Reklama

Nie toleruję dziadostwa. Nie lubię lenistwa i partactwa

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

15 września 2014, 10:22 • 20 min czytania 0 komentarzy

– Z wiekiem spokojniej podchodzę do pracy. Jestem mądrzejszy o doświadczenia. Kiedy zaczynałem to byłem awanturnikiem. Nie lubię lenistwa, partactwa. Rudolf Kapera, wykładowca z warszawskiej AWF, uczył nas, że nie możemy uprawiać dziadostwa, że musimy być trenerami przez duże T. Kiedyś brałem to dosłownie, zbyt dosłownie. Mówiłem głośno o wypaczeniach, od razu chciałem świat naprawiać (…) Tak się nie da. Pewne rzeczy mogłem przemilczeć, odwrócić głowę i dać na luz – mówi na łamach Przeglądu Sportowego Leszek Ojrzyński. Wywiad z trenerem Podbeskidzia to dziś zdecydowanie najciekawszy, a przy tym jeden z najobszerniejszych materiałów w prasie. Zachęcamy do przejrzenia jej razem z nami.

Nie toleruję dziadostwa. Nie lubię lenistwa i partactwa

FAKT

Startujemy razem z Faktem, który – jak większość tytułów – musiał dziś poświecić trochę miejsca i uwagi siatkówce. Jest o tyle słabo, że dwie kolejne strony zajmują ligowe relacje. Legia zdała egzamin, ale tylko w ataku. Grzelczak uratował remis Lechii, a Rakels nie posłuchał trenera i strzelił gola. – Moim obowiązkiem przy rzutach rożnych jest stać przed szesnastką. Trener krzyczał, żebym nie wchodził, ale pomyślałem: dobra, wejdę. I udało się – mówi strzelec zwycięskiego gola dla Pasów.

Nieco więcej uwagi możemy poświęcić rozmówce z Markiem Wasilukiem, który przekonuje Piotra Wołosika, że nie jest pechowcem. Przeciwko Lechowi zagrał naprawdę na poziomie.

Reklama

Po zwycięstwie w szatni Jagiellonii było bardzo głośno. Kto wybierał muzykę?
– Mamy swoją track-listę. W tygodniu znaleźliśmy jeden przebój i on króluje, ale nazwę zostawiamy dla siebie. W każdym razie jest to bardzo wesoły kawałek. Zaśpiewaliśmy go wszyscy razem, spontanicznie i było fajnie.

Zamiast jak najczęściej na środku obrony, zagrał pan na lewej stronie. Wyraźnie pan odetchnął.
– Szczerze powiedziawszy lubię grać i tu i tu. Ale z lewej strony można się podłączyć do akcji, wykazać się w ofensywie. Nie lubię dryblować w miejscu, a pobiec skrzydłem (śmiech). Ta lewa strona to trochę mniej odpowiedzialna pozycja. Może potrzeba było mi takiej równowagi? Na środku raz zaliczyłem samobója, raz był na mnie karny, którego nie było. Później przyplątała się czerwona kartka w spotkaniu z Legią i trener dał mi odetchnąć. Teraz przyszła ta lewa strona i chyba wszyscy jesteśmy zadowoleni.

Marek Wasiluk był trochę utożsamiany z pechowym piłkarzem. Samobój – Marek, czerwona kartka – Marek, karny, którego w Zabrzu nie było – Marek.

– A ja tego tak nie widzę, a już na pewno nie utożsamiam się z pechem. Uważam, że na pecha mogę zwalić tylko to pierwsze spotkanie z Lechią, gdy piłka we mnie trafiła i wpadła do naszej bramki. Karny z Górnikiem to ewidentny błąd sędziego. Kartki z Legią? Moje błędy, przyznaję się. Ale nie ma co gadać o pechu. Taka jest piłka, w niej trzeba wszystko przeżyć. Takie nieprzyjemne doświadczenia powinny wzmacniać, a nie podcinać skrzydła.

Na kolejnej stronie Jerzy Dudek, od niedawna ponoć kierowca wyścigowy, apeluje, żeby ludzie przestali skreślać Roberta Kubicę. No i Arek Milik – w sobotę uratował Ajax.

