Czasami oglądając ekstraklasę nie możemy oprzeć się wrażeniu, że Górnik Zabrze to przeciwieństwo Cracovii. W klubie Filipiaka cokolwiek się stanie, zawsze kończy się porażką, a Górnik – niezależnie od okoliczności – trwa i dzielnie się trzyma. Problemy finansowe? Odejście najlepszych zawodników? Opóźnienia w wypłatach? Wpływu na wynik nie ma to żadnego. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby do Zabrza zawitał faktyczny dobrobyt. Mogłoby być lepiej, niż jest teraz? A może zrobiłoby się Zagłębie?
Snucie takich rozważań najłatwiej przychodzi właśnie po obejrzeniu takich meczów, jak ten, który przed momentem się zakończył. Piłki niewiele, łokcie, kopanina – tak w skrócie wyglądało spotkanie Podbeskidzia z Górnikiem, czyli dwóch – jakkolwiek to brzmi – czołowych drużyn ekstraklasy. Z jednej strony wszystkie siły na brutalnie nieskutecznego Korzyma i harującego jak wół Chmiela, z drugiej sprawnie funkcjonujący kolektyw, w którym nikt się nie wybija, a wszyscy spisują się przynajmniej przyzwoicie. Kontuzja Kosznika? Wchodzi niezły Małkowski. Uraz Augustyna? Doskonale zastępuje go Szeweluchin, piłkarz meczu zresztą. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Trzy punkty dopisane. Styl jakiś jest. Wynik też. Karawana idzie dalej.
Osobny akapit należy poświęcić Zacharze, z którego niepostrzeżenie zrobił się kawał napadziora. Absolutna – śmiało można to napisać – ligowa czołówka. Jakiś czas temu dość często krytykowaliśmy Mateusza za brak skuteczności, ale teraz trzeba mu oddać, że przeszedł naprawdę niesamowitą metamorfozę i z napastnika, który z zasady nie strzelał goli, stał się naprawdę klasowym snajperem, który nie odpuszcza nawet na moment. Potrafi rozegrać, strzelić, zagrać kombinacyjnie, podryblować, pomaga w defensywie, a przy tym – aż szkoda, że nie mamy dostępu do dokładniejszych danych – biega naprawdę dużo na pełnej intensywności. Praktycznie nigdy nie przechodzi obok meczu. Jak na tę ligę – piłkarz wręcz niezawodny.
Fot. FotoPyK