O współpracy z niedawnymi reprezentantami, sądowym sporze z Jakubem Wawrzyniakiem oraz niedoszłym transferze Ivana Klasnicia do Valencii i – przede wszystkim – swoim pomyśle na rozhuśtanie piłki nożnej w Olsztynie. Robert Kiłdanowicz, prezes I-ligowego Stomilu w obszernej rozmowie z weszlo.com.
– Jeszcze z Ciebie piłkarski agent czy już pełną gębą prezes I-ligowego klubu?
– Takim standardowym piłkarskim agentem to ja nie byłem. Oprócz wszystkich zadań ściśle menadżerskich, świadczyłem bowiem zawodnikom kupę innych usług, pomagając w wielu, wielu sprawach. Na przykład w kwestii wiedzy prawnej: począwszy od prawa cywilnego, przez prawo rodzinne, aż po – czasem, niestety również – karne. Często pomagałem też w zakresie doradztwa inwestycyjnego, bo jednak rozsądne inwestowanie środków bywa u piłkarzy, szczególnie młodych, dużą bolączką. Niestety, dojrzałość emocjonalna i mentalna wielu chłopaków jest na bardzo niskim poziomie i trzeba im w wielu kwestiach pomagać. Będąc prezesem klubu, zacząłem natomiast bardziej wykorzystywać swoje inne umiejętności, nie tylko te dotyczące stricte doradztwa sportowego. Teraz mogę korzystać bardziej z umiejętności dotyczących zarządzania, negocjacji. No i, niestety, ciągle z tej wiedzy prawnej. Ale akurat to, ta cała praktyka, może mi się teraz przydać, bo jestem w trakcie robienia doktoratu z zakresu prawa.
– Przed prawem skończyłeś też AWF. Normalnie człowiek renesansu!
– To ty to powiedziałeś (śmiech).
– No, nie da się ukryć, że jesteś osobą wykształconą, szczególnie jak na kogoś działającego w futbolu. W świecie piłki też wcielasz się już co najmniej w trzecią rolę: byłeś piłkarzem, menadżerem, a teraz prezesujesz klubowi. Do wejścia w tę ostatnią rolę zainspirował Cię Radosław Osuch, który półtora roku temu wprowadził Zawiszę do Ekstraklasy?
– Nie, nie, nie doszukiwałbym się przesadnej analogii. Inspiracją do wejścia w Stomil było dla mnie bardziej to, że jestem wychowankiem tego klubu, a ze strony środowiska piłkarskiego w Olsztynie pojawił się wyraźny sygnał, że czas na zmiany. A co do pana Osucha, to wydaje mi się, że jednak mieliśmy zupełnie inną sytuację startową. On został właścicielem klubu, a ja prezesem w stowarzyszeniu, dziedzicząc zadłużenie po poprzednim zarządzie. Poza tym przejąłem klub, który nie miał do dyspozycji boisk treningowych, za to miał zespół świeżo po sportowym spadku z ligi (w sezonie 2013/14 Stomil utrzymał się w I lidze dzięki wycofaniu z rozgrywek Kolejarza Stróże – red.). To chyba trochę inny krajobraz niż u pana Osucha, prawda?
– Okej, ale można powiedzieć, że obaj stanowicie żywy dowód na to, że piłkarski menadżer, zarządzający klubem to wcale nie takie głupie rozwiązanie. Myślisz, że to może być początek jakiegoś nowego trendu?
– Nie, powiedziałbym raczej, że to naturalny rozwój ludzi, działających przy piłce. Ale nie chciałbym się porównywać z panem Osuchem. Ja byłem piłkarzem, skończyłem dwa kierunki studiów, a później przez 12 lat działałem jako menadżer. U niego ta droga była troszeczkę inna. Myślę jednak, że to naturalne, że kolejny etap to “bycie prezesem”. Kto wie, może jeżeli w Olsztynie powstanie spółka akcyjna, która będzie zarządzać klubem, również zostanę jej udziałowcem? Czas pokaże.
– Porozmawiajmy o tym, jak w ogóle doszło do tego, że zostałeś prezesem Stomilu. Pojawienie się twojego nazwiska w tym kontekście, było bowiem sporym zaskoczeniem, żeby nie powiedzieć szokiem. Myślę, że mało kto kojarzył cię w Polsce z Olsztynem, czyli twoim rodzinnym miastem. I słusznie, bo, prawdę mówiąc, w momencie największej aktywności w roli menedżera niewiele cię z Olsztynem łączyło.
