– Kiedy trener Nawałka został selekcjonerem, powiedział mi, że ktoś ze sztabu przyleci do Leicester. Jestem tutaj półtora roku i nikt nie doleciał – mówi na łamach Faktu i Przeglądu Sportowego Marcin Wasilewski. Piłkarz Leicester trzyma kciuki za kadrę, ale w swój powrót do niej raczej już nie wierzy… Zapraszamy na wigilijną prasówkę, gdzie znaleźć można kilka naprawdę ciekawych materiałów.
FAKT
Dziś widoczny jeden większy tekst, o Marcinie Wasilewkim: Trzymam kciuki za reprezentację. Cóż, nie jest to najbardziej twórczy tytuł…
– Kiedy trener Nawałka został selekcjonerem, powiedział mi, że ktoś ze sztabu przyleci do Leicester. Jestem tutaj półtora roku i nikt nie doleciał – mówi Marcin Wasilewski (34 l.), 60-krotny reprezentant Polski. Siedzimy w szatni pierwszego zespołu na King Power Stadium i rozmawiamy głównie o Leicester City – klubie, z którym „Wasyl” spełnił swoje marzenia, awansując z nim do Premier League, ale tematu kadry nie da się przecież pominąć. Pytamy więc, czy reprezentacja to temat zamknięty. – Z tego, co widać, raczej tak. Chłopakom idzie dobrze, więc trzymam za nich kciuki. Śledzę występy reprezentacji i wiem, że na środku obrony, czyli tam, gdzie występuję w klubie, w kadrze gra Kamil Glik, który naprawdę spisuje się świetnie i zrobił wielkie postępy. Dobrze uzupełnia się z Szukałą. Drużyna Nawałki gra dojrzale, są wyniki, ręce same składają się do oklasków. Trener ma własna koncepcję i ona wypala. Ja trzymam kciuki za kadrę, żeby awansowała do Euro 2016 – Wasilewski brzmi zupełnie szczerze.
Jest jeszcze tekścik o tym, że Łukasz Szukała nie nudzi się w Rumunii, a wszystko to sprawą towarzyszących mu kobiet. Obecna partnerka, jeśli ktoś chciałby spojrzeć, nazywa się Antonia Iacobescu.
RZECZPOSPOLITA
Jedna propozycja na dziś, mało świąteczna: Tortellini, śnieg i plaża. To o Carlo Ancelottim.
Jego Real Madryt zdobył w tym roku cztery puchary. Dla piłkarzy włoski trener wciąż jest przyjacielem. Jego największą pasją, oprócz futbolu, jest jedzenie. Książka wydana w Anglii, gdy był menedżerem Chelsea, pod wiele mówiącym tytułem „Beautiful Games of an Ordinary Genius” (Piękna gra według zwykłego geniusza), rozpoczyna się od wyliczanki najsmaczniejszych dań. „Tylko raz w życiu czułem się, jakbym potrzebował psychiatry. Patrzyłem na Jurija Żirkowa, ale jedyne, co widziałem, to stek. Perfekcyjnie grillowany, soczysty, pachnący, średnio wysmażony. Patrzyłem mu w oczy i nagle poczułem się głodny. Co w moim przypadku nie jest niczym nowym, naprawdę. Mięso, ryby, czerwone wino, coca-cola, salami, mortadela, ser romano, kawałek gorgonzoli, fish and chips, tort, drink na trawienie, spaghetti, makaron wstążeczki, pesto, sos boloński, żeberka, stek wołowy, antipasti, przystawki, desery, a nawet – ten jeden raz w hołdzie dla nowoczesnej kuchni północnych Włoch – espresso z ziaren kawowca rosnącego na kompoście na podwórku farmera. Innymi słowy: pożarłem wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, ale nigdy głodu nie wywołał we mnie piłkarz”.
GAZETA WYBORCZA
Franciszek Smuda musi wyciągnąć coś z „globusa”. Sympatyczna rozmowa z trenerem Wisły.
Uchodzi pan za upartego człowieka, ile razy pomyślał pan jednak: “Mam już dość pracy w tak niestabilnym klubie”?
