Zaraz po losowaniu grup eliminacyjnych Mistrzostw Europy w ruch poszły telefony. Jako zdecydowany faworyt cyklu kwalifikacyjnego wskazany został wyjazd do Gruzji. Mecze domowe są o wiele mniej ciekawe, a przecież w dobie masowego exodusu rodaków ciężko za przygodę uznać uznać mecze w Glasgow czy Dublinie. Pierwotny plan zakładał zabranie w podróż portretu śp. Lecha Kaczyńskiego, który dobrze zapisał się w gruzińskiej pamięci podczas wojny z Rosją w 2008 roku i uzyskiwanie w ten sposób rabatu na napitki. Ostatecznie bez portretu się obeszło, bunkrów też nie było, ale i tak było zajebiście. Ale od początku…
Polecieliśmy do gruzińskiego Kutaisi z Wilna, które o tej porze prezentuje się urokliwie. Pozytywne wrażenie wzmocnił przebiegający tuż obok Bieg Niepodległości, jako że rzecz działa się 11 listopada.
Następnego dnia rano na wileńskim lotnisku też było patriotycznie. 90% pasażerów to obcięci na łyso muskularni młodzieńcy, którzy na Litwę przybyli prosto z warszawskiego marszu. Samolot był wyraźnie przechylony w prawo, gdyby był na pokładzie redaktor Kuźniar miałby pełne ręce roboty. Jednak lot przebiegł bardzo spokojnie i wesoło.
KUTAISI CZYLI SZOK DROGOWY
Z całego pobytu w Gruzji najbardziej w pamięci zapadła mi pierwsza przejażdżka marszrutką z lotniska w Kutaisi do centrum tego miasta. Zanim ruszyliśmy minął dobry kwadrans, ale wiadomo, to wschód, trzeba czekać. Wreszcie ruszamy, nie minęły trzy minuty, a samochód się krztusi. Kierowca-dżygit (tak się mówi na mieszkańców Kaukazu) wali z całej siły w kierownicę. Zabrakło benzyny! Cały ranek biedak czekał na lotnisku, ale nie przyszło mu do głowy żeby zatankować. Dżygit wylatuje na szosę, zaraz ktoś się zatrzymał. Inny dżygit bierze nas na hol o długości jakichś 50 centymetrów. Dojechaliśmy do stacji, nalał chyba z dwa litry jedziemy dalej. Oczywiście z lewa i prawa wyprzedzają nas inni dżygici omal nie tratując grupek brodatych mężczyzn, którzy stoją na poboczu i dostojnie kurzą pety. Znaków prawie brak, a jeśli już stoi zakaz wyprzedzania, to wyraźnie dotyczy wyprzedzania po lewej, po prawej można. Rondo to narysowane na szosie kółko. Większość samochodów nie ma zderzaków, być może to jakaś listopadowa lokalna akcja, jak movember? Oczywiście zaparkowanie auta na środku pasów nie robi wrażenia.
Miejscowe elegantki przechodzą pięć metrów obok, tym samym ryzykując życie. Lubią adrenalinę? Otóż nie, przechodzenie na pasach czy obok jest w Gruzji tak samo niebezpieczne. Żaden samochód nawet nie zwalnia na światłach, skrobiąc przechodniom marchewki. Tak jak w tym starym kawale o dżygitach….
Rosjanin jedzie taksówką po Tbilisi. Podjeżdżają do skrzyżowania, zapala się czerwone światło, gruziński kierowca depcze na gaz i przejeżdża 100/h przez skrzyżowanie. Rosjanin cały zielony ze strachu, krzyczy do Gruzina:
– Co ty najlepszego robisz?
– Jestem przecież dżygitem, nie?
Jadą dalej. Znów podjeżdżają do skrzyżowania. Tym razem zapala się zielone światło, a Gruzin nagle po hamulcach. Samochód stanął jak wryty. Rosjanin niczego nie rozumiejąc patrzy pytająco na kierowcę:
– Co się dziwisz, – odpowiada Gruzin, – teraz inny dżygit jedzie.
Ta kaskaderska jazda tak nas zmęczyła, że w komplecie padliśmy jak kawki, przesypiając całe pięć godzin. Gdy wyszliśmy na miasto, zobaczyliśmy nowe dziwy. W punkcie xero można było kupić przede wszystkim obrazki Świętej Panienki, a w kawiarni zamiast pić kawę ostro wyginały się jakieś małolatki. Wszystko na opak.
