Wielkimi krokami zbliża się premiera książki „Zasypany” – autobiografii Igora Sypniewskiego. Przez najbliższych kilka dni na naszych łamach będziemy zamieszczać fragmenty tej lektury. Jednocześnie przypominamy, że „Zasypany” jest do kupienia w naszej księgarni (KLIKNIJ TUTAJ), a kto nabędzie książkę w przedsprzedaży, otrzyma egzemplarz z autografem Igora.
* * *
Otwieram oczy i przez moment zastanawiam się, gdzie jestem. Ból głowy jasno daje znać, że kilka godzin wcześniej przyjąłem kilka browarów, ale pokój, w którym leżę, nie jest izbą wytrzeźwień. Ból głowy też jest znacznie mniejszy niż na wytrzeźwiałce, zresztą dawno tam nie byłem.
Imprezy kończone przerwanym filmem zdarzają mi się regularnie, ale to nie jest ten przypadek. Leżę w łóżku w dobrym hotelu – bardzo dobrym – a to oznacza, że jestem na kolejnym wyjazdowym meczu Panathinaikosu. Na stole kilka puszek po piwie, popielniczka pełna niedopałków, ale to akurat normalny obrazek, nic nowego. Nic co mogłoby mnie zdziwić lub zainteresować, zwłaszcza na kacu, zwłaszcza, że żadna z tych puszek nie jest pełna i nie daje nadziei na szybszy powrót do formy. A ta będzie mi potrzebna już za kilka godzin. Przypominam sobie, że jestem w Manchesterze i dziś o godz. 20.45 zagram na Old Trafford. Trzeba wytrzeźwieć, bo choć zacznę pewnie na ławce, to zionąć w szatni piwem raczej nie wypada. To w końcu Liga Mistrzów…
O tym, że Manchester będzie dla mnie szczęśliwy, wiedziałem już wcześniej, w poniedziałek. Mój szczęśliwy zbieg okoliczności miał chyba na imię Maciek i był kelnerem w naszym hotelu. Maciek, nie Mike. Był Polakiem, choć nie mówimy o czasach, w których Polacy mogli legalnie pracować w Wielkiej Brytanii. Wspominam czasy, w których trzech Polaków regularnie występowało w jednym klubie w Lidze Mistrzów, byłem jednym z nich. Józek Wandzik i Krzysiek Warzycha na browary tuż przed meczem by sobie nie pozwolili, ale to były czasy, gdy już nie miałem innego wyjścia – musiałem pić. Wieczorami po to, żeby zasnąć, inaczej zwyczajnie nie dawałem rady. 20 listopada 2000 roku miałem ten sam problem, tylko on kołatał mi się w głowie. Kupić piwo, wypić, spokojnie zamknąć oczy.
Wiem, powinienem teraz w wyobraźni rozgrywać nieodległy mecz myśleć, jak zatrzymać Davida Beckhama, jak ograć Gary’ego Neville’a, ale… miałem inne, naprawdę ważniejsze dla mnie zmartwienia. Skąd, do cholery, wziąć piwo?! Przecież nie wyjdę na ulicę w dresie Panathinaikosu i nie zapytam przechodniów, gdzie jest monopolowy? Gdybym jeszcze znał angielski, to może i coś bym w tym kierunku kombinował, ale mówiłem tylko po polsku i po grecku. Tak, sytuacja nie wyglądała różowo, dopóki do mojego pokoju nie zapukał ten Maciek – nieMaciek. Naprawdę nie pamiętam, czy właśnie tak miał na imię, ale liczyło się to, że był Polakiem i że chętnie zgodził się podrzucić mi do pokoju kilka piw. Trzeba mieć moje szczęście, żeby boy hotelowy w Manchesterze mógł tak bardzo pomóc.
Chłopak przyniósł piwa i został chwilę pogadać. Patrzył zafascynowany i pytał, jak to jest grać w Lidze Mistrzów, co czuję przed występem w Teatrze Marzeń. Cóż… Odpowiadałem, że nie mogę się doczekać gry. Sączyłem browara i tłumaczyłem, że, moim zdaniem, ten cały Beckham, to nie jest wielki gracz. Nadal tak uważam i choć wielu się śmieje, gdy to mówię – grałem przeciwko wielu lepszym. Ma super uderzenie, dośrodkowanie z rzutu wolnego i rożnego, ale nie ma takiej maniany, jak… Jak choćby ja.
– Jego talent w porównaniu z moim, to tyle co nic. On to wszystko ma wypracowane, wytrenowane, ja dostałem dar od Boga – mówię chłopakowi, a on patrzy jak na wariata.
– Ale jak to będzie, gdy już wejdziesz do szatni na Old Trafford, jak usłyszysz hymn Ligi Mistrzów? – zadaje te same pytania, co każdy. Odpowiadam szczerze, bo kłamać nie umiem, że wejdę do szatni i poczekam na właściwy moment, żeby po cichu zapalić tam, gdzie są prysznice, lepiej się poczuć przed meczem. Gość przez chwilę nie wie, czy żartuję, czy mówię serio, ale przecież widzi mnie z browarem i fajką jakieś kilkanaście godzin przed meczem, więc odpowiedź nasuwa się błyskawicznie. Oj, musiał się zdziwić nie mniej niż ja sam, gdy usłyszał moje nazwisko w pierwszym składzie. A potem zobaczył kilka akcji, w których kręciłem tym jego Beckhamem, jak barankiem, biorąc na najprostszy zwód, na zamach.
Nie żebym słynnego Anglika lekceważył. Dobrze wiem, że gość jest legendą światowej piłki, multimilionerem, symbolem futbolu, a ja… schorowanym 37-latkiem siedzącym w mieszkaniu matki na łódzkich Bałutach. W 2000 roku nikt jednak nie mógł wiedzieć, że się to wszystko tak potoczy, a nawet gdybym ja to wiedział – i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Bo wtedy, gdy w listopadowy wieczór obaj słuchaliśmy hymnu Ligi Mistrzów na tym samym boisku, na oczach ponad 70 tysięcy widzów na stadionie i kilku milionów przed telewizorami, byliśmy sobie równi. I nie sądzę, żebym denerwował się meczem bardziej niż Beckham, Fabien Barthez, czy ci dwaj twardziele ze środka pola, Paul Scholes i Roy Keane. Owszem, gdy trener Angelos Anastasiadis przeczytał skład i powiedział, że z lewej strony pomocy zagra Sypniewski, oprócz zaskoczenia poczułem adrenalinę. Przy hymnie Ligi Mistrzów też mocniej zabiło serducho, ale część stresu uleciała po pierwszej fajce w szatni – bo zazwyczaj wypalałem dwie – a reszta, gdy zagwizdał sędzia.