– Kilka razy, ale zawsze kończyło się na jednej refleksji: “Przecież ja w Krakowie do śmierci będę mieszkał, więc jak mógłbym żyć ze świadomością, że Wisła się rozleciała?”. Za dużo ludzi żyje tym klubem, przecież to czołowa drużyna w kraju i musi istnieć, bo jej upadek byłby tragedią dla miasta. Dlatego cieszę się, że jest coraz lepiej, szczególnie pod względem sportowym. To podtrzymuje ducha naszego, kibiców i sponsorów. Zależy mi, żebyśmy nie stracili tej wiary.
Pana pomysł na walkę ze stresem?
– Najbardziej pomagają mi wyjazdy do Niemiec czy Zakopanego. Samotna jazda w samochodzie pomaga mi w snuciu refleksji. Biję się z myślami, przychodzą mi nowe pomysły do głowy. W domu zawsze coś trzeba zrobić, a w samochodzie mogę spokojnie myśleć.
Wspomina pan czasem swoje poprzednie drużyny w Wiśle?
– No tak, bo to były moje drużyny. Sam je układałem, sam wskazywałem zawodników, których trzeba sprowadzić. Wypracowaliśmy taktykę i graliśmy rzeczy, których inni nie grali. Teraz też musimy coś wymyślić i już nawet mam pomysł. Zobaczymy, jak się on rozwinie. Wcześniej nie mogłem tego robić, bo miałem zawodników, których spisano na straty. Ale oni się odbudowali i teraz możemy działać. Mam tylko problem z kontuzjami, bo kadra wąska. Jak mi brakuje jednego gracza, to układanka się rozsypuje. To największy ból. Chciałbym, żeby zespół pracował jak maszyna. Jak kiedyś, gdy wiedziałem, że trójeczka zawsze będzie. Nawet jak źle zaczynaliśmy, straciliśmy gola, to w sekundzie pach, pach, pach. Była trójeczka. W Wisłę każdy mocno wierzył i teraz ma być tak samo. Ludzie mają przychodzić na stadion z ciekawości, ile strzelimy bramek i czy będą ładne. To mój cel.
Thierry Henry. Człowiek, który chciał być Bońkiem.
Kiedy piłkarz odchodzi, wiele rzeczy przestaje mieć znaczenie. Unieważniają się kartki, zapominają niecelne strzały, podania i faule, wybacza się rzeczy, o których, gdy jeszcze grał w piłkę, nie umiało się zapomnieć. W przypadku Thierry’ego Henry’ego, który decyzję o zakończeniu kariery ogłosił przed tygodniem – odchodzą gdzieś gorszące sceny z mistrzostw świata w RPA, gdzie nie zdołał zapobiec kuriozalnemu buntowi drużyny, a cały świat oglądał transmisję z tego, jak trójkolorowi odmawiają treningu i pakują się do autobusu. Co ważniejsze: wymazuje się najwstydliwsza bramka w historii futbolu ostatnich lat, strzelona przez Gallasa w listopadzie 2009 r. walczącym o awans na mundial Irlandczykom, kiedy to podający koledze Henry dwukrotnie pomógł sobie ręką; zapomina się tamten dwuznaczny uśmiech napastnika mówiący, że w sporcie tak samo jak w polityce cel uświęca środki. Kiedy piłkarz odchodzi, zostaje to, co najważniejsze. Kaseta wideo (DVD wciąż jeszcze zdobywało rynek) “Sto bramek Thierry’ego Henry’ego”, historyczna podwójnie, bo przecież bramek dla Arsenalu strzelił aż 228. Głos komentatora – w tym przypadku byłby to Andrzej Twarowski wołający “odjeżdża TGV”, gdy Francuz kopie przed siebie piłkę, żeby następnie wyminąć na niezwykle krótkim dystansie prawego obrońcę rywali, dopaść do niej ponownie, ściąć do środka i uderzyć w drugi róg bramki nieczynnego już dziś stadionu Highbury. Nade wszystko jednak: własne życie przeglądające się w lustrze jego kariery. Znam ludzi, których kalendarz porządkują wydarzenia ze świata futbolu: kolejne mundiale, finały Ligi Mistrzów albo awanse czy spadki z ekstraklasy – jeśli o mnie chodzi, coraz częściej są to domykające się kariery piłkarzy, nadające jakieś ramy ślubom i narodzinom, ważnym spotkaniom i jeszcze ważniejszym książkom. Gotów byłbym przysiąc, że pamiętam co do dnia zarówno debiut Henry’ego w Arsenalu, jak i dzień przenosin do Nowego Jorku, z powodów jednakowoż zbyt prywatnych, by je tutaj wyjawić.