– To prawda. Pamiętam nawet naszą rozmowę po ostatnim meczu ubiegłego sezonu w Olsztynie, z Łęczną. Już wtedy zauważyłeś, że coś musi się dziać, bo bez okazji bym się na meczu Stomilu nie zjawiał. I rzeczywiście już wtedy coś się powoli klarowało. Ale na początku sam nie byłem do tego przekonany. Przez lata funkcjonowałem poza Olsztynem, a przez ostatnie pięć lat w ogóle głównie poza Polską. Ze swoimi przyjaciółmi i partnerami biznesowymi również wykonywałem transfery, podobnie jak wcześniej w Polsce. Z tą różnicą, że nie skupiałem się na poszukiwaniu zawodników i klubów dla nich, co na oprzyrządowaniu tych transakcji w kontekście prawnym i podatkowym…
– …i źle ci się chyba nie żyło, co? Działałeś na Cyprze i w Niemczech, trochę w Anglii, aż w końcu postanowiłeś nieco mocniej zakotwiczyć w Olsztynie. Chyba nie tylko z sentymentu…
– Na pewno nie “tylko z sentymentu”, ale również z sentymentu. Prowadziłem w Olsztynie różne interesy i w pewnym momencie środowisko piłkarskie samo zwróciło się do mnie z hasłem: “Spróbuj to pociągnąć”. Gdybym w czerwcu wiedział o tym, co zostałem później, to pewnie bym się głęboko zastanowił, ale teraz piłka jest już w grze i nie będę odpuszczać. Nie ma takiej opcji. Stojąc z boku, zdawało mi się jednak, że problemów jest znacznie mniej…
– Teraz z boku wszystko wygląda jednak bardzo fajnie. Stomil to rewelacja nr 1 trwających rozgrywek I ligi, a pod względem sportowym, stworzony naprędce, zespół wygląda naprawdę ciekawie.
– Dzięki… Jeśli chodzi o te “inne problemy”, które nieco mnie zaskoczyły, wiesz dobrze, że większość takich tematów rozgrywa się w tzw. ciszy gabinetów. Nie ma co tego wywlekać, bo, w miarę możliwości, wszystko prostujemy. Czyścimy, jak to się mówi. Wracając natomiast do kwestii sportowych, nie chciałbym tego tak jednoznacznie oceniać. Wiadomo przecież, że nie będę ani trochę obiektywny… Według mnie było nieźle, ale w kilku meczach nie wykorzystaliśmy swoich szans. Mogę ubolewać, mogę zwalać na wyjątkową plagę kontuzji, ale to nie może być argument-wytrych do każdego niepowodzenia. To byłoby słabe. Moim zdaniem prawdziwy facet jak ma kłopoty, to je rozwiązuje, a nie narzeka, że go spotkały. I ja tak robię. Najbardziej cieszy mnie to, że wszystkie problemy wokół klubu, te związane z kwestiami pozasportowymi, jak choćby doniesienie do prokuratury na poprzedni zarząd, nieuporządkowane sprawy formalno-prawne, jak obsługa księgowa czy prawna – to wszystko udało mi się w końcu poukładać. Szacuję, że jest to już oczyszczone na poziomie 90 procent. Oczywiście mamy jeszcze zadłużenie, ale na wszystko są podpisane ugody, dzięki czemu mamy coś a la plan restrukturyzacyjny.
– Ty cały czas o sprawach organizacyjnych i finansowych, a ja chciałem jednak trochę o tych sportowych. Świetna jesień Stomilu sprawiła przecież, że w Olsztynie coraz częściej zaczęło się używać słowa “Ekstraklasa”. I to nie w kontekście pięknych wspomnień z lat 90. czy weekendowych transmisji meczów w Canal+, ale w kontekście przyszłości olsztyńskiego klubu. Ty też nie boisz się tego słowa używać.
– Tak, bo jest realna okazja, by skorygować plan, który zakładał awans do Ekstraklasy w ciągu trzech lat. Nie będziemy próbować zrobić tego w trzy lata, tylko w dwa lata. A może jeszcze szybciej (śmiech)? Mówię o momencie od mojego przyjścia, czyli od lata tego roku. Jeżeli tylko pozyskam finansowanie, które pozwoli zwiększyć nasz budżet o około 30-35 procent, co i tak uplasuje nas między 10. a 12. miejscem w lidze, nie licząc deficytu, to jeszcze wiosną będziemy groźni dla czołówki w walce o najwyższe cele.