Reklama

Arkadiusz Milik jednym meczem diametralnie odwrócił swoją sytuację w Ajaxie. Strzelił dwa gole i dzięki niemu drużyna z Amsterdamu wygrała 2:1 z Heraclesem. Były to premierowe trafienia reprezentanta Polski w nowym klubie. – To świetne uczucie, gdy 55 tysięcy widzów widzi i oklaskuje twoje gole. Zaprezentowałem dobrą formę, ale nie mogę spoczywać na laurach. Chcę grać tak dalej, żeby utrzymać miejsce w pierwszym składzie – komentuje napastnik w rozmowie z oficjalną stroną klubową. Sytuacja Milika w Ajaxie wyglądała mizernie jeszcze przed przerwą poświęconą na mecze reprezentacji. Po dwóch słabych spotkaniach, w lidze i Superpucharze, trafił na ławkę rezerwowych i w trzech kolejnych meczach nie wszedł nawet na minutę. W sobotę zagrał z kolei po raz pierwszy w tym sezonie 90 minut. – Nie ma czasu na radość i świętowanie. Zaraz czeka nas mecz w Lidze Mistrzów przeciwko PSG. W mojej grze jest wciąż trochę do poprawy – twittował po meczu Milik. Były gracz Górnika Zabrze strzelił pierwszego gola już w pierwszej minucie, co nie zdarzyło się żadnemu piłkarzowi Ajaksu od marca 2001 roku i trafienia Nikosa Machlasa. Najszybszym strzelcem wciąż jest jednak Johan Cruyff, który 43 lata temu zdobył bramkę w 9. sekundzie. Dobra forma nie oznacza jednak, że Milik wystąpi w przeciwko PSG w LM. – Arek zagrał teraz w Eredivisie, ale w Lidze Mistrzów wystąpi prawdopodobnie Kolbeinn Sigthorsson.

Dziś z Faktu śmiało możecie zrezygnować.

RZECZPOSPOLITA

Wreszcie dostatek piłkarskich tekstów na łamach Rzeczpospolitej. Farbowane lisy wracają do kadry. Adam Nawałka zmienia swoją politykę – o tym pisze dzisiaj Piotr Żelazny.

Selekcjoner Adam Nawałka zmienia politykę. Spotkał się z Sebastianem Boenischem i Eugenem Polanskim. Pytał, czy są gotowi znów zagrać w reprezentacji. – To nie jest poważna drużyna, to poziom reprezentacji juniorów. Adam Nawałka traktuje piłkarzy jak dzieci, a przecież jesteśmy dorośli. Byłem na trzech treningach przed meczem ze Szkocją i nie dostaliśmy ani jednej wskazówki taktycznej. Później na boisku jeden patrzył na drugiego, bo nie wiedział, co robić. Tymi słowami w wywiadzie dla Polsatu w marcu tego roku Eugen Polanski żegnał się z reprezentacją Polski – przynajmniej póki Nawałka będzie selekcjonerem. Tak się wówczas wydawało. Nawałka zadzwonił jednak w ostatni czwartek do Polanskiego i zapowiedział, że w sobotę przyjedzie obejrzeć go w spotkaniu Hoffenheim z Wolfsburgiem, a po meczu porozmawiają. Jeszcze w piątek Polanski nie był w stu procentach przekonany, że rozmowa będzie dotyczyć jego powrotu do kadry. – Może trener chce, żebym się wytłumaczył ze słów, jakie powiedziałem pod jego adresem – mówił piłkarz w rozmowie z „Rz”. W sobotę doszło do spotkania…

Młodzi przychodzą i przemijają, a Mila trwa – Stefan Szczepłek pokusił się o taki wniosek w swoim felietonie podsumowującym mecz Legia – Śląsk, zatytułowanym „Mila zawodowiec”.

