Zdarzało się na polskich stadionach, i to wielu, że w stronę czarnoskórych zawodników rzucano banany. Pamiętam szczególnie dwa takie zdarzenia: jedno w Lubinie i drugie w Warszawie, gdy kibice Legii chcieli tym owocem poczęstować Emmanuela Olisadebe. Ale to w ogóle były dzikie czasy. Z trybun skandowano, że „zrobimy z wami, co Hitler zrobił z Żydami”, krzesełka dopiero co zastąpiły ławki i okazało się, że w czasie walki z policją może nie są tak skuteczne, ale na pewno poręczniejsze. Gdzieniegdzie spotykało się jeszcze ludzi w założonych na lewą stronę kurtkach – chociaż to moda głównie z początku lat dziewięćdziesiątych – a jak wysiadałeś na dworcu w innym mieście, to zbiry mogły cię wylegitymować. Oczywiście po to, by spuścić łomot.
Bili się skinheadzi z punkami, albo dla odmiany z metalowcami, albo jak nie było punków i metalowców, to z depeszami. A kibice bili się ze wszystkimi, cały czas. Na meczach reprezentacji był pakt o nieagresji, z którego wyłączono trzy kluby: bodajże Arkę, Cracovię i Lecha. Jak się zjawili, to była jatka, chociażby akurat śpiewano „Mazurka Dąbrowskiego”.
Trybuny były pełne prymitywów, a dość oczywisty u prymitywów rasizm ujawnił się wraz z pojawieniem pierwszych czarnoskórych zawodników. Wtedy małpich odgłosów nie wydawały małe grupki, ale całe trybuny. Tam gdzie dzisiaj są sektory rodzinne, tam wówczas stały tysiące osób krzyczących „u-u-u-u-u-u-u-u”. Ale ilu kibiców po prostu „fajnie” się bawiło czyimś kosztem, a ilu było faktycznych fanów Ku Klux Klan – tego nie zweryfikujemy. Mnie się wydaje, że większość nie była zatwardziałymi rasistami, lecz po prostu w taki prostacki sposób wspierało się wtedy swoją drużynę, a deprymowało piłkarzy z zespołów przeciwnych. Czarni – można tak pisać? – obrywali za to, że są czarni, na Stokowca chóralnie krzyczano „rudy chuj”, a jak Tomasz Sokołowski ufarbował się na blond, to fani Widzewa głośno pytali: „Hej blondyna, kto cię dyma?”. Zresztą, jak można byłoby pomyśleć, że w Polsce wyłącznie rasiści, skoro całymi nocami siedzieliśmy przyklejeni do telewizorów i oglądaliśmy Jordana, Pippena, Barkleya czy Thomasa (jego lubiłem najbardziej – Detroit Pistons!), a za dnia nosiliśmy czapeczki klubów NBA – te oryginalne miały chyba siedem albo pięć szwów na daszku, już dobrze nie pamiętam.
Bananem mógł oberwać Olisadebe, ale zawsze pozostanie wątpliwość, czy oberwał, bo jest czarny, czy może dlatego, bo z Polonii. W Legii grali też przecież czarnoskórzy piłkarze – pierwszym był Annor Aziz, a najlepszym Kenneth Zeigbo – i nie spotykały ich żadne nieprzyjemności, ten drugi był wręcz uwielbiany. Istniał więc rasizm faktyczny, ale znacznie powszechniejszy był rasizm na pokaz, teatrzyk, element kibicowskiej „kultury”, mający na celu zadanie przeciwnikowi bolesnego ciosu, niezwiązany z rzeczywistymi uprzedzeniami na tle rasowym.
Niemniej, od tamtej pory ogromnie dużo się zmieniło na plus. Ludzie już ani nie krzyczą, że „Stalówce Mielec wsadzimy w dupę widelec” (i to nie tylko dlatego, że Stali nie ma w ekstraklasie), ani też nie robią „u-u-u-u” na widok Murzynów, bo wiedzą, że to obciach. Zawsze będą tacy, dla których obciach nie istnieje – to są ci wszyscy, którzy chętnie odleją się na ulicy, bekną w autobusie albo będą się zaśmiewać z tego, kto głośniej pierdnie. Generalnie jednak tak jak beka w autobusach margines społeczny, tak rasistowskie dźwięki też wydaje margines. Poszliśmy w dobrym kierunku. Cywilizacja zagościła u nas w niespełna dwadzieścia lat, za kolejne dwadzieścia będzie tylko lepiej.
