Wielkimi krokami zbliża się premiera książki „Zasypany” – autobiografii Igora Sypniewskiego. Dzisiaj publikujemy kolejny jej fragment. Jednocześnie przypominamy, że „Zasypany” jest do kupienia w naszej księgarni (KLIKNIJ TUTAJ), a kto nabędzie książkę w przedsprzedaży, otrzyma egzemplarz z autografem Igora.
* * *
Gdy wracałem do Polski nie sądziłem, że za kilka miesięcy znów będę grał. W ogóle nie myślałem o przyszłości – byłem zmęczony i zniechęcony. Wszystkie lata spędzone w sporcie, te przyjemne i te znacznie gorsze, powodowały, że coraz bardziej męczył mnie futbol. Był tylko jeden problem – pieniądze, a konkretnie ich brak. Szybko się kończyły, a pomysłu na życie nie było. Gdy nadchodziły krótkie chwile refleksji, w których zastanawiałem się, co ze mną będzie, dochodziłem do jedynego słusznego wniosku, niezbyt zresztą odkrywczego: w życiu dobrze mi wychodziło tylko kopanie piłki. Nic innego nie umiałem.
Moja edukacja – nazwijmy to w ten sposób, choć to trudne słowo i chyba nieco przesadzone w odniesieniu do mnie – zakończyła się w szkole zasadniczej, w samochodówce. Nauczyłem się tam tyle, że dziś potrafię nawet… zatankować wóz. Ze zmianą koła już gorzej. Ale w moich czasach piłkarze w szkołach mieli zwyczajowo taryfę ulgową i nawet, gdy nabroili, zawsze pojawiał się ktoś, kto ratował sytuację. Dlatego właśnie wiele się w życiu nie nauczyłem. Czy żałuję, że ktoś mnie nie przypilnował? Że zawsze był ktoś, kto chronił, a nie było nikogo, kto uświadomiłby, jak ważna jest nauka? Pewnie, że nie żałuję. I tak bym się nie nauczył, a tylko przybyłoby mi problemów. Tak jak było, było dobrze i na pewno bym tego nie zmienił, nawet gdybym mógł. Miałem grać w piłkę i nie mieć problemów w szkole. Więc grałem, a problemy… Cóż, to zupełnie inna historia.
To że nie miałem wykształcenia jakoś mi nie przeszkadzało, nie brakowało mi tego i wtedy, gdy w 2004 roku wróciłem do Łodzi, a myśli o skończeniu szkoły, czy uzyskaniu zawodu nawet się nie pojawiały. Umiałem tylko kopać piłkę. Musiałem zacząć myśleć o pieniądzach, a więc także o futbolu. Jak długo można prosić rodziców o pomoc? Przecież miałem już 30 lat!
Jest taki człowiek, dzięki któremu wróciłem do ŁKS i który wtedy uratował mi życie (choć prawdopodobnie powinienem użyć słowa “był”. Nazywałem go Przyjacielem, bardzo mi pomógł, a dziś nie wiem nawet, czy jeszcze żyje. Czy nie potrzebuje pomocy? A może raczej… czy nie przegapiłem jego śmierci i pogrzebu?). To Marek Jaborski, były zapaśnik, co zresztą było widać po charakterystycznie naderwanych uszach. Poznałem go przez znajomego z osiedla i jak to bywa, szybko się dowiedziałem, że to dobry kolega Daniela Goszczyńskiego. A Goszczyński był wtedy właścicielem ŁKS…
Wszystko poszło bardzo szybko, dzięki Markowi znów mogłem kopać. Wprawdzie tylko w drugiej lidze, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Wiadomo – trzeba było zarabiać pieniądze, to zarabiałem. Skoro płacili, to co za różnica, za jaki poziom?
