachwyca się Lionelem Messim czy Cristiano Ronaldo, z tyłu głowy powinien mieć też Garrinchę. Przy chociaż jednym na sto cieszących oko dryblingów przypomnijcie sobie o brazylijskim zniedołężniałym wieśniaku-alkoholiku, który wyczyniał takie rzeczy z piłką jako pierwszy w historii.
PIOTR BORKOWSKI