SUPER EXPRESS
W święta sobie podjem, ale z umiarem – wyznaje Sebastian Mila.
To był udany rok dla Sebastiana Mili (32 l.). Poprowadził Śląsk Wrocław do pozycji wicelidera Ekstraklasy, błyszczał w kadrze Polski, strzelając gole Niemcom i Gruzinom w eliminacjach do Euro. – Mam nadzieję, że tym razem Święty Mikołaj będzie dla mnie wyrozumiały i nieco mi odpuści. Bo przez ostatnie lata przynosił mi… rózgę – śmieje się Seba. W rodzinnym domu piłkarza już od kilku dni panuje świąteczny nastrój. – Wspólnie z Ulą i córką Michalinką ubraliśmy choinkę. Oczywiście żywą, bo lubimy czuć zapach drzewka. Ula z córeczką upiekły pierniki w różnych kształtach, które wieszamy jako ozdoby na choince, pod którą ciągle przesiaduje nasz labrador Rudolf i… podjada nawet słodkie ozdoby, które przygotowały moje dziewczyny – opowiada Mila. Gwiazda Śląska podczas świąt zamierza nieco złagodzić ostrą dietę, którą sobie narzucił. – Trochę sobie podjem, ale z umiarem. Na wigilijnym stole będą moje ulubione potrawy: pierogi z kapustą i grzybami oraz kompot z suszonych śliwek… Nie przepadam za karpiem, ale w ten dzień nawet ta ryba mi smakuje. W przygotowaniu wieczerzy nie pomagam. Do moich obowiązków zawsze należy ubranie choinki przed domem i udekorowanie domu w światełka – mówi piłkarz.
Z kolei Zbigniew Boniek zapewnia, że Glik nie strzeli więcej goli niż on.
Kiedyś do Internetu wrzucono prześmiewczy filmik pod tytułem “Gliki-taka”, na którym Kamil potyka się o piłkę i przez kilka sekund próbuje ją nieudolnie opanować. A dziś jest bohaterem Torino. Spodziewał się pan, że tak pójdzie do przodu?
– To nie jest przypadkowy zawodnik. Przecież kilka lat temu sięgnął po niego Real Madryt. Spędził tam trochę czasu, potem był Piast, a następnie Włochy. U Glika dojrzewanie trochę trwało, ale ostatnie pół roku ma rewelacyjne. Poszedł śladami Lewandowskiego czy Krychowiaka. Schudł, nabrał masy mięśniowej. Przez to jest groźniejszy dla rywali.
29 lat czekaliśmy na dwa gole Polaka w meczu Serie A. Pamięta pan styczeń 1986 roku?
– Pamiętam, graliśmy z Atalantą Bergamo. Skończyło się 4:0 dla Romy, a ja strzeliłem dwie bramki. Pierwsza była nawet podobna do trafienia Kamila z Genoą. Też zamykałem akcję na drugim słupku i stamtąd uderzyłem. Drugą zdobyłem strzałem z 18 metrów.
Glik ma w sumie 7 goli w Serie A, pana licznik stanął na 31. Ma szansę pana dogonić?
