Szkolenie młodzieży w Polsce, dysproporcje między rocznikami, przegrane eliminacje do Mistrzostw Europy U-21, wczesne wyjazdy, rola statystyk w piłce, Matt Miazga i zmieniające się trendy – o tym wszystkim porozmawialiśmy z Marcinem Dorną, selekcjonerem polskiej młodzieżówki.
Półtora roku temu prezes Boniek posadził pana na wysokiego konia. Jak poszło z perspektywy czasu? Spadł pan z niego czy siedzi na tym koniu dalej?
Ocena należy do ludzi, którzy na mnie postawili. Rozegraliśmy z U-21 półtora roku w eliminacjach, nie awansowaliśmy do baraży, ale na wszystko trzeba spojrzeć w szerszym kontekście.
Misja zakończona z powodzeniem czy bez?
Bez. Planem był awans do Mistrzostw Europy, choć wyjściowej sytuacji nie mieliśmy wybornej, bo – przypominam – losowano nas z czwartego koszyka. Wiedzieliśmy, że stać nas na coś pozytywnego, długo realizowaliśmy zadanie, ale zabrakło dobrej postawy i wyniku w ostatnim meczu.
Do kogo ma pan największy żal o tę nieszczęsną Grecję?
Rozliczanie każdego spotkania zaczynamy od siebie. Na pewno wyciągniemy wnioski z tego, co mogliśmy zrobić lepiej, ale jedno jest pewne – chcemy pozostać w tym modelu, w którym pracowaliśmy. Wtedy dopiero będzie można nazwać go systemem. Ważne jest powielanie tych standardów we wszystkich reprezentacjach. Pamiętajmy, że do mistrzostw nie awansowały też Belgia i Szwajcaria, czyli najbardziej klarowne przykłady tej nowej fali szkolenia.
Mają tam awanturę o wynik?
Jestem przekonany, że nie. Na wynik nikt nie ma patentu. System polega jednak na powtarzaniu standardów niezależnie od efektu końcowego. Nam – by w tym roku awansować na mistrzostwa Europy U-17 – zabrakło jednego karnego. W U-21 też nie byliśmy daleko. Jestem przekonany, że przy tej pracy awanse będą zdarzały się dużo częściej.
Półtora roku temu można było odnieść wrażenie, że trafiły się panu ciekawe roczniki 1992 i 1995 wsparte dwoma talentami z 1994, Milikiem i Zielińskim. Pan też był takiego zdania czy raczej uważał, że przestrzeń medialna tak napompowała tych chłopaków, że pańska praca stała się wręcz mniej wygodna?
Zawsze zdarzają się jednostki, które podnoszą rangę danego rocznika. Drużyna z 1992 w była w 2009 roku bliska awansu na mistrzostwa Europy U-17, ale przegrała ze Szwajcarią, która potem zdobyła mistrzostwo świata. Dwa lata później ten sam zespół, już jako U-19, z sześciu spotkań eliminacyjnych wygrał jedno. Dlatego mówię: roczniki są u nas zbliżone, a suma umiejętności podobna. Sztuką jest zbudowanie drużyny.
Naprawdę są wyrównane? 92 wydaje się niezły, 93 mizerny, w 94 jest dwóch zawodników, a 95 faktycznie jakoś rokował, ale życie tych zawodników na razie zweryfikowało negatywnie.
Życie jeszcze ich nie zweryfikowało. Dajmy im czas. Niektórzy postawili takie kroki, które nie dały im rozwoju, ale droga do profesjonalnej piłki czasem bywa dłuższa. Trudno powiedzieć, że jedna generacja jest wybitnie zdolna, a druga kategorycznie zła. To tak nie działa. Trafiają się super jednostki, ale na poziomie U-21 liczy się cały przekrój. I nie mówię tego tylko na przykładzie Polski – tak samo jest w Grecji, Szwecji czy Turcji. Co z tego jednak, że Guidetti strzela 20 goli w lidze holenderskiej i uchodzi w swoim czasie za wybitną jednostkę, skoro potem przez półtora roku nie gra w piłkę? Wszystko weryfikuje pierwsza reprezentacja. Nie da się jednak wprowadzić do niej dziesięciu piłkarzy z jednego rocznika. To zaprzeczenie statystyki. W kadrze narodowej znajdziemy piłkarzy z 12-14 roczników.