– Na ile szacujesz ten realny budżet, umożliwiający walkę o Ekstraklasę?
– Z naszymi możliwościami jeśli chodzi o poziom rozpoznania rynku piłkarskiego, z czterema milionami złotych wziąłbym pełną odpowiedzialność za to, że gramy o Ekstraklasę. Ale w kontekście wiosny chodzi o znacznie mniejsze pieniądze.
– Rozpoznaniem rynku rzeczywiście zaimponowałeś. Każdy transfer do Stomilu był tego lata trafiony, a ukraiński zaciąg, złożony z pięciu doświadczonych graczy, to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Dwóch z nich, Witalij Berezowskyj i Wołodymir Kowal, załapało się do jedenastki rundy “Przeglądu Sportowego”, a Ihor Skoba w końcówce strzelał ważne gole i ułożył grę w środku pola. Irakliego Meschię i Romana Maczułenkę wyhamowały nieco kontuzje, ale też zdążyli pokazać, że stać ich na wiele. Wszyscy mają potencjał, by grać w klubach zdecydowanie silniejszych niż Stomil.
– Oczywiście. To zawodnicy, którzy śmiało mogliby grać w większości klubów naszej Ekstraklasy. Zresztą o Berezowsky’ego już w październiku były zapytania z 2. Bundesligi.
– Pamiętam, że kiedy przychodził do Stomilu Kowal, powiedziałeś, że “to taki Tomek Frankowski, tylko, że z Ukrainy”.
– I troszkę szybszy.
– Coś takiego…
– I co, nie jest to prawda?
– Okaże się, ale na razie rokuje znakomicie.
– Na razie on jest przygotowany na poziomie 30-40 procent. Dwie kontuzje “dwójki”, które miał, to przecież nie był przypadek. Wiosną będzie jednak lepiej. Dużo lepiej. A umowy z chłopakami z Ukrainy są tak skonstruowane, że spokojnie powinniśmy na nich zarobić. A jak? To już niech będzie moje know-how (śmiech).
– Skąd ty ich wynalazłeś, tych stomilowych Ukraińców?
– Mam z tymi chłopakami kontakt od marca, oczywiście dzięki starym znajomościom. Początkowo chciałem ich transferować, niekoniecznie do Polski. Kiedy jednak zostałem prezesem, plany się nieco zmieniły, bo na ich grze w Olsztynie mogą skorzystać wszyscy. To nie były transfery “w ciemno”, bo znałem ich już od jakiegoś czasu. Co więcej, żaden z nich nie położył budżetu, a taki Skoba otrzymuje u nas, już nie pamiętam, 15 czy 18 procent tego, co dostawał w Wołyniu Łuck. Do gry w Olsztynie przekonałem ich wizją, a nie pieniędzmi. I jeszcze raz potwierdziło się, że najlepsze są rozwiązania proste.
– No tak, bo umówmy się, że o grze w Stomilu to żaden z nich od dziecka nie marzył.
– Jasne. Tak jak mówię, genialne rozwiązania są proste. Powiedziałem im jasno: “Przychodzicie, pomagacie, a w czerwcu odchodzicie do lepszych klubów”. Chyba, że…
– …w czerwcu będzie w Olsztynie Ekstraklasa.
– No właśnie! Wtedy nie będzie potrzeby, aby ktoś odchodził.
– Z jednej strony studzisz nastroje, gdy w kontekście Stomilu mówi się o Ekstraklasie zbyt dużo, a z drugiej strony sam bardzo się ożywiasz, gdy wypowiadasz to słowo. I jednak podbijasz bębenek.
– No tak, bo naprawdę pięknie się to układa, a atmosferą można wiele zdziałać. Pamiętasz, że przed pierwszym meczem w Suwałkach wszyscy robiliśmy dobrą minę do złej gry, prawda?
– Ty w ogóle często grasz miną pokerzysty.
– Coś w tym jest (śmiech). Ale jak mogło być inaczej, skoro pierwszy mecz sezonu graliśmy w niedzielę, a w piątek rano ja miałem zarejestrowanych 14 graczy?
– Do tego trener, o którym wiele osób mówiło, że wykopałeś go z wykopalisk.