– Ja strzeliłem jeszcze kilka ważnych goli w pucharach, ale nie o to chodzi. Nie jestem zazdrosny ani o Glika, ani o żadnego polskiego piłkarza. Glik pewnie nie strzeli więcej ode mnie, ale nie taka jest jego rola. Życzę mu i innym polskim piłkarzom, żeby wygrali więcej od Bońka, bo wtedy będą mogli powiedzieć, że mieli wspaniałe kariery. Przecież to, że oni dużo wygrają, nie wymaże mojej historii, nic mi nie ubędzie.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Świąteczna okładka PS.
Wasilewskiego trudne życie w elicie – wracamy do tekstu, który cytowaliśmy z Faktu. Tutaj większa historia Wasyla.
Trzeba jednak przyznać, że choć Wasilewski jest naszym rodakiem, największy szacunek wzbudza wśród fanów z Belgii, tych, którzy pamiętają go z Anderlechtu. Był taki mecz z Millwall, przełomowy dla Leicester w poprzednim sezonie, kiedy Lisy wygrały 3:0 i zostały liderem. Wtedy zaczęły marsz do Premier League. Dla Marcina to było spotkanie szczególne, bo na King Power Stadium przyjechało sześćdziesięciu fanów Anderlechtu, by go dopingować. – To było dla mnie ogromne zaskoczenie. Takich wypadów kibiców Anderlechtu zdarzyło się już kilka, a planowane są kolejne – ten temat wyraźnie rozkręca polskiego obrońcę. – To działa w dwie strony, bo także fani Leicester pojawili się w Belgii na meczu Anderlechtu. Może z tego zrodzi się przyjaźń między klubami? Czasem drogi piłkarza i klubu się rozchodzą, ale spędziłem w Brukseli siedem lat i to jest dla mnie miejsce szczególne. Nasza relacja z fanami Anderlechtu jest wyjątkowa, nawet kibice z polskich klubów pisali do mnie, że to aż niemożliwe – mówi wzruszony.
W obszernym wywiadzie Jerzy Dudek przekonuje: Jeszcze nie zdziadziałem. Wybieramy ciekawy fragment o opasce kapitana w reprezentacji.
Czy zmiana kapitana i odebranie opaski kontuzjowanemu Błaszczykowskiemu może mieć wpływ na wyniki meczów reprezentacji?
– Ten problem cały czas jest w tle, bo nikt nie chce powiedzieć wprost: „Kuba nie ma tak dobrego wpływu na zespół jak Robert”. Nikt nie chce powiedzieć, że ich rywalizacja na i poza boiskiem przeszkodziła drużynie w osiągnięciu jeszcze lepszych wyników. Dziś „Lewy” odskoczył Kubie. Jest w Bayernie, przynajmniej półkę wyżej pod każdym względem: medialnym i sportowym. To, że dostał opaskę, nie oznacza, że musi się martwić o wszystko: sprzęt, warunki do treningu czy bilety. To już nie te czasy. Kapitan potrzebuje ludzi, którzy za nim pójdą, od których dostanie wsparcie. A Lewandowskiego wspierają. Nie wiem, czy tak samo było z Kubą – nie byłem blisko drużyny. Dziś jednak impuls jest widoczny. Na miejscu selekcjonera pojechałbym do Dortmundu i powiedział Kubie: „Jesteś ważnym ogniwem, ale kapitanem jest Robert”. Na początku kadencji selekcjoner nie chciał się wychylać, nie chciał zaczynać pracy od rewolucji. Próbował być fair, zamiast od razu iść na konfrontacje. Dziś to już zupełnie inny Nawałka. Pokazał, że umie wygrywać, że ma plan i może sobie pozwolić na słowa: „Kuba, liczę na ciebie, jesteś nam potrzebny jako zawodnik, ale musisz zaakceptować kapitana Lewandowskiego bez względu na liczbę występów”. Kapitanem musi być zawodnik, który po trenerze ma największy wpływ na zespół i potrafi przenieść na drużynę oczekiwania selekcjonera. Kapitan nie może być pierwszym, który mówi „gramy inaczej, bo on się nie zna”, tylko powinien przekonać resztę, żeby realizowała zadania szkoleniowca. To nie może być gaduła, który nic nie robi oprócz tego, że gada. Postawą na boisku musi wytaczać kierunek zespołu. Lewandowski to robi.