Bawiła pana ta pompka, że trafiło się wybitne pokolenie?
Raczej nas motywowała.
Ale to nie pomogło.
Nie pomogło, bo rozmawiamy po przegranym awansie. Przy roczniku 95 ta opinia jednak pomogła. Jest takie powiedzenie – jeżeli mówisz, że potrafisz, to masz rację, a jeżeli mówisz, że nie potrafisz – też masz rację. Tłumaczyliśmy zawodnikom, że muszą zrobić coś, co nie udało się kilkunastu poprzednim rocznikom. Coś innego. Teraz się jednak nie udało i cokolwiek powiem, nie będzie miało to sensu, bo wszystko zostało podsumowane przez pryzmat ostatniego meczu i braku awansu.
Cofnijmy się do zgrupowania w Grodzisku. Dowiaduje się pan, że zabierają Milika…
Nie traktowaliśmy tego w kategorii „zabierają”. Zostaliśmy o tym poinformowani z wyprzedzeniem. Można mówić o absencji Furmana i Zielińskiego…
… ale o nich pan wiedział pół roku wcześniej, a o Miliku nie.
Tak samo Linetty doznał kontuzji w końcówce meczu Lecha z Cracovią. I to jest dla mnie absencja. Milik był obecny, ale na innym zgrupowaniu.
Musieliście grać bez najlepszego strzelca eliminacji i skwitował pan to uśmiechem? Nie uwierzymy.
Nie traktuję tego w kategorii problemu ani gdybania. Nie roztrząsajmy tej sprawy. Nie ma Milika, jest Przybyłko i gramy dalej. Każdy z tych nieobecnych zawodników był dla nas postacią, ale liczy się cała grupa, która była szeroka. Zieliński i Bereszyński zagrali po dwa mecze, Linetty trzy – to tylko dowód, że brak któregokolwiek zawodnika nie odbierał nam szans. Zajmujemy się zawsze tą grupą zawodników, którą dysponujemy – oni są dla nas podczas zgrupowania i meczu najważniejsi.
Podnosił pan jakieś argumenty w trakcie rozmowy z Nawałką? Walczył pan o Milika?
Powołanie Arka było autonomiczną decyzją selekcjonera i jego przywilejem. Bezdyskusyjnie. Reprezentacja to priorytet. Naszą satysfakcją jest fakt, że w trakcie eliminacji i chwilę wcześniej aż dwunastu zawodników z roczników 1992 i młodszych zagrało w dorosłej kadrze, a dwóch kolejnych jeszcze dostało powołanie.
Wyjeżdża pan do tej Grecji, widzi 45 minut i aż trudno uwierzyć, że entuzjazm pana nie opuszcza.
Jesteśmy świadomi, że nie zagraliśmy wielkiego spotkania. Zdarzały nam się bardzo dobrze mecze – połowa z Turcją była wręcz optimum – ale zdarzyła się też Grecja, gdzie nie pokazaliśmy swoich możliwości, a i tak mogło się to zakończyć pozytywnie.
Śledziliście w końcówce pozostałe wyniki?
Dopóki wszystko było zależne od nas, interesowało nas tylko to, co działo się przed nami. Po stracie gola na 1:2 dotarło do nas, że w Szwecji jest 3:3, co jeszcze dawało nam awans. Była jeszcze nadzieja. Ale wiecie, co było kwintesencją tej grupy? W 85. minucie my byliśmy w barażach, w 87. Szwedzi, w 90. znowu my, w 92. Grecy, w 94. Szwedzi, a ciągle liczyła się Turcja, której przy 3:3 brakowało jednej bramki. Przez pięć ostatnich minut awans zmieniał się pięciokrotnie. To dowód na to, że grupa była bardzo wyrównana.