Nie zgodzę się z lansowanym przekazem, że kibice Legii to rasiści (to tacy sami rasiści jak pasażerowie MZA albo słuchacze Eska Rock), chociaż gdyby ten przekaz zmodyfikowano – np. na „pięć procent kibiców Legii to rasiści lub skrajni idioci”, to wtedy musiałbym się podpisać obiema rękami. Ale to chyba statystyka, która dotyczy wszystkich grup społecznych, a proporcje na stadionie stale zmieniają się w korzystny sposób. Kiedyś na trybunach było trzydzieści procent prymitywów, potem dwadzieścia, dziesięć, teraz jest pewnie pięć, a za dziesięć lat – będzie trzy procent. Aż osiągnięta zostanie granica, poniżej której zejść się nie da, bo jak świat światem, tam gdzie jest chociaż 100 osób, tam jest i kretyn, i rasista (często to ta sama osoba). Jedyne, co mnie tak naprawdę boli, to przyzwolenie, by głupki się panoszyły. Bo oni powinni czuć się na stadionie nieproszonymi gośćmi. Jeden zniknie, przyjdzie inny, ale jeden i drugi powinien mieć w głowie pytanie: „czemu wszyscy tak dziwnie na mnie patrzą?”, a nie „czemu wszyscy uważają mnie za fajnego”. Nawet obojętność wobec takich osób to za dużo.
Rasizm to najgorsza forma uprzedzenia, charakterystyczna dla osób o najniższym ilorazie inteligencji. Ale osobiście nie mam przekonania, że to dzisiaj wielki problem futbolu. Zdaje mi się, że Pele wzbudza sympatię, Weah też wzbudzał, Seedorf był podziwiany, tak jak dzisiaj ludzie nie mają problemów z docenieniem Alaby, Drogby czy Toure. Trybuny rozkochane są w zawodnikach o innym kolorze skóry, a wszelkie incydenty – jak rzut bananem w Alvesa – są czymś, czego uniknąć się nie da, bo nie da się żadnym administracyjnym ruchem sprawić, by na stadion przychodzili tylko ludzie mądrzy. Nie widzę powodu, bym bardziej oburzać miał się rzutem bananem w Alvesa niż butelką w Messiego – jedno i drugie jest głupie, jednego i drugiego na dłuższą metę nie da się uniknąć.
Rasiści są dzisiaj w odwrocie – tak w Polsce, jak w Europie. Kwestia czasu, gdy zostaną zmarginalizowani jeszcze bardziej. Ale nie znikną. Choćby zdelegalizowano cały futbol – nie znikną. Chyba że ktoś wymyśli bramki wejściowe, które wykrywać będą rasistów, ale to przecież science-fiction.
UEFA poprzez ostre kary motywuje kluby, by edukowały swoich fanów i prowadziły coraz ostrzejszą selekcję w zakresie wpuszczania na stadion. To niby słuszna koncepcja. Słuszna, ale głównie… niesprawiedliwa. Klubowi można zarzucić, że wpuścił na trybunę osobę z niebezpiecznym przedmiotem albo z wulgarnym transparentem, ale jak klub mógłby zapobiec wniesieniu na obiekt… aparatu mowy, z którego kretyn może wydobyć małpie dźwięki, zwłaszcza gdy wcześniej nie dał się poznać z tej strony? W żaden sposób nie da się przed takimi zachowaniami obronić. Można małpoludka ukarać po fakcie, wyrazić ubolewanie, ale obronić przed nim – bez szans. I z tego powodu Legii jako klubu jest mi żal, ponieważ poniosła drastyczną karę za coś, czemu nie była w stanie zapobiec. Uważam, że lepszym rozwiązaniem byłaby kara w zawieszeniu – taka, która zaczynałaby obowiązywać, jeśli klub w ciągu 30 dni nie zidentyfikuje winnych i nie nałoży na nich zakazów stadionowych. A i gdyby część zysków z Ligi Europy miała przeznaczyć na kampanię na rzecz walki z brakiem tolerancji (nie tylko z rasizmem) – przeprowadzoną np. na trybunach podczas każdego meczu w ciągu kolejnych sześciu miesięcy – jeszcze lepiej.
Kluczem są jednak owe zakazy. Nie ma sensu zamykać stadionu z powodu niegodziwego zachowania grupki bałwanów. Ba, to nawet dobrze, gdy taka grupka się ujawnia – można ją wtedy namierzyć i wypchnąć poza nawias piłkarskiej społeczności. To jedyna droga, by z każdym tygodniem trybuny były coraz zdrowsze. I jeśli klub to robi, jeśli zakazy nakłada, powinien być przez UEFA wspierany, a nie gnębiony.
KRZYSZTOF STANOWSKI