Pamięć o wojnie z 2008 roku jest tu wciąż żywa. Panującego wtedy Micheila Saakaszwilego zastąpił przybyły z Moskwy tajemniczy biznesem Bidzina Iwaniszwili. Nawet z odległości 2,5 tysiąca kilometrów widać co to typ. Miejscowi już też skumali.
Bidzina to ten po prawej, chociaż zgadywanki były różne. Mariusz Rumak? Leszek Miklas? Jednak oni nie, gruzińska sympatia nie rozciąga się na polską ekstraklasę. Jeszcze…
GORI CZYLI MATKA PUTINA
Nazajutrz z rana rejs marszrutką z Kutaisi do Gori, rodzinnej miejscowości Józefa Stalina. Rano na „awtowakzale” bitwa dżygitów o nasze względy. Jechać za 40 lari (1 lari = 2 złote) marszrutką czy za stówkę mercedesem, ale do samego Tbilisi? Wygrywa przygoda czyli marszrutka. Tuż przed wyjazdem na Litwę moje auto chcieli zatrzymać polscy policjanci za pięciocentymetrową rysę na szybie. Tu każdy ma pajęczyny, z których Spiderman byłby dumny. I nic. Dojeżdżamy do Gori, a właściwie kierowca wyrzuca nas na drodze na wysokości tego miasta. Nie szkodzi. Przejmuje nas taksiarz. Ciekawie opowiada, że 26 kilometrów stąd stoją ruskie sołdaty, które podczas wojny zajęły Gori na parę dni. Czego szukali? Otóż taksówkarz opowiada, że prawdziwa mama Władimira Putina mieszka tuż obok.
Wiera Putina, bo o niej mowa i Płaton Piłatow mieli syna. Potem Wiera wyszła za Gruzina, który zmusił ją do porzucenia syna i odesłania go do Rosji. Faktem jest natomiast, że do szkoły w Mechti, koło Gori w latach 1959-60 chodził uczeń Władimir Putin. W 1999 roku Wiera zobaczyła swego „syna” w TV. Parę lat później rosyjski dziennikarz Artiom Borowik, który interesował się dzieciństwem przywódcy rosyjskiego, zginął w katastrofie lotniczej. Włoski żurnalista, który szukał kontaktu z Wierą Putin został zamordowany. Jeśli i mnie dopadaną siepacze KGB będzie wiadomo dlaczego.
W Gori spotykamy sporo uchodźców z Osetii, którzy każą przekazać „bolszy priwiet Polakom”. To dość dziwne, że w narodzie, który tyle wycierpiał od Rosjan, prawie każdy doskonale włada rosyjskim. Jak mawiała moja babcia trzeba znać język wroga, a po drugie jednak gruziński jest językiem z innej planety. Tak samo jak alfabet, który przetrwał od XI wieku.
Gruzini wciąż wierzą w powrót Osetii Południowej i Abchazji do macierzy. Większość drogowskazów pokazuje odległość do Cchinwali czyli stolicy pierwszej z samozwańczych republik. W lokalnej ekstraklasie wciąż gra Spartaki Cchinwali, rozgrywając swe mecze w Tbilisi. Na jego mecze ciągną marszrutkami uchodźcy z Osetii, którzy wygnani przez Rosjan mieszkają w marnych chatynkach po drodze z Gori do stolicy.
Był kiedyś taki piłkarz, Achrik Cwejba, pochodził z Abchazji czyli wtedy z Gruzińskiej Republiki Radzieckiej. Cwejba w połowie lat 90. XX wieku został graczem, który zagrał dla czterech różnych reprezentacji. Nie wiem czy jest drugi taki przypadek?
Z Gruzji rzuciło go do Kijowa, tam zadebiutował w kadrze Związku Radzieckiego. Po rozpadzie monstra przekonali go by zagrał w towarzyskim meczu dla raczkującej wówczas kadry Ukrainy. Potem, podczas Euro `92 zagrał dla Wspólnoty Państw Niepodległych, czyli tego co zostało po nieboszczce ZSRR. Następnie gracze z krajów byłego imperium musieli wybrać dla kogo chcą grać, Cwejba zdecydował się na Rosję. Gruzin, który zagrał dla wszystkich oprócz Gruzji.
Wreszcie muzeum Josifa Wissarionowicza Dżugaszwili, czyli Stalina. Jak mówi przewodnik, jest wiele teorii na temat tego pseudonimu artystycznego, jedna z nich mówi, że Stalin to od stali. Że taki twardy.