Poza Maltą przegraliście wszystkie mecze wyjazdowe.
To była naprawdę oryginalna grupa. Nie licząc meczów z Maltą – jedyny punkt na wyjeździe zrobili Szwedzi w Turcji, w 93. minucie, w meczu, który był przerywany z powodu zamieszek poza stadionem. Kolejna ciekawostka – Malta poza Liechtensteinem była jedyną drużyną, która nie zdobyła ani jednego punktu przez całe eliminacje. Nawet San Marino raz wygrało i raz zremisowało.
Nie czuł się pan zawiedziony postawą zawodników z Grecją?
Stanowimy jedną grupę, nie dzielimy jej na zawodników i sztab. Czuliśmy, że gramy poniżej swoich możliwości.
To co pan zepsuł?
Nie czas na wskazywanie jednej decyzji czy zmiany. To tak nie działa. Raz masz szczęście, raz pecha. Ale nie chcę też szukać taniego alibi.
Jaki ta drużyna miała w zasadzie styl? Grała tak, jak pan od niej tego oczekiwał?
Do eliminacji startowaliśmy po dwóch meczach i jedenastu jednostkach treningowych. Chcieliśmy stworzyć grupę, która poradziłaby sobie w różnych okolicznościach. Trzeba było grać przeciwko bardzo dobremu zespołowi, Szwecji, Grecji, która świetnie radziła sobie z kontrataku, znakomitej drużynie pod względem indywidualności – Turcji i przeciwnikowi, który z założenia miał się bronić, Malcie. Wymagania były bardzo różne. Do bólu pracowaliśmy nad fazami przejściowymi. Chcieliśmy być przygotowani na każdą okoliczność. Przez całe eliminacje skorzystaliśmy natomiast z 24 zawodników, co świadczy o tym, że selekcja cały czas trwała.
Na pewnym etapie połowa waszej kadry nie grała regularnie w klubach.
To realny problem, z którym spotkaliśmy się na dzień dobry i który trwał. Sytuacja poszczególnych zawodników się zmieniała. Niektórzy w trakcie eliminacji wyjeżdżali za granicę i wracali. Jeszcze inni zmieniali kluby dwukrotnie. Śledziliśmy wszystkich na bieżąco, ale zdarzały się weekendy, kiedy 8-9 zawodników za granicą grało łącznie przez 40 minut. Żaden trener nie ma jednak takiego komfortu, że grają wszyscy.
Kiedy rozmawialiśmy półtora roku temu, można było odnieść wrażenie, że nie ma pan sprecyzowanego stosunku do tego, czy zawodnicy powinni szybko wyjeżdżać za granicę. Ostatnio jednak lekko zmienił pan optykę i jest raczej przeciwny szybkim wyjazdom.
Jestem przekonany, że miałem określoną opinię, ale wzbraniam się przed kategorycznymi sądami. Nie ma jednego przepisu na sukces.
Dziś wypowiada się pan jednak w sposób bardziej zdecydowany, że powinni najpierw wybić się w Polsce.
Nie o to chodzi. Po prostu dziś ten temat pojawia się częściej. Kiedyś dostałem jedno-dwa takie pytania, a dziś padają one w każdym wywiadzie. Jasne, więcej korzyści daje regularna gra i skoro takie możliwości otrzymuje się w ekstraklasie, to czemu z tego nie skorzystać? Ci, którzy grali regularnie w Polsce, zrobili największy postęp. Zdarzają się jednak jednostki, jak Szczęsny czy Krychowiak, którzy wyjechali szybciej i sobie poradzili. Dlatego nie chcę kategoryzować.
A nie jest tak, że najgorsza opcja to wyjazd – powiedzmy – w wieku 19 lat po 15 meczach w ekstraklasie?
