“Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą” – tak pisał Pilch w swoim “Mieście utrapienia”. Jeśli czegoś zazdrościłem jego pokoleniu, to właśnie polskich triumfów na murawie; wiele razy zastanawiałem się, jak smakują. Co to musi być za uczucie, gdy oglądasz najważniejszy z ważnych meczów, a po jego zakończeniu nie musisz zwieszać głowy, nie musisz zadowalać się honorową porażką, tylko pławisz się w sukcesie.
Od wczoraj zaspokajam tę ciekawość. Nurzam się w stanach euforycznych. Jasne, nie porównuję ogrania Niemców do chociażby medalowych starć sprzed lat, ale nie pozwolę też wagi wczorajszego zwycięstwa deprecjonować. Bo nie boję się powiedzieć: to był najdonioślejszy mecz Polaków, jaki pamiętam. Większego nie dane było mi przeżyć.
Miałkimi wzlotami karmiliśmy się w ostatnich latach, może dlatego. Fanfary, bo polski klub przetrwał jesień w europejskim turnieju drugiej kategorii. Awansował w nim nie do ćwierćfinału, półfinału, ale 1/32, góra 1/16. Kadra? Promocje do finałów MŚ po trupach Norwegii, Ukrainy, Walii, Austrii, jako szczytowe osiągnięcia.
Portugalia zbita za Beenhakera była fantastyczna, przyznaję. Ale umówmy się, nie ma porównania z wczorajszym meczem. Ogranie Niemców to zupełnie inny poziom.
Pokonaliśmy topowego rywala, słynącego z regularnego koszenia punktów w eliminacjach, podczas gdy Portugalia prawie zawsze prześlizguje się przez nie z wielkimi kłopotami.
Pokonaliśmy świeżo upieczonego mistrza świata, który w dodatku zagrał dobry mecz.
No i przede wszystkim, do cholery, to byli Niemcy! Rywal z wielu względów dla nas ważny. Z którym nigdy nie wygraliśmy, nawet w najbardziej złotych dla nas czasach. Tymczasem proszę, udało się przebić ten balon, obalić mit. Co za ulga.
Ulga, bo efektem ubocznym śledzenia naszej piłki jest hodowanie w sobie cynizmu. Przyznaję się bez bicia, przed tym meczem też byłem go pełen. Nie załapałem się na falę optymizmu. Chciałem w pierwszej kolejności, żebyśmy nie polegli po kwadransie. Żeby były emocje, a nie pogrzeb od początku do końca, jak to czasem bywało. Tak nisko upadły moje oczekiwania: porażka była do przełknięcia, byle po walce.
I tym większą miałem przyjemność ze zrzucania owej cynicznej skorupy, bagażu porażek ostatnich lat. Po końcowym gwizdku poczułem się znowu jak dzieciak, który przyklejony do telewizora oglądał “Rataja” strzelają Węgrom z czterdziestu metrów zwycięską bramkę (pierwszy mecz kadry, jaki widziałem), przeżywał kontaktowego gola Kosowskiego z Parmą (co to był za fartuch!), podziwiał Matyska w Oslo, wyrzucającego Norwegów za burtę eliminacji, a sobie przetrącającego na zawsze karierę.
A właściwie towarzyszyły mi te silne emocje, tylko do potęgi, bo i skala wydarzenia większa. Kapitalne uczucie.
Szczerze? W jakiejś części zapomniałem ile frajdy potrafi dać piłka. Ile przyjemności, dumy i radości potrafi sprawić sukces drużyny, na której losach ci zależy. Nie takiej, którą śledzisz i do której masz letni stosunek, ale takiej, która jest częścią ciebie i podskórnie przeżywasz jej perypetie.
Dzięki chłopaki, że mi to wszystko przypomnieliście. Duża rzecz. Co prawda niedługo ja przypomnę sobie jak ważny jest mecz ze Szkocją i docenię “Lewego”, że już myśli o tym starciu (“bez wygranej nad Szkocją pokonanie Niemców nie jest wiele warte”). Polecę celne spostrzeżenie Tomaszewskiego, który mówi, że szlachectwo zobowiązuje i teraz należy od kadry Nawałki wymagać więcej.
Ale jeszcze nie teraz. Na razie rozstrzygnąłem hat-trickiem derby pomiędzy klasą A i B, tak się czuję, zamierzam tę frajdę pielęgnować. Wam też zalecam podobną metodę – do konsumpcji sukcesu, przystąp. Takich chwil jak ta w naszym futbolu nie ma wiele, obowiązkiem jest ją docenić.
Bo kto wie co przyniesie wtorek? Ta wygrana nie daje nam abonamentu na kolejne. Nastrój może się błyskawicznie, wybaczcie, zesrać, tak to bywa. Ale dziś mamy jeszcze niedzielę i polska piłka nigdy za mojego życia nie miała niedzieli szczęśliwszej. W której tak fajnie byłoby być kibicem rodzimej kopanej.
Leszek Milewski
Fot.FotoPyK