Marek nie był moim menedżerem, choć często go tak przedstawiano. Nie miał ciekawej historii, łapał się różnych zajęć, niekoniecznie legalnych. Jakiś czas temu słyszałem, że… został zamordowany w więzieniu w Meksyku, do którego trafił, bo przemycał narkotyki. Nie wiem, czy to prawda, ale kontaktu od dawna z nim nie mam i nie znam nikogo, kto podałby mi inną wersję. A ta wydaje mi się wiarygodna. To przecież nic nowego, że do takiego przemytu szuka się gościa, który bardziej niż inni potrzebuje paru tysięcy euro. Chłopak myśli, że łatwo zarobi kasę, ale tak naprawdę ma być tylko wystawiony na strzał. W tym czasie duży szmugiel idzie bokiem… Tak mogło być również z Markiem. Słyszałem, że dostał dwadzieścia lat. Szkoda chłopa, bo choć wyglądał groźnie i pewnie niejedno miał na sumieniu, to czułem, że ma dobre serce. Mnie pomagał bezinteresownie i nigdy nie dał odczuć, że powinienem mu płacić. Czasem coś tam mu dałem, ale generalnie nasze kontakty były bardziej przyjacielskie. Był po prostu kibicem, który chciał, żebym zagrał w ŁKS. Pomógł klubowi, który mnie wychował i sobie samemu. I mnie oczywiście.
Umówione przez Marka spotkanie z Goszczyńskim przebiegło błyskawicznie, dogadaliśmy się w kilka minut. Dostałem kontrakt na trzy lata i naprawdę niezłe, zwłaszcza jak na polską drugą ligę, pieniądze. O Goszczyńskim krążyły wtedy legendy, że umowy z piłkarzami podpisuje w knajpach przy wódzie. Nie wiem, czy ktoś tak właśnie zrobił, ale moim zdaniem to bzdura, bo ja swój kontrakt podpisałem w biurze. Co oczywiście nie zmienia faktu, że po Goszczyńskim, nazywanym w drużynie “Dankiem”, widać było, że za kołnierz nie wylewa. W jego fachu być może inaczej się nie dało, bo produkował tanie wino. Każdy, kto na niego patrzył widział, że w Polsce trudno o lepszy interes… Czasem znikał na kilka dni, nie pojawiał się w klubie i nie odbierał telefonów, a wśród pracowników krążyły legendy, jak dobrze się bawi. Barwna postać.
Genialne były zwłaszcza rozmowy na temat terminów wypłat. “Danek” obiecywał chętnie i wszystko, a do tego był naprawdę przekonujący. Po pierwszej rozmowie przypominającej o terminie wypłaty, byłem przekonany, że rzeczywiście spóźnienie jest przypadkowym błędem sekretarki i “najpóźniej w poniedziałek” wszystko będzie uregulowane. Może i było w poniedziałek, ale na pewno nie najbliższy…
W każdym razie nasza pierwsza rozmowa o kontrakcie była szybka i rzeczowa. Po prostu usiadłem, zerknąłem czy zgadza się ustalona wcześniej suma, podpisałem, wyszedłem i wyjechałem z ŁKS. Oczywiście do kolegów na Koziny, bo przecież powrót do mojego – i ich! – klubu był godny wychylenia kilku piw.
Wiele razy słyszałem opinię, że to właśnie koledzy mnie zniszczyli. Nie chcę się wybielać, swoje za pazurami miałem i mam nadal, ale coś w tym jest. Jak i w powiedzeniu, że ciągnie swój do swego. Nieprzypadkowo miałem właśnie takich kolegów. Przez wiele lat byłem taki sam, jak oni. Jestem taki sam jak oni. W szatni chłopaki czasem mieli ze mnie ubaw, gdy coś powiedziałem, zrobiłem jakiś błąd językowy. Kumple spod trzepaka, z naszego murku pod sklepem – to był mój świat, do którego tak naprawdę należałem. Świat, który dla nich zamykał się na Kozinach lub Bałutach, a z którego wyszedłem, choć… on we mnie pozostał. Nigdy nie chciałem zerwać z tymi dzielnicami i ich dziećmi. Albo inaczej: miałem chwilowe przerwy w kontaktach, ale zawsze po to, by nie pić, a nie po to, by mieć inne towarzystwo. Bo innego nigdy nie się nie dorobiłem. Pewnie dlatego zawsze tam wracałem.