Nie zagrał fenomenalnych zawodów. Nie zagrał nawet dobrego meczu. Można go winić za straconego w końcówce gola, który kosztował jego klub utratę punktów. A jednak, po spotkaniu Lecha Poznań z Górnikiem Łęczna Sergiusz Prusak niesamowicie urósł w moich oczach. 35-letni bramkarz, który do tej pory zasłynął głównie tym, że debiut w Ekstraklasie zaliczył właśnie w wieku 35 lat, tym razem złapał za serducha swoim szczerym wyznaniem w NC+.
Nie mam jakichś marzeń o Lidze Mistrzów. Marzyłem tylko o tym, by zagrać na stadionie Lecha przy takich kibicach. Teraz mogę umierać.
Proste, konkretne słowa chłopaka, który jest jednym z ostatnich przedstawicieli specyficznej generacji. Niektórzy żartują: “kiedyś piłkarze śnili o golach dla kadry, dziś śnią o tym, co będą mogli sobie kupić za swoje gole”. Oczywiście, to dość brzydkie generalizowanie, zapewne bardzo krzywdzące dla wielu naprawdę przyzwoitych zawodników, ale nie da się ukryć, że z biegiem lat priorytety trochę się zmieniły. Świat przyspieszył, sport się skomercjalizował, nie ma co narzekać czy się złościć – ot, taka kolej rzeczy. Sami kibice zresztą dopominali się przez lata, by piłkarze przestali być wodzirejami miejskich dyskotek, stawiając na profesjonalizm.
Profesjonalizm w tym wypadku łączy się ze stosunkiem do swojego zawodu. Zawodu – czyli niekoniecznie pasji. Zawodu – czyli obszaru, w którym nie ma zbyt wiele miejsca na sentymenty. To my domagaliśmy się piłkarzy stawiających przede wszystkim na własny rozwój i wreszcie takich się doczekaliśmy. Czasem ten ich “własny rozwój” wyklucza możliwość tworzenia rozczulających historii o lojalności – i moim zdaniem sporą hipokryzją byłoby w tym momencie przesadnie krytykować te “nowe czasy”.
Ale cofnąć się do takich gości jak Prusak? Zobaczyć tę niesamowitą pasję w oczach 35-letniego faceta, który naprawdę za dzieciaka marzył wyłącznie o grze na stadionie swojego ukochanego klubu? Zobaczyć szczerą radość i dumę, że ukoronowaniem jego kariery na samym jej końcu jest właśnie występ przed ludźmi, z którymi kilkanaście lat temu zdzierał gardło w “Kotle”? To była naprawdę kapitalna podróż do przeszłości. Do ludzi, którzy wykonując zawód piłkarza, byli jednocześnie kibicami. Do zawodników, dla których największym honorem była możliwość gry nawet nie DLA ukochanego klubu, a po prostu na jego stadionie.
Swego czasu ponoć odmówił Zagłębiu Lubin, bo miał pewną robotę w wojsku. Cała kariera – dwa kluby, mało zmian, mało zwrotów akcji. Debiut w Ekstraklasie w momencie, gdy większość planuje już życie po odwieszeniu rękawic i korków na kołek. I ta autentyczna, ujmująca i niesamowicie ciepła historia jako kropka nad i w słowie “kariera piłkarska”.
Prusak naprawdę czekał 35 lat na ten jeden, prawdopodobnie pierwszy i ostatni, mecz na stadionie Lecha. Prawdziwy Wielkopolanin, kibol “Kolejorza”, gość, który już przed sezonem nadawał wyłącznie o tej trzynastej kolejce.
Przegranej, ale przecież sam Prusak mówi: teraz już mogę umierać.
Patrząc na jego twarz, trochę żałuję, że tacy jak on powoli kończą z futbolem. Tacy, dla których największą frajdą w młodzieńczych latach była gra na głównym boisku, a największym zaszczytem – otrzymanie koszulki z własnym nazwiskiem. Te wszystkie małe rzeczy, które dziś dostają już trampkarze, od dzieciaka wychowywani na zawodowych piłkarzy. Sądzę, że w tym zalewie prawdziwych profesjonalistów, czasem będziemy tęsknić za tymi, którzy “mogą umierać”, bo zagrali na ukochanym obiekcie.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot. FotoPyK