Reklama

Trzeszczący tajwański czternastocalak kontra pięć transmisji i Twitter

redakcja

Autor:redakcja

18 września 2014, 13:28 • 4 min czytania 0 komentarzy

Moja relacja do Ligi Mistrzów jest specyficzna. Nie wiem ilu z was za dzieciaka znajdowało się w takiej sytuacji jak ja, ale już naświetlam. W TV tylko podstawowy pakiet, żadnej kablówki. Jedynka, Polsat, jak wszedł TV4 to było święto. Internet? Sąsiad miał przez modem telefoniczny, dziesięć minut onetu kosztowało tyle, co rozmowa z wujem z Australii. W okolicy żadnego poważnego klubu, nawet na A klasę trzeba by było dojechać do innej miejscowości. W konsekwencji jeśli chodzi o mecze, to miało się kontakt przede wszystkim z tymi, w których się grało. Poza tym reprezentacja Polski.

Trzeszczący tajwański czternastocalak kontra pięć transmisji i Twitter

No i wieczory z wielką europejską piłką, Ligą Mistrzów. Jedyną odskocznią od często buraczanej rzeczywistości, w której kumpel wywracał się o kamień albo Polak kaszanił strzał do pustaka. Dlatego gdy ktoś śmieje się ze śledzenia LM, mówi “support your local football team”, ja wrzucam na luz. Dla mnie Champions League, choć tak odległa, jednocześnie była tak bliską. Najłatwiejszą do śledzenia ligą. Jedyną, którą dało się żyć z tygodnia na tydzień, bo o polskiej, angielskiej czy włoskiej mogłem tylko poczytać. Juve – Man Utd dałem radę obejrzeć na swoim czternastocalowym tajwańskim Sanyo z komunii, taki luksus.

Kiedyś te mecze to były prawdziwe święta. Siedziałem jak na szpilkach, chłonąłem atmosferę. Pamiętam, że wciągałem się w mecz do tego stopnia, że często sugerowałem – czasem w myślach, a czasem i na głos – graj w lewo! Szybciej! Co to, kurwa, było? Zidane do zmiany. Była recenzja każdego zagrania, było oglądanie każdej akcji jak oddzielnej bitwy. A potem rano w szkole człowiek o niczym innym nie rozmawiał z kolegami, zawsze był to temat numer jeden. Nie widziałeś meczu, byłeś odmieńcem wyłączonym z dyskusji.

Teraz, bardzo wiele się zmieniło. Teraz mecz to żonglerka uwagą. Pomiędzy ekranem, na którym trwa wybrane starcie, a dodatkowo stroną z wynikami. Twitterem. Względnie drugim włączonym meczem, witryną z analizami statystycznymi i Bóg wie czym jeszcze.

Ale żeby było jasne: ja nie krytykuję, nie rozdzieram szat. To wszystko też ma swój smak. Twój mecz, ten który oglądasz, może okazać się przeraźliwie nudny. Ale choćby dzięki samym wirtualnym depeszom z innych aren, karmisz się emocjami z innych boisk. Poza tym umówmy się, w Lidze Mistrzów zawsze jest kilka meczów, które chciałbyś obejrzeć, a które rozgrywają się o tej samej porze. Pamiętam jak dawniej Polsat, gdy położył łapę na Champions League, bodaj przez jeden sezon puszczał retransmisje przez całą noc w otwartym kanale.

Reklama

Byłem w raju. Dziś sam mogę sobie zorganizować jego namiastkę.

Twitter. Jeśli nie korzystacie i śmiejecie się, jak można cały mecz spędzić z nosem w aplikacji telefonicznej, zamiast śledzić widowisko, no to pewnie i macie do tego prawo. Z zewnątrz może to wyglądać zabawnie. Na zasadzie – patrzcie, oto jak nowe technologie zabijają klasyczne kibicowanie. Ale zawsze jest druga strona medalu i w tym wypadku każdy z was (ja jestem praktykującym twitterowiczem) musi zadać sobie pytanie: widocznie jednak w tym też coś jest, dlatego tylu ludzi to wciąga.

Jeśli siedzę z kumplami i oglądam mecz, to nie ma potrzeby Twittera. Ale to zdarza się coraz rzadziej, każdy pracuje, ma swoje sprawy, trudniej zorganizować. A Twitter to oglądanie meczu w wielkiej sali, przy setce znajomych, na ośmiu ekranach. Są żarty, jest szyderka, fachowe recenzje. Możesz pogadać, możesz się pośmiać, zobaczyć błyskawicznie powtórki czy też natrafić na interesującą ciekawostkę. Są kibice jednej i drugiej drużyny. Jest mistrz ciętej riposty. Jest gość, który wie wszystko o drużynach takich jak Ludogorec czy BATE. Fanatyk taktyki? Obecny. Spec od spraw kibicowskich? Na posterunku.

Czasem są jeszcze mecze, które potrafią mnie tak wciągnąć, że po prostu chcę je chłonąć i tyle. Rzadko bo rzadko, ale to zupełnie nie umarło. I tak jak kiedyś, opieprzam graczy przed nieistniejącą widownią. Częściej jednak decyduję się na drugą transmisję, na Twittera, na dodatki. Na interakcję. Na opieprzanie towarzyskie. Gdzie kosztem samego oglądania, poszerzane są inne aspekty odbioru. Choć nie pamiętam każdej akcji, mogę wiedzieć o meczu więcej, mieć bardziej interesujące wnioski i pełniejszą wiedzę. No i dobrze się bawić.

Mam sentyment do tamtych wieczorów, może następnym razem spróbuję obejrzeć mecz po staremu. Sam jestem ciekaw jak wyjdzie. Póki co jednak nie zmieniam zdania – było miło, ale to ewolucja. Fajnie grało się w lesie, między drzewami, gdzie bramki stały krzywo i jedna była dwa razy większa. Ale jednak fajniej na komfortowym boisku z wymiarowymi bramkami i murawą, a nie korzeniami i szyszkami.

Leszek Milewski

Reklama

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...