Muzeum dość ciekawe, chociaż zimniej w nim niż na zewnątrz, gdzie i tak nie za ciepło. To zapewne zasługa zimnej wojny. Wycierający nos w chustkę przewodnik, dociśnięty do nas do muru zeznaje, że jego stosunek do Wielkiego Językoznawcy jest „neutralnyj”. Albo mi się zdaje, albo w jego głosie pobrzmiewa cicha satysfakcja, że to ich gruziński Soso wymordował tyle ludzi, a przecież mógł to zrobić jakiś Rosjanin. Wśród prezentów dla wodza, obok albańskich, wietnamskich i koreańskich podarków są również drobiazgi z Pasłęka i Wałbrzycha. Obok muzeum jest rodzinna chatka Stalina przeniesiona gdzieś z okolic Gori, Betlejem rzec by można i zielony wagon, którym podróżował po świecie, bojąc się zamachu.
W Gori gra obecny wicelider gruzińskiej ekstraklasy, czyli Dila. Jupitery robią wrażenie. W kartofliskowej skali przyznaję temu obiektowi półtorej ziemniaka.
TBILISI CZYLI BAR WARSZAWA
Wreszcie stoliczne Tbilisi, które przywitało nas targowiskiem w stylu Stadionu X-lecia z czasów świetności. Szybka przesiadka na całkiem znośne metro i oto jesteśmy w centrum na ulicy Gribojedowa, w bok od głównej alei Szoty Rustawelego, w naszej kwaterze.
Szybko na stadion, na konferencję i oficjalny trening. Stadion o wyraźnie sowieckiej, brutalnej można rzec konstrukcji. To tu w 1979 roku w obecności 100 tysięcy widzów Dinamo, z Ramazem Szengeliją, Aleksanderm Cziwadze i Witalijem Daraseliją w składzie 3:0 biło najlepszy wtedy w Europie, Liverpool. Dwa lata później Gruzini wygrali Puchar Zdobywców Pucharów, bijąc w finale Carl-Zeiss Jena, w obecności 4.750 widzów w Dusseldorfie.
Na boisku wyraźnie wygrali Polacy, za to na konferencji prasowej o wiele bardziej wyraziści byli Gruzini. Najpierw Temur Kecbaia, ich selekcjoner podał się do dymisji. Dość niespotykana to sytuacja w wieczór przed meczem eliminacyjnym. Gdy kaukaski Fantomas przemawiał, demonstracyjnie salę opuściła część gruzińskich dziennikarzy. Chyba jakiś konflikt. Polską część konferencji, zupełnie miałką, jako że Adam Nawałka na każde pytanie odpowiadał w ten sam sposób, ożywił na sam koniec gruziński król kibiców, który niezłą polszczyzną wspominał czasy Szarmacha, Deyny, Laty. Ów gruziński fanatyk szybko przez polskich ludzi mediów został ochrzczony „Boboszwili”. Oczywiście na cześć polskiego, samozwańczego króla kibiców.
W kuluarach stadionu Dinama można było również spotkać Mamię Jikię, byłego gracza m.in. Amiki Wronki i Ruchu. Jikia, który wystąpił w gustownym białym golfie, na co dzień jest urzędnikiem miejskim w Tbilisi, a na oficjalny trening ledwie zdążył gdyż pracuje w godzinach 9-19.
Nazajutrz z rana obowiązkowa wizyta w barze „Warszawa” na skwerze Puszkina. To przybytek z serii „seta i galareta” czyli alkohol i zakąski. Dla stęsknionych maminej kuchni był żurek oraz gzik. Szybko okazało się, że dziewczyna stojąca za barem ma do sprzedania bilety na sektor gości po 5 lari, czyli 10 złotych. Odzyskany PZPN sprzedawał je po złotych 20. Ziarko do ziarka, a zbierze się miarka. Widząc ogólny rozgardiasz gruzińskiej architektury postanowiłem wspomóc ich finansowo kupując bilet na sektor gospodarzy za całe 15 lari.
Na tle chaotycznych Kutaisi i Gori, Tbilisi robi świetne wrażenie, a starówka i aleja Rustawelego to piękne miejsca. Nie europejskie, ale z orientalnym klimatem, właśnie dlatego ciekawe.