Środek pomocy Legii to jakaś skamielina. Tomasz Jodłowiec biega jednym tempem, jakby borykał się z problemami ortopedycznymi, a Ivica Vrdoljak nie jest reżyserem gry i nie ma cech kapitana. Na polską ligę to wystarcza, ale nie zawsze. Jak powinien grać pomocnik, pokazał Sebastian Mila. Strzelił bardzo ładną bramkę, a jego podania – dokładne i w tempo – zawsze stwarzały zagrożenie. O tym, że nikt tak jak on nie dośrodkowuje w Polsce z rzutów wolnych i rożnych, dobrze wiadomo. Mila ma 32 lata. Kiedy przed 11 laty w barwach Groclinu strzelił w Manchesterze bramkę z wolnego Davidowi Seamanowi, wydawało się, że to początek wielkiej kariery mistrza Europy juniorów. Nie udało się tak, jak on marzył, a my myśleliśmy. Nie wystąpił na mundialu w Niemczech, na który pojechał, nie podbił Austrii ani Norwegii. Wrócił, odrodził się, zdobył ze Śląskiem mistrzostwo Polski. Kiedy jego pozycja zaczęła słabnąć, zatrudnił prywatnego dietetyka. Schudł o dziesięć kilogramów, inaczej się czuje, odzyskał dawny wigor. A umiejętności wciąż ma wyjątkowe. Na tym polega zawodowstwo. Młodzi przychodzą i przemijają, a Mila trwa. Jego bramkę kibice Legii docenili wielominutowym rykiem, składającym się praktycznie z jednego obelżywego słowa. Gdyby Mila grał w Legii, toby go kochali, a niewiele brakowało…

W dalszej kolejności znajdziemy jeszcze kompleksowe podsumowanie weekendu za granicą, a także kawałek o Legii, którą czeka teraz nie byle jaki maraton meczowy. Cytujemy jeden z tych artykułów:

Dopiero trzeci raz trener Henning Berg wystawił w ekstraklasie najsilniejszy skład. Do tej pory liga była dla Norwega tylko dość przykrym obowiązkiem, który przedzielał spotkania w europejskich pucharach. W meczu ze Śląskiem drugi raz w lidze zagrali zarówno Ondrej Duda, jak i Miroslav Radović. Do tej pory ten duet – poza 28-minutowym epizodem z Górnikiem Łęczna w czwartej kolejce – występował tylko w pucharach. Ze świetnym zresztą skutkiem. To właśnie zastąpienie klasycznego napastnika dwójką szybkich ofensywnych pomocników, często wymieniających się pozycjami, schodzących na skrzydła, było jednym z najlepszych pomysłów Berga. Widać to było właśnie w meczu ze Śląskiem. Pierwsza bramka zdobyta przez Radovicia padła po kapitalnym podaniu Dudy, który w trudnej sytuacji potrafił piłkę przyjąć, nie dał się sfaulować Piotrowi Celebanowi, a następnie podał do wybiegającego Radovicia. Chociaż należy też dodać, że Serb był na minimalnym spalonym. Berg podczas dwutygodniowej przerwy na mecze międzynarodowe poluzował rygor. Piłkarzom, którzy nie zostali powołani do dorosłych i młodzieżowych reprezentacji, dał kilka dni wolnego. Taka decyzja w środku sezonu mogłaby dziwić…

GAZETA WYBORCZA

Jeszcze więcej czytania na łamach Wyborczej. Najpierw Poligon, a w nim tekst o Wiśle Kraków. Wyprawę w poszukiwaniu siedmiu piłkarskich plag można by rozpocząć od Wisły. Przy Reymonta jest wszystko, co drąży kluby zakopane po uszy w kryzysie: długi, wewnętrzne wojenki i ślepe zmiany polityki. Są też: trener po przejściach, niechciani zawodnicy i najwęższa w lidze kadra. No i jest pierwsze miejsce.