– Ktoś patrzył sobie na sprawę tak, a ja wolałem widzieć doświadczenie, jakim trener Jabłoński dysponuje. To był świadomy wybór. I na pewno tego wyboru nie żałuję. Nie była to jednak jedyna opcja. Pod uwagę brałem trzy warianty i gdyby trenerem nie został Mirosław Jabłoński, zostałby nim ktoś inny z nazwiskiem i doświadczeniem. Takie było założenie i problemu na pewno by nie było. Bo, jak powiedziałem, jako prezes jestem od tego, żeby problemy rozwiązywać, a nie od tego, żeby je stwarzać.
– Poza doświadczeniem, do Jabłońskiego przekonała Cię jego ugodowość?
– Decyzję o tym, że będę prezesem klubu podjąłem 6 czerwca. Do 30 czerwca dałem sobie czas na analizę pewnych problemów i stwierdzenie: „skoro jest tak dobrze jak mówią niektórzy, to dlaczego jest tak źle?”. Analiza dotyczyła pionu organizacyjnego i sportowego. Z tym pierwszym nie było aż tak źle. Pewnie, że nie było idealnie, ale żeby być w Polsce prezesem idealnym trzeba byłoby mieć skończone chyba z cztery doktoraty. Naprawdę! Kilka dni temu byłem na Cyprze u swoich dwóch przyjaciół. Jeden jest współwłaścicielem Apollonu, a drugi ma udziały w APOEL-u. I oni mi mówią, że APOEL, który gra w Lidze Mistrzów, ma budżet 12 mln euro. A Apollon, który występuje w Lidze Europa, czyli podobnie jak Legia, ma w ciągu roku miliony… cztery. I okazuje się, że można.
– To budżet Piasta Gliwice.
– No właśnie. I nam by to wystarczyło. W to właśnie mierzymy. I myślę, że wykorzystalibyśmy taki budżet lepiej niż jakikolwiek inny klub w Polsce.
– Wspominasz często o swoich kontaktach – w Polsce i w Europie. Te wszystkie znajomości, które wypracowałeś sobie jako agent, są przydatne w zarządzaniu I-ligowym klubem?
– Pewnie, że tak. Tylko, Piotr, umówmy się, że I ligi to tak naprawdę nie znałem prawie wcale. Ostatnie tematy, które „zrobiłem” to w ogóle tematy nie-Polaków, nie w Polsce i nie do Polski. I z tego sobie żyłem. Od naszej piłki byłem troszkę daleko.
– A jeszcze niecałą dekadę temu byłeś jednym z najbardziej wpływowych ludzi w naszej piłce. Prowadziłeś interesy Kamila Kosowskiego, braci Żewłakowów, Radosława Sobolewskiego czy Tomasza Frankowskiego.
– No tak i na pewno były to współprace ciekawe. Dwa razy działałem też przy transferach Ivana Klasnica, robiłem Ailtona z APOEL-u do Tereka. Kilka transferów mi się udało (śmiech).
– Ale nie robiłeś z tego żadnego pożytku medialnego. Nie lansowałeś się w mediach, działałeś raczej w ciszy gabinetów.
– Bo mi na tym zależało. Byłem akurat w takim momencie w życiu, że nie widziałem sensu, by robić z siebie show. Poza tym to nie w moim stylu. A co do kontaktów… Na pewno jakoś mi one pomogły. I to już teraz. W pełni będą mógł jednak zacząć je realizować dopiero w Ekstraklasie. Na razie wielu znajomych może mi po prostu pogratulować i… na tym koniec. Ale widzą, że klub, który w ubiegłym sezonie teoretycznie spadł z ligi, bije się teraz w czubie tabeli. A budżet mamy jeden z najniższych. Do tego jeszcze nie mamy stadionu, ani boiska treningowego. Gdy ktoś poznaje te nasze realia, jeszcze bardziej docenia sukces.
– Ale z czym Wy chcecie do tej Ekstraklasy? Sam właśnie wypunktowałeś, że poza ciekawym zespołem, tradycją i kibicami, atutów jest niewiele.
– Powiem Ci tak: „Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki. Na inne trzeba chwilę poczekać” (śmiech). A tak zupełnie serio: minimum funkcjonowania na poziomie Ekstraklasy zapewniłoby nam odpalenie świateł i utworzenie boisk treningowych, których koszt przy naszym zapleczu jest zadziwiająco niski. To około 350 tys. złotych. Tyle kosztowałyby dwa boiska treningowe i mały orlik. Wszystko oczywiście z oświetleniem. W połączeniu z sąsiednim basenem powstałoby całkiem fajne centrum sportowo-rekreacyjne.