Sam mecz bez historii, ciekawiej było na trybunach chociaż toalety mogliby gospodarze jakieś zorganizować. Na szczęście za rok mecz o Superpuchar odbędzie się w Tbilisi na stadionie Lokomotivi, nie Dinama, może tam będzie łatwej z sikaniem. Wyraźnie wygrali Polacy, chociaż mogło być różnie gdyby jeden z gospodarzy wykorzystał patelnię jaką miał w pierwszej połowie. Nasz gospodarz z hostelu mówił, że będzie 9:0 dla Polski, także wynik uznał za sukces Gruzinów. Kaukascy kibice po drugiej bramce masowo zaczęli opuszczać trybuny. Wkrótce miało się okazać w jakim celu. Otóż przy wyjściu ze stadionu trwał turniej dżygitów. Na ustawionym przy wejściu na stadion drążku zebrał się spory tłumek. Wisieli na nim kolejni śmiałkowie, wcześniej wręczając głównemu macherowi zwitek banknotów. Emocje były większe niż podczas meczu, jednak bar „Warszawa” wzywał. To miejsce chyba tego dnia zanotowało rekordowy obrót, było co świętować. Wdepnęli nawet na chwilę komentujący mecz dla Polsatu, Mateusz Borek i Tomasz Hajto. Szacunek dla nich za to, że nie odgradzają się od kibiców, że potrafią wyjść do ludzi, przecież to oni są dla nich, nie na odwrót. Kibice to docenili i odpowiednio śpiewami wynagrodzili.
BATUMI CZYLI NIEBO W GĘBIE
Z Tbilisi pociągiem wybraliśmy się do Batumi. Nazwa jednoznacznie kojarząca się wakacyjnie. Ze stolicy można tam dojechać pociągiem o zaskakująco dobrym standardzie. Z lokalnych smaczków podczas nocnego rejsu znów mieliśmy turniej dżygitów, tym razem kryterium zwycięstwa była ilość wykonanych przysiadów. Batumi to miasto w amerykańskim stylu, z ulicami przecinającymi się pod kątem prostym. Wyraźnie już po sezonie, ale jednak około 20 stopni w połowie listopada to miłe uczucie.
I po raz kolejny o sobie dał znać największy skarb Gruzji, czyli ludzie. Gdy długo zastanawialiśmy się co zamówić w barze, kelner na migi wyjaśnił nam żeby nie brać szałermy, bo to „turkish, no good”. Patrzcie jacy uczciwi. W ogóle jedzenie zasługuje na co najmniej tyle miejsca w gruzińskim raporcie co kaukaskie zwyczaje drogowe. Najlepszy co nas spotkało to chaczpuri adżaruli, czyli placek zapiekany z serem i jajkiem.
Świetne są też chinkali, czyli coś w rodzaju kołdunów. Wszelkiego rodzaje szaszłyki też warto zapodać, oczywiście o ile nie tureckie. Odważni mogą spróbować gruzińskiego snickersa.
Piwa lepiej nie tykać, oczywiście w przeciwieństwie do wina. Świetnie się siedziało w tym ciepełku w Batumi, wreszcie czas ruszyć do Kutaisi, by stamtąd polecieć do Warszawy. Bramki zamykali o 21:15 więc spokojnie można ruszyć przed 19. Jednak nagle dżygit postanawia napompować koło, tuż przed 21 zatrzymuje się na stacji, by zatankować, na stacji oczywiście wszyscy rozłażą się za potrzebą. A najdziwniejsze, że nagle dżygit zaczął jechać przepisowo. Ostatecznie zdążyliśmy w ostatniej chwili, pocąc się przy tym niemiłosiernie. Może niepotrzebnie, Okęcie przywitało nas 4 stopniami w cieniu.
Gruzja to świetne miejsce na przygodę. Z planowaną wizytą należy się jednak spieszyć, gdyż nieunikniony jest proces komercjalizacji. Ciepłe Morze Czarne i góry pokrywające większą część kraju sprawiają, że lada chwila w Tbilisi i okolicach zaczynają się pojawiać wielkie pieniądze. Na razie jest swojsko i tanio, ale to nie będzie trwać wiecznie. Już widać pierwsze inwestycje w zaniedbaną do tej pory infrastrukturę turystyczną. Nie trzeba być fizykiem jądrowym, aby zgadnąć, że w konsekwencji przyniesie to wzrost cen. Analogiczny proces miał miejsce po drugiej stronie morza w bułgarskich Złotych Piaskach.
Maciej Słomiński