Są trzy drogi: pierwsza to wyjazd w bardzo młodym wieku do akademii piłkarskiej i zmiana trybu szkolenia. Rocznie wyjeżdża 60 takich zawodników, których nazwiska opinia publiczna jeszcze szerzej nie zna. Drugi model to wyjazd po kilkudziesięciu spotkaniach w ekstraklasie najczęściej do zespołu Bundesligi, Ligue 1 lub La Liga. Trzeci to natomiast rozegranie – załóżmy – 80-100 meczów w Polsce, strzelenie paru goli, występy w europejskich pucharach i dopiero wtedy transfer. Modelowym przykładem jest oczywiście Robert Lewandowski. I jeśli coś można nazwać tendencją, to fakt, że im większe masz doświadczenie z Polski, tym częściej grasz za granicą.
Czyli nie przestrzega pan zawodników tylko przed opcją numer trzy.
Nie przestrzegam przed żadną. To oni ponoszą pełną odpowiedzialność – zawodnicy, rodzice i agenci. Najważniejsza jest świadomość, że bardzo ważna jest gra.
A taki Mateusz Lewandowski? Zawodnik regularnie gra w ekstraklasie, w miarę się wyróżnia, ale trafia do słabego klubu zagranicznego z perspektywą, by się wybić. To opcja numer cztery.
Mateusza wrzuciłbym raczej do tej trzeciej puli. Trafił do klubu, w którym będzie grał i do ligi, w której przykłada się dużą wagę do taktyki. Z analiz wynika, że średnia liczba bramek na mecz we Włoszech nie wzrasta. Orientacja na defensywę jest więc mocna.
Powoływał pan do młodzieżówki zawodników najlepszych czy najbardziej panu pasujących?
Najlepszych. Nie było zawodników, którzy nam nie pasowali. Bazowanie na sympatii to krótka droga.
Można stworzyć profil ulubionego zawodnika Marcina Dorny? Niezbyt głośny o profesjonalnym podejściu, myślący o piłce przez 24 godziny…
Żadnej z tych cech nie uważam za wadę.
A jeśli ktoś jest niepokorny, a bardzo dobrze gra w piłkę?
To nie widzę problemu, by zaadaptować go do naszego modelu.
Mamy tu na myśli Bartka Pawłowskiego, któremu bardzo pomógł mecz z Turcją, bo wcześniej zawodnicy traktowali go trochę z boku.
A ilu zawodników rozpoczęło wszystkie eliminacje od pierwszej minuty?
Nie mamy ze sobą statystyk. Możemy strzelać.
Proszę. Trzech.
Pawłowski, Szumski i Kamiński?
Pawłowski i Szumski – tak.
Janicki?
Brawo.
Niewielu ich.
W większości było to spowodowane licznymi powołaniami do pierwszej reprezentacji. Wszołek, Żyro, Bereszyński, Kamiński, Linetty, Milik, Zieliński. To był dla nas test, czy jesteśmy gotowi.
Myśli pan powoli o sobie w kontekście ligowej pracy z seniorami?
Życie jest dynamiczne, ale myślę o najbliższej konsultacji U-20 i meczach z Włochami oraz Szwajcarią. Pracuję tak, jakbym miał pracować z tą grupą przez kilkanaście lat.
Mógłby pan być wiecznym selekcjonerem U-21?
Nie widzę w tym nic złego.
Gdyby dostał pan nagle ofertę z klubu ekstraklasy, to nie pomyślałby pan, że trzeba ją wykorzystać, bo druga szansa może nie nadejść?
PZPN daje mi możliwości rozwoju od sześciu lat, a ja jestem w stu procentach lojalny. Nie ma możliwości, bym przyjął taką ofertę.
Porozmawiajmy o szkoleniu, bo to ostatnio modny temat. Spora rzesza ludzi oczekuje, żeby wszystko zaorać i zbudować system od początku.