– Piękna wizja, ale jako prezes klubu tego nie zrobisz. Tu konieczne są przede wszystkim ruchy miasta.
– Oczywiście. A na dodatek nie wyobrażam sobie, abyśmy działali nadal w formule stowarzyszenia. To jakiś anachronizm. Podobnie jak nasz stadion. Gdyby temat Ekstraklasy stał się jeszcze bardziej realny, musiałaby w końcu ruszyć budowa przynajmniej jednej trybuny. Według planów i założeń projektowych, o których mówi prezydent Piotr Grzymowicz (prezydent Olsztyna – red.), wszystko zaczęłoby się od trybuny od strony Michelin. A ona i tak jest wyłączona z użytkowania, więc nie byłoby to żadną stratą dla obiektu. W ten sposób grały przecież, i grają nadal, takie ekipy jak Jagiellonia, Podbeskidzie czy Górnik Zabrze. Nie widzę przeciwwskazań, by podobnie było w Olsztynie.
– Początkowo za to Olsztyn i tzw. środowisko nie miało do ciebie zaufania. Wiele osób nadal patrzy ci uważnie na ręce, ale strach przed tym, “co zrobi Kiłdan już chyba minął”. A przez moment zrobiło się groteskowo, bo po Olsztynie zaczęła krążyć plotka, że wystartujesz w… wyborach samorządowych na prezydenta miasta. Ostatecznie do tego nie doszło.
– Bo nie miało dojść! Nie było w ogóle takiego tematu! Ale plotki były zabawne… Zaczęło się od spekulacji: „Kto to jest i co on chce tutaj zrobić?”. A potem przyszedł czas na kolejne domysły i spekulacje. Najlepsze było hasło, że „chcę sprzedać klub”. Niektórzy dalej tak myślą, więc wszystkich uspokajam: w formule stowarzyszenia nie ma takiej możliwości. Nie zdawałem sobie sprawy, że ta nieufność i podejrzliwość jest u nas w mieście tak duża. Wiedziałem, że Olsztyn jest specyficzny, a środowisko piłkarskie w Olsztynie jeszcze bardziej specyficzne, ale nie myślałem, że będzie to aż takie wyzwanie. Na szczęście z całym sztabem udało się nam wykonać niemałą robotę. W lipcu i w sierpniu bardzo pomagał mi Łukasz Budnik (olsztyński przedsiębiorca, wspierający m.in. Mameda Chalidowa – red.), któremu potem, ze względu na własne obowiązki, zabrakło po prostu czasu. To była orka od 7 do 24, nie wyłączając sobót i niedziel. Z czasem coraz bardziej zaczęły pomagać dwie osoby, na które mocno postawiłem w kontekście organizacyjnym. To Emil Wojda i Andrzej Królikowski, którzy są w klubie już od dłuższego czasu. Do Andrzeja wiele osób ma jakąś niechęć, ale nie widzę racjonalnych argumentów, by się w tej niechęci utwierdzać. Ogromną robotę odwalił też sztab szkoleniowy, który skonsolidował się wyjątkowo szybko. Nasz pion szkoleniowy to nie tylko trener Jabłoński, ale też Adam Łopatko i Sylwek Wyłupski, których wiedza o klubie jest nie do przecenienia. A nasz największy atut fajnie określił w jednym z wywiadów Ihor Skoba. Stwierdził, że może jesteśmy biedną, ale to bardzo kompakt drużyną. Nie da się nas podzielić i, choć można z nami wygrać, nie można nas zlekceważyć. Bo inaczej kończy się to bardzo źle.
– Rzeczywiście, drużyna gra z większym zębem niż wcześniej i potrafi pokazać charakter. Najdobitniej było to chyba widać w Ząbkach, gdy po golu na 0:2 w końcówce, zawodnicy wzięli się do roboty i zdołali odrobić straty na trudnym terenie.
– Tak. Myślę, że wcześniej tej drużynie, choć grywała fajnie, brakowało charakteru. To trochę nasza narodowa specjalność – że lubimy pięknie przegrywać. Ja mam inaczej – wolę brzydko wygrywać.
– Jako piłkarz byłeś graczem wybitnie ofensywnym, tymczasem jesienią zarzucano Stomilowi, że gra bardzo defensywnie.