Bardzo ciekawa propozycja to materiał o małżeństwie niezwykłym, czyli bramkarzu i dziennikarce. Arkadiusz i Daria, znacie ich. No to kto robi kolację?
Małżeństwem są od 6,5 roku, jednak dopiero na początku grudnia Daria zaprosiła przed kamerę męża. Musiała go przepytać po meczu GKS z Górnikiem Łęczna. – Chciałam rozpocząć słowami: „Strasznie przypominasz mi gościa, którego zdjęcie noszę w portfelu”. Ale wiedziałam, że wtedy Arek wybuchnie śmiechem, zarazi nim mnie i możemy z tego nie wyjść. Za to on zapytał, kto w domu zrobi kolację – opowiada Daria. Na koniec podała mu rękę, on jednak przyciągnął ją do siebie i pocałował. – Absolutnie spontanicznie. Zrobiłem po prostu to, co zawsze – mówi bramkarz GKS i już po raz drugi wychodzi do łazienki, by zapalić. Kawa (4-5 dziennie) i papierosy (6-7 dziennie) to jego największe nałogi. – Staram się to ograniczać, ale nie rzucę, za bardzo to lubię. W Grecji wszyscy palili, nawet w autokarze, w drodze na mecz – opowiada.
Robert Lewandowski okrzyknięty polskim królem Facebooka.
Miłosne listy nie dziwią, ale prośba o dofinansowanie hodowli alpak? Takie propozycje przez swój oficjalny profil na Facebooku otrzymywał Robert Lewandowski. Napastnik Bayernu Monachium ma największy fanpage w Polsce – blisko sześć milionów fanów. – W tej chwili w kraju jesteśmy poza konkurencją – mówi Tomasz Zawislak, wieloletni przyjaciel piłkarza, który zarządza jego aktywnością w siebie. Lewandowski z tajemniczym mężczyzną pręży muskuły w basenie – teraz i kilkanaście lat wcześniej. Pamiętacie zdjęcie, które jakiś czas temu obiegło portale plotkarskie, pytające kim jest kolega najlepszego polskiego piłkarza? To właśnie Tomasz Zawiślak, z którym „Lewy” zna się od brzdąca. Któremu bardzo ufa i zdecydował się powierzyć swoją internetową reputację.
Kilka tekstów, jak duża sonda PS, Football Manager czy kolejna historia Sebastiana Mili, musimy pominąć. Jeszcze tylko rzut okiem na Ekstraklasę.
Brzytwa jest już po remoncie – oto nagłówek wywiadu z Brzyskim.
10 stycznia skończy pan 33 lata. W wiek Chrystusowy wejdzie pan wyremontowany?
– Brzytwa po remoncie, można tak powiedzieć. To dopiero moja pierwsza piłkarska kontuzja. Mam nadzieję, że ostatnia. Kiedyś, jeszcze w Polonii, miałem zabieg przegrody nosowej.
W poprzednim sezonie rozegrał pan w Legii 47 meczów i spędził na boisku aż 3715 minut.
– Końska dawka, ale czułem się dobrze. Gdyby nie te przywodziciele. Zmagałem się z nimi od miesięcy, lekarze, masażyści i fizjoterapeuci robili wszystko, żebym dotrwał do zimy. Stawiali na nogi, przed meczem łykałem tabletki i grałem. Taka była decyzja moja i trenerów. Ale w końcu organizm nie wytrzymał. Jesienią zagrałem w ośmiu meczach ligowych i ośmiu pucharowych. Jak na mnie – niewiele. Mam nadzieję, że wiosną odzyskam radość z gry w piłkę. Straciłem ją kilka miesięcy temu. Bolało i czułem dyskomfort. Teraz przywodziciele wreszcie nie przeszkadzają, nie myślę o bólu, który wcześniej mnie wykańczał. Wychodziłem na boisko i nie mogłem porządnie kopnąć piłkę.
Jeśli ktoś ma czas i ochotę dziś poczytać – PS wart polecenia.