To tak, jakbyśmy mówili, że w Polsce nie ma systemu edukacji. Mamy szkoły podstawowe w klasach 1-3 i 4-6, gimnazja i licea. Nikt nie twierdzi, że absolwent systemu edukacji jest perfekcyjnie przygotowany do rynku pracy, ale system – choć wymaga modyfikacji – istnieje. Podobnie jest ze szkoleniem. System istnieje, ale musi się zmieniać. I ma pięć składowych. Pierwsza to system naboru i selekcji do akademii klubowych, szkół, Letniej Akademii Młodych Orłów, Akademii Młodych Orłów oraz reprezentacji juniorskich w skali województwa, dalej kraju. Dalej – system współzawodnictwa, od niedawna zunifikowany w całej Polsce. Trzecia składowa to infrastruktura, która jest coraz lepsza i przestaje być alibi od trenerów. Czwarta – system kształcenia trenerów, który rozwija się na naszych oczach. W szkole trenerów PZPN powstały kursy Elite, dla szkoleniowców młodzieży, bramkarzy…
Dla trenerów młodzieży te kursy są dość drogie.
Zawsze można się do czegoś przyczepić. Szkoła językowa też jest droga, ale trzeba ją zaliczyć, by mówić po hiszpańsku. Chcesz coś osiągnąć, to zainwestuj. Piąta składowa to natomiast metodologia treningów. Tutaj mamy najwięcej do zrobienia. Musimy jasno określić, jak chcemy szkolić i być w tym wytrwali. Nie można przez pół roku pracować w systemie hiszpańskim, wychodząc z założenia, że najlepsze są gry zadaniowe, potem – skoro leżymy na tej samej szerokości geograficznej – przejść na konsekwentną szkołę niemiecką, by na koniec przerzucić się na model indywidualnego rozwoju, jak w Holandii. Nie o to chodzi. Pracujemy nad bardzo szczegółowym programem szkolenia poszczególnych pozycji i faz gry.
I jest ciągłość szkolenia?
Absolutnie jest. Trzeba być na bieżąco z trendami i weryfikować treści, ale nie przewracajmy wszystkiego do góry nogami. Nie można – idąc przez korytarz – odbijać się od ściany do ściany.
Widzieliśmy pana sprawozdanie z pobytu w Hamburgu sprzed czterech lat. Opisał pan, że wszystkie grupy juniorskie począwszy od 12-latków grały systemem 4-4-2. Przez ten czas od tego systemu się odeszło. Pytanie, jak te dzie odnajdą się w nowych trendach.
Dyrektorem sportowym akademii był wcześniejszy dyrektor federacji szwajcarskiej, trenerem rezerw – Cardoso, a szkoleniowcem pierwszego zespołu – Armin Veh i był problem na linii komunikacji. Akademia kształtowała w jednym systemie, a zespół grał w innym. Dziś często kluby budują wizerunek swojego szkolenia na bazie jednego modelu. Wyobrażamy sobie, że drużyny holenderskie muszą grać 4-3-3, ale – uwaga – na mundialu reprezentacja zagrała zupełnie inaczej. Dlatego najważniejsze, żeby dawać zawodnikom informacje, jak grać na poszczególnych pozycjach, a nie szkolić na ślepo przy jednym ustawieniu. W wieku 13 lat piłkarze przechodzą na duże boisko przy taktyce – załóżmy – 4-2-3-1. Mając 20 lat trafiają do piłki seniorskiej. Jak futbol może się zmienić przez siedem lat? Diametralnie. To minimum trzy duże imprezy. Minimum trzy różne trendy taktyczne. Cofnijmy się do mundialu w RPA – tam zwycięstwa dawała inna piłka. Nastawiona na posiadanie. Dziś futbol jest bardziej pragmatyczny i bezwzględny. Ten sport się zmienia, a my jako trenerzy pracujący z młodzieżą mamy obowiązek śledzenia dorosłej piłki. Pracując z 15-latkami musimy mieć świadomość, że przygotowujemy kogoś, kto ma być gotowy za sześć lat.
Da się przewidzieć te trendy?
W stu procentach się nie da. Zapytam was – w którą stronę pójdzie piłka? Będzie bardziej ofensywna czy defensywna?
Będzie taka jak osiem lat temu?