– “Bardzo defensywnie”? Mało powiedziane! Jechali z nami, że gramy siermiężny i obrazoburczy futbol! I… to prawda. I pewnie kilka meczów tak jeszcze zagramy. Nie jesteśmy Barceloną, a punkty musimy zbierać. Ja naprawdę wolę brzydką efektywność niż bezużyteczną efektowność. I tego będę się trzymać. To, że kiedyś byłem graczem ofensywnym, nie znaczy, że nie wiem, jak powinno się budować piłkarski zespół. A wbrew pozorom nie jest to w przypadku byłych piłkarzy takie oczywiste. Wielu piłkarzy nie ma o piłce pojęcia. Bo moim zdaniem to układ zero-jedynkowy. Albo się na piłce znasz, albo nie znasz się wcale.
– Rozumiem, że Ty jesteś z tych, którzy się znają, tak?
– A to się okaże.
– Kilka lat temu, gdy współpracowałeś ze wspomnianymi już zawodnikami typu Tomek Frankowski czy bracia Żewłakowowie we wszelkich rankingach “wpływowych ludzi polskiej piłki” media klasyfikowały cię bardzo wysoko. Uchodziłeś za jedną z „szarych eminencji” polskiego futbolu. Nie nagłaśniałeś tego jednak specjalnie, wolałeś działać po cichu. Teraz z kolei, jako prezesowi odradzającego się klubu, rozgłos jest ci potrzebny. Myślisz, że czasy, gdy miałeś tak silną pozycję w środowisku powrócą?
– Nie wiem. Powiem za to, że w pewnym momencie przestało mi na rozgłosie zależeć, i to bardzo. Z bardzo prostej przyczyny: rozwodziłem się (śmiech). Wiele osób dziwiło się, dlaczego nie zależy mi na reklamie, a ja, jak widać, miałem swoje powody. Inna sprawa, że ja w ogóle wolę w życiu działać niż gadać. Sam wiesz, że trudno mnie namówić na dłuższy wywiad. Tak już mam – lubię konkrety.
– Pamiętasz jeszcze, jak doszło do tego, że zostałeś piłkarskim agentem?
– Pewnie, wtedy takie pojęcie praktycznie nie funkcjonowało. 12 lat temu kończył się stary Stomil, było bardzo nieciekawie. Dwóch-trzech kolegów z tamtego zespołu zwróciło się do mnie jako kolegi-prawnika z prośbą o pomoc. Udało się i potem poszło to już jakoś naturalnie. Rozeszła się fama i o zainteresowanie nie trzeba było zabiegać.
– Pamiętam, że, kiedy kilka lat temu usuwałeś się delikatnie z polskiego rynku, stwierdziłeś, że współpraca z zawodnikami młodego pokolenia cię nie kręci. Mówiłeś, że współpraca z Frankowskim, Sobolewskim czy Żewłakowami była przyjemnością, bo byli interesującymi ludźmi, a z obecną młodzieżą nie mógłbyś znaleźć wspólnego języka. Naprawdę aż tak surowo oceniasz młodych piłkarzy?
– No tak, ta następna generacja to według mnie nie to samo. Ten poziom jest nieporównywalny.
– No, ale z czego to wynika?
– Z tego, że wielu młodych piłkarzy jest po prostu kretynami. Z “Franiem”, “Kosą”, “Sobolem” czy “Żewłakami” mogłem się różnić, dyskutować, czasami nawet ostro, ale nigdy nie było z nimi nudno. A o czym rozmawiać z takim na przykład “Grosikiem”? Niestety, obniżył się również poziom menedżerów, którzy teraz, jak to się mówi, rozdają karty. Niektórzy, nie będę wymieniać nazwisk, są tak nieprzygotowani, że jadą robić transfery z cztero- albo pięcioosobową obstawą i dopiero na miejscu negocjują umowy. Nie jakieś szczególiki, tylko umowy! Ja tego po prostu nie rozumiem.
– Z którym z piłkarzy współpracę wspominasz najchętniej?
– Musiałbym się zastanowić, bo było ich kilku… I chyba nie wybiorę tego jednego. Już o nich mówiliśmy: Tomek Frankowski, Radek Sobolewski, “Żewłaki”, “Kosa”. Kolejność mogłaby tu być dowolna, bo każdy z nich był inny i miał w sobie coś, czego nie miał żaden inny. To byli nie tylko dobrzy piłkarze, ale i ciekawi goście. Specyficzna sytuacja spotkała mnie również przy okazji współpracy z Ivanem Klasniciem, gdy załatwiłem mu okrutne warunki w Valencii. Wszystko było dograne, a on podziękował. Przysłał list do mnie i do prezydenta Valencii, że przeprasza, ale jednak nie skorzysta. Myślałem, że zwariował! Chodziło o naprawdę grubą kasę i byłem mocno wkurwiony. Nie wiedziałem kompletnie, o co mu chodzi. Dopiero potem okazało się, że ma problem z nerkami i będzie potrzebować przeszczepu. To mogłoby nie wyjść podczas badań, a on nie chciał robić poważnego klubu w bambuko. Zachował się niesamowicie.
