Gdyby tak co tydzień wyglądały poniedziałki, to i może byśmy je polubili. Po strzelaninie, jaką w Bielsku zafundował Piast, zagrały dwie jedenastki, które ogląda się naprawdę przyjemnie i które w tym sezonie mocno zaskakują. Czyli ci z Białegostoku i Bełchatowa. Mając za sobą dwa mecze Ekstraklasy w poniedziałkowy wieczór, wcale nie mamy dość. Serio.
Co ciekawe, to były jedenastki bez obcokrajowców. No, prawie, bo jedynie Romanczuk i Dzalamidze u gospodarzy. A tak to dwunastu ludzi z Polski spośród trzynastki i Kamil Kiereś na ławce z jednej strony, a z drugiej – Michał Probierz i dwunastu Polaków z czternastu grających. Na boisku ludzie doświadczeni jak Malarz czy Grzyb, młodzi jak Drągowski czy Szymański, nawet ci dość późno odkryci jak Piątkowski czy Baranowski… Nie, nie chcemy wyciągać przesadnych wniosków i mówić, że drużyny złożone z samych Polaków to przepis na sukces. Ale widać – przynajmniej na chwilę obecną – w tym wszystkim ręce i nogi. Zachowaną równowagę, jakiś pomysł. Zdrowa szatnia, rywalizacja, bez kombinowania i wpychania na siłę cudzoziemców. To jeden z czynników, który wpływa na to, że Jaga walczyła dziś, by zrównać się punktami z Legią, a GKS, by wskoczyć tuż za podium.
Mak-Wroński-Ślusarski. Ta właśnie trójka, i w tej właśnie kolejności, przeprowadziła akcję meczu, zakończoną jedynym golem. Kandydat do bramki rundy? Bardzo możliwe, bo akcji kombinacyjnych oglądamy w tej lidze naprawdę niewiele. Mak z pierwszej piłki zagrywa wewnętrzną częścią stopy, Wroński tuż przed bramkarzem podnosi futbolówkę, a „szczupakiem” wykańcza Ślusarski. Kto jednak oglądał ten mecz, nie mógł być przesadnie zaskoczony. Mak tradycyjnie się bawił, a że dostał Waszkiewicza – zabawę miał jeszcze przyjemniejszą, chociaż przesadnie pudłował. Raz rozkręcił się tak, że jednym prostym zwodem wywiózł w pole dwóch pilnujących go rywali. Rezerwowy Prokić, który dał świetną zmianę, zrobił coś podobnego i również zdezorientował dwójkę jednym ruchem. Co chwila ktoś przepuszczał piłkę między nogami, wymieniał kolejne podania bez przyjmowania. Poza tym, błyszczał też Wroński, bardzo widoczny był z przodu Szymański, a najważniejsze elementy pozostały bez zmian: Malarz bezbłędny, Baranowski bardzo pewny. Można by tak wymieniać.
Dla Bełchatowa to niezwykle ważna wygrana. Już się mówiło, że dotychczas pozytywne wyniki to była jeszcze jazda na świeżości. GKS w październiku przegrał na wyjeździe trzy mecze i każda ta porażka wyjątkowo bolała. Raz, że przyjęta aż piątka od Lecha. Dwa, że przyjęta aż piątka od Piasta i koniec z Pucharem Polski. Trzy, że przyjęta dwójka od ostatniego Zawiszy. Bilans bramkowy? 1:12.
Już wiecie, dlaczego realizatorzy pokazali po końcowym gwizdku Kamila Kieresia, któremu spadł kamień z serca. I wcale się z tym nie krył.
A Jagiellonia? Skończyła się chwilowo magia Drgowskiego, skończyły się ratujące słupki i poprzeczki, skończyła się również szarża drużyny w górę tabeli. Ale nie ma żadnych powodów do paniki. GKS był bardzo konsekwentny w tyłach, na co Gajos i spółka niewiele mogli poradzić – jak raz świetną okazję miał Tuszyński, ale klasę pokazał Malarz. Martwić mogły jedynie tyły, bo w nich Wasiluk (sorry, to nigdy nie będzie poziom do walki o najwyższe cele), Porębski, ogrywany często Waszkiewicz, a i mylił się Madera. Przy lepiej nastawionych celownikach Bełchatowa, mogłoby się skończyć małą przejażdżką.