We wszystkich ligach łącznie z Champions League liczba bramek wzrasta. Futbol ma być efektowny. Nawet przepisy gry sprzyjają ofensywie, w końcu chroni się napastników i prawie każdy groźniejszy faul ociera się o czerwoną kartkę. Nie powiesz jednak zawodnikowi: „przepraszam, ale – szkoląc cię – nie wpadliśmy na to, jak futbol się zmieni, więc teraz ci dziękujemy”. Pewne trendy da się natomiast zauważyć. Np. dzisiaj w konkretnych sytuacjach pada więcej bramek niż w przeszłości.
W jakich?
Jest takie pojęcie – cut back. Kiedyś sporo bramek padało z dośrodkowań, bo środkowi obrońcy w fazie bronienia schodzili w boczne sektory boiska i przeciwnicy wykorzystywali, że przed bramkarzem ich brakowało. Dziś jest inaczej. Skrajni obrońcy bardziej przesuwają się w kierunku linii bocznej, stoperzy zostają w centrum pola karnego i trzeba wykorzystać tę strefę pomiędzy nimi. Tak grała Barcelona, tak gra Bayern. W ostatniej edycji Ligi Mistrzów z takiego cut back padło 30 kilka bramek, a wcześniej ledwie po 6-7.
Parę lat temu była też moda na stopera, który potrafi wyprowadzić piłkę, a teraz do łask wracają potężne, postawne chłopy. Nie jest to czas Marcina Kamińskiego.
Do konkretnych przykładów nie chcę się odnosić, ale najczęstsze podanie wymieniane pomiędzy zawodnikami na boisku to właśnie między stoperami. A Marcin ma bardzo duży potencjał.
To w ogóle środkowy obrońca?
Tak.
A z czego wynika fakt, że mamy problem ze szkoleniem napastników lub stoperów, a środkowych pomocników pojawiają się dziesiątki?
Sam nie wiem, czy mamy taki deficyt. W najniższych kategoriach wiekowych selekcja polega na wybieraniu najlepszych zawodników z poszczególnych klubów. Częściowo dobieramy po pozycjach, a częściowo koncentrujemy się na umiejętnościach. Istnieje coś takiego, jak mapa pozycji, czyli pozycje podobne do siebie. Skąd nadmiar środkowych pomocników? Najczęściej zawodnicy mający najwyższe umiejętności w klubie, grają jako środkowi pomocnicy, a ich przejście po innych pozycjach odbywa się w starszym wieku.
Kolejnym problemem jest straszne parcie na wynik w międzywojewódzkich turniejach. Trenerzy nie chcą ryzykować, a boczni obrońcy nawet nie mijają linii środkowej.
To też generalizowanie. Wielu trenerów prowadzi te kadry właśnie tak, jakbyśmy chcieli. Pracując z reprezentacją U17 zaprosiliśmy szkoleniowców z 16 województw na konsultację szkoleniową, pokazaliśmy środki treningowe, zaprezentowaliśmy model gry i zaproponowaliśmy, by wszyscy grali w taki sposób. Efekt? 14 na 16 województw grało naszym modelem. Ciekawym tematem są natomiast piłkarze późno dojrzewający. Pojawia się bowiem zarzut, że dobieramy przede wszystkim dużych i silnych, ale – uwaga – tak się dzieje w całej Europie.
Poza Belgią, gdzie stworzono reprezentację dla późno dojrzewających.
Tak, reprezentację A1. Ale wracając – ze 114 uczestników mistrzostw Europy U-17 aż 40 procent urodziło się w styczniu, lutym i marcu. Jak to możliwe, że w seniorskiej piłce nie ma takiej tendencji? Ktoś powie, że to my popełniamy błędy selekcyjne, nie dając młodym szansy, ale czy o takie same problemy posądzimy Barcelonę, która odrzuciła Albę albo Borussię, która dopiero po latach odkupiła Reusa? Jedyny młodzieżowy reprezentant Niemiec, który nie zagrał w młodzieżowych kadrach to Miroslav Klose. I co? Niemcy przeoczyli taki talent? Nie. To życie. Naturalna pochodna pracy. Tak po prostu jest. Nie nazywajmy wszystkiego błędem selekcyjnym. Selekcja jest wręcz coraz trafniejsza. Coraz mniej zawodników przepada, a coraz więcej zawodników z pierwszej reprezentacji ma za sobą występy w wielu kadrach juniorskich.