– Później pomagałeś mu chyba jeszcze przy okazji transferu do Anglii.
– Tak, ale to był taki gift z jego strony. Przy okazji przejścia do Boltonu sam zgłosił się do mnie, żebym uczestniczył w transferze. To był kolejny miły gest z jego strony.
– Ty natomiast w środowisku piłkarskim masz opinię twardego gracza. Masz znajomości, ale masz również wrogów. I to chyba niemało. Może to dlatego, że nigdy nie odpuszczasz?
– A cholera wie! Musiałbyś popytać moich wrogów. Generalnie boję się ludzi, którzy nie mają przeciwników. Wydaje mi się, że to „ślizgacze”. Ja może gram czasem twardo, ale gram na swoich zasadach. I chyba nie tyle mówiłbym o wrogach, co raczej właśnie o przeciwnikach. Wydaje mi się, że na gruncie towarzyskim wrogów raczej nie mam. Przy relacjach zawodowych konflikty się natomiast zdarzają. Ale to chyba normalne. Może powiem coś niepopularnego, ale, nie oszukujmy się, o co mogą się faceci spierać? O władzę albo o pieniądze.
– No i o kobiety!
– No tak, ale to już raczej nie kwestia zawodowa (śmiech).
– Co do sporów: swego czasu bardzo głośno było sprawie z Jakubem Wawrzyniakiem. Nie udało się wam porozumieć i temat zakończył się w sądzie.
– Sprawa się jeszcze nie zakończyła, ale na razie prowadzę 1:0. Resztę niech rozstrzygnie bezstronny sąd. A gwoli ścisłości: to ja pozwałem Jakuba Wawrzyniaka. Chodzi o zaległe wynagrodzenie, ale nie chciałbym się za mocno wdawać w szczegóły. Po prostu ubiegam się o swoje pieniądze.
– W Polsce panuje chyba takie przekonanie, że jak menadżer walczy o swoje, to jest złodziejem albo pijawką.
– Ja z tym problemu nie mam. Ale niektórym chyba rzeczywiście wydaje się, że pieniądze są passe. Szczególnie w Olsztynie wyczuwam takie dziwne podejście. A prawda jest taka, że wszyscy chcą te pieniądze mieć, tylko wielu boi się przyznać, że nie wie, jak je zarabiać. A ja uważam, że za dobrze wykonaną robotę należy się godziwe wynagrodzenie. Tak jest, niestety, świat skonstruowany i trzeba się z tym pogodzić. Piłka nożna to sport wybitnie komercyjny i nie ma co się na taki stan rzeczy obrażać.
– Nawiązujesz trochę do kwestii Twojego kontraktu menadżerskiego, który niedawno podpisałeś z klubem jako prezes. Ten temat również wzbudził mnóstwo kontrowersji.
– Dla mnie to oczywiste. Amatorski klub nie może walczyć o Ekstraklasę. Chcemy budować mocną ekipę, to musimy móc się temu poświęcić, a nie działać na zasadzie wolontariatu. Dla mnie to oczywiste, ale, niestety, musiałem się z takich oczywistości tłumaczyć. Okazało się, że z punktu widzenia Olsztyna taka oczywistość oczywista nie jest. Zależało mi jednak na transparentności i na tym, aby kwestię mojego kontraktu menadżerskiego zaakceptowało oficjalnie walne zebranie członków klubu. Tak się stało i mam nadzieję, że temat będzie zamknięty.
– Ta podejrzliwość wobec Twojej osoby wynika chyba z tego, że ludzie wciąż zadają sobie pytanie: „Po co Kiłdanowi to wszystko?”.
– Po co mi Stomil?
– Tak.
– Jest coś takiego jak piramida potrzeb Maslowa. Ja większość potrzeb z tej piramidy już zrealizowałem, i to zarówno na swoją rzecz, jak i rzecz swojej rodziny. Teraz dążę po prostu do samorealizacji i chciałbym zrobić coś dla klubu, którego jestem wychowankiem oraz środowiska, z którego wyruszyłem w świat. Chciałbym, aby na bazie tego wyniku sportowego, który, moim zdaniem, jest takim kołem zamachowym dla wszystkiego innego, udało się zbudować coś trwałego. Coś na lata, co pomoże Olsztynowi przestać być piłkarskim zaściankiem.
– No właśnie. Ta twoja strategia jest całkowicie inna od preferowanej przez poprzednie zarządu. Nie baza, stadion, młodzież i dopiero wynik, ale najpierw wynik, a potem wszystko inne. Jesteś przekonany, że to słuszna droga?
– Przyjąłem inną strategię, bo taki wariant się po prostu, moim zdaniem, sprawdza. Gdybyśmy w Polsce budowali autostrady normalnie, to nie mielibyśmy ich jeszcze przez najbliższe 50 lat. A mistrzostwa Europy sprawiły, że mamy ich chociaż troszeczkę już teraz. Uważam, że takim samym kołem zamachowym dla rozwoju sportowej bazy w Olsztynie może być wynik Stomilu. Zresztą nie tylko o infrastrukturę chodzi. W ten sposób można doprowadzić w końcu do zmian w strukturze klubu oraz do budowy atmosfery wokół futbolu w mieście. A to również ważne, bo potrzeb jest bez liku. Zresztą spójrzmy na to z perspektywy władz Olsztyna. Dla kogo budować stadion? Dla klubu, który balansuje między I a II ligą? No nie, potrzeba czegoś więcej. To samo tyczy się sponsorów, bez których działanie klubu w obecnej formule, formule stowarzyszenia, jest niemożliwe. Ktoś, kto łoży pieniądze, nawet miasto, bez którego zaangażowania robienie futbolu na I-ligowym poziomie jest praktycznie niemożliwe, chce mieć po prostu satysfakcję. Chodzi o to, by móc pochwalić się wynikiem, z przyjemnością pójść na stadion i słyszeć albo czytać pozytywne, a nie negatywne informacje o klubie. To proste. Dobry klub piłkarski ma być niczym innym jak dobrą rozrywką w sobotę, w niedzielę albo w środę. Ma zapewnić relaks i w takim kontekście chcę ten klub tworzyć. Wojny z rzeczywistością nie da się jednak prowadzić bez określonych środków. Ligi nie da się po prostu zrobić bez pieniędzy. Uważam, że jeśli na następny sezon będziemy mieć 4 mln złotych, a nie 2,5 mln złotych, tak jak obecnie, to my o Ekstraklasę powalczymy na pewno.
– A jaki masz plan na najbliższą zimę? Będą kolejne zbrojenia?
– Niekoniecznie. Ten zespół nie potrzebuje, moim zdaniem, zbrojeń, tylko stabilizacji i wyleczenia się kontuzjowanych, z którymi jesienią mieliśmy naprawdę duży problem. Po ich powrocie, zimą będziemy doskonalić kolejne schematy i spróbujemy zaskoczyć przeciwników na wiosnę jeszcze bardziej. Pomysł już jest, a liczę, że będzie nam dane przygotowywać się do rozgrywek w dobrych warunkach. Czekam tylko na pieniądze. Jeżeli je zdobędziemy, pojedziemy na obóz do Niemiec albo na Cypr.
– Bo tam masz najlepsze kontakty i najwięcej pomocnych znajomych?
– Tak jest. Jeśli pojedziemy na Cypr, będziemy grać z zespołami z cypryjskiej ekstraklasy. A jeśli pojedziemy do Niemiec, będziemy grać z zespołami z 2. Bundesligi. Moim zdaniem byłyby to wartościowe sparingi.
– Dobra. Przepracujecie zimę i… Co będzie wiosną?
– Plan na wiosnę jest taki, żeby zgromadzić środki na spokojne funkcjonowanie do czerwca. Poza tym jeśli dojdą do siebie kontuzjowani zawodnicy, a poza Tomkiem Wełnickim i Iraklim Meschią wszyscy dojdą, i uda mi się przekonać naszego prezydenta Piotra Grzymowicza, że poza koniecznym oświetleniem stadionu warto też zainwestować w boiska treningowe obok stadionu, to o najwyższe cele powalczymy jeszcze wiosną.
Rozmawiał Piotr Gajewski
Fot. Emil Marecki/ stomil.olsztyn.pl