A widzi pan różnicę w jakości juniorów dziś i sprzed lat?
Tendencja jest taka, że każdy kolejny rocznik ma wyższy potencjał indywidualny, co – będę do tego wracał – wynika ze statystyk. Po prostu szkolimy coraz lepiej, coraz większą liczbę zawodników, więc poziom musi być wyższy. Pojawiają się inicjatywy prywatne, związkowe, akademie… Trenerzy mają też coraz większą świadomość, stąd coraz mniej archaizmów szkoleniowych. Brzydko mówiąc – absolwenci naszych akademii to produkty coraz bardziej kompletne.
Gonimy Zachód czy się od niego oddalamy?
Moim zdaniem gonimy.
Gdzie będzie dorosła reprezentacja za dziesięć lat, patrząc na obecnych młodych zawodników?
Mamy zawodników o dużym potencjale, ale zmiennych zakłócających rozwój jest dużo. Dajmy też czas rocznikowi 95. Do dorosłej reprezentacji na pewno nie trafi dwunastu, ale przyjemnie czasem usłyszeć od trenera Szwecji – drużyny, która wygrała grupę – że Polska przerosła ich organizacją gry i umiejętnościami. Mogli trafić na przeciętny zespół z czwartego koszyka.
Drobna sprawa, której nie chcemy pominąć. Matt Miazga.
Wróciłbym do podstaw. Skąd się wziął ten temat?
Zakładamy, że wypłynął dzięki Maciejowi Chorążykowi.
Był śnieżny marzec 2011 roku i Matt został powołany na konsultację rocznika 1995 w Ciechanowie. Wtedy nikt się nim nie interesował. Półtora roku później po mistrzostwach Europy powołaliśmy go do U-18 na mecz ze Słowenią. Zagrał i temat wciąż jest aktualny.
Na czym stoicie?
Miazga urodził się, mieszka i trenuje w Stanach. Dostał też powołanie z reprezentacji U-20, rozegrał kilka spotkań, ale nie zamykamy przed nim drzwi. Sprawa jest otwarta. Nie chcę jednak zdradzać szczegółów ani publicznie go oceniać. Dajcie mu, panowie, zaprezentować się w Polsce.
Ma pan – musimy przyznać – niesamowitą głowę do liczb. Nasi czytelnicy podczas lektury wywiadu pewnie pomyślą, że dopisuje pan te wszystkie statystyki podczas autoryzacji.
Ostatnio na szkole trenerów usłyszałem od jednego z wykładowców, że jeżeli pojawiają się liczby, to albo ktoś chce ukryć fakty, albo podnieść rozmowę na wyższy poziom, albo manipulować. Statystyki są wymierne, ale trzeba umieć je analizować. Cytując któregoś naukowca – nie wszystko, co się w życiu liczy, da się policzyć, nie wszystko, co się dało policzyć, się liczy.
W takim baseballu liczy się prawie wszystko.
To statystyczny sport. Piłka nigdy taka nie będzie.
Nie będzie moneyball?
Nie. W baseballu wiele zależy od statystyk. Wiecie, ile statystycznie meczów wygrywa faworyt w piłce?
70 procent.
To statystyka z koszykówki.
(śmiech) Niech będzie 60.
Piłka ręczna.
To ile?
50 procent. I to jest fenomen tego sportu. Nieprzewidywalność. Scenariusza meczu Grecja – Polska też nikt by nie wymyślił. Sam interesuję się statystykami, ale nie jestem ich niewolnikiem. Tyle w kwestii statystyk w piłce.
Rozmawiali TOMASZ ĆWIĄKAŁA i PIOTR JÓŹWIAK
Fot. FotoPyK