Stadion świeci pustkami – Wisła wygrywa. Nie przychodzi kolejny obiecany przelew – Wisła wygrywa. Pauzować za kartki musi kapitan i absolutnie kluczowy gracz Arkadiusz Głowacki – Wisła wygrywa. Choć w piątkowym meczu z Zawiszą dobrze gra tylko pierwszy i ostatni kwadrans, to i tak strzela cztery gole, zwycięża i do niedzielnego meczu na szczycie z Legią przystąpi jako lider. Racjonalnie nie da się tego wytłumaczyć. Przed sezonem trener Franciszek Smuda podkreślał, że drużyna walczy o załapanie się do górnej części tabeli. O europejskie puchary był pytany nieśmiało, o mistrzostwo wcale. Zresztą nawet dziś zagadywany o pozycję lidera macha ręką i przypomina, że do końca jeszcze 29 kolejek. Smuda doskonale pamięta, w jakich okolicznościach budował (a raczej sklecał) zespół. Paweł Brożek po kompletnie nieudanej przygodzie z zagranicą siedział w domu i czekał na oferty, ale telefony się nie urywały i w końcu przygarnęła go Wisła. Arkadiusz Głowacki już po minionym sezonie chciał kończyć karierę, ale od nowa poczuł ochotę do gry w piłkę i dziś jest czołowym stoperem ligi. Semir Štilić sam dzwonił do Smudy i pytał, czy go przygarnie. Maciej Sadlok i Maciej Jankowski w Ruchu Chorzów furory nie robili, a w liderującej Wiśle nie schodzą nawet na minutę, do tego Sadlok znów jest powoływany do reprezentacji Polski. Wszystko sam układa Smuda. Trener, którego po przegranym Euro 2012 nie chciała widzieć na oczy znaczna część piłkarskiej Polski. Nawet trybuny przy Reymonta jasno dawały znać, że w Wiśle jest niemile widziany, a kibole jego odejścia domagali się nawet kilka miesięcy temu, zarzucając mu kłamstwa. W takiej atmosferze szkoleniowiec mozolnie układał grę drużyny, mając do dyspozycji kadrę węższą niż zeszyt 16-kartkowy. W jego zespole jest teraz 15 zawodników, których poziom ekstraklasy nie powinien przerażać. Zdarzało się też, że na ławce siedziało czterech graczy mających w sumie mniej lat niż 66-letni trener. – Czasem, jak się odwróciłem w stronę rezerwowych, to ręce mi opadały.

Wojciech Kuczok w swoim felietonie będzie was dziś przekonywał między innymi, że dobry mecz jest jak dobry seks. Rykoszetem lekko dostanie się fanom innych dyscyplin.

Nie, z bycia fanem futbolu nie wynika u mnie zamiłowanie do innych sportów zespołowych. Wprost przeciwnie, im głębiej się pogrążam w nałogu wygrzebywania sobie najsmaczniejszych dań piłkarskich na weekend, tym bezczelniej ignoruję wszystkie wzwody i zawody narodu przeżywającego siatkarski mundial. Dla mnie Mecz sobotniego wieczoru z siłą miażdżącej oczywistości oznaczał nie jedną z tysiąca potyczek koniecznych do tego, żeby Polacy mogli wyskakać półfinał siatkarskiego mundialu, ale kolejne w tym roku wielkie derby Madrytu. Tym większe, że znów historyczne za sprawą Atlético, nad którym nigdy dość zachwytów, przeto będę się drużyną Simeone zachwycał, ile wlezie. Dla fanów siatkówki i innych koszykówek mam wytłumaczenie klasyka (bodaj u Andrzeja Żuławskiego zasłyszane, co nie dziwi, bo jest to tłumaczenie, by tak rzec, frenetycznie celne): dobry mecz futbolowy jest jak dobry seks.

Arkadiusz Milik – śladem Bergkampa. Dość górnolotnie.

Nie boi się pójść po radę do Dennisa Bergkampa i w weekend przyszły efekty. Arkadiusz Milik strzelił dwa premierowe gole dla Ajaksu Amsterdam. 20-letni Arkadiusz Milik długo nie potrafił być jak Robert Lewandowski. I chociaż w jego wieku napastnik Bayernu dopiero debiutował w polskiej lidze, to niektórzy twierdzili, że zachodni futbol już zweryfikował umiejętności i talent Milika. W sobotę, zdobywając dwie bramki w wygranym 2:1 meczu ligowym z Heraclesem Almelo, Polak rozpoczął jednak walkę na serio o miejsce w podstawowym składzie mistrza Holandii. Ale na Ligę Mistrzów jeszcze nie zasłużył, środowy mecz z PSG Zlatana Ibrahimovicia zacznie na ławce…

Pozostałe teksty, dwa albo nawet trzy, które nam jeszcze zostały, tyczą się piłki zagranicznej. O Florentino Perezie jako madryckim prezesie wszechczasów pisze Rafał Stec.

Wszyscy niewolnicy korporacji wiedzą, że ich najważniejszym zadaniem bywa niekiedy obrona firmy przed sabotażem szefa – on wpada na durny pomysł, oni tylko symulują wykonywanie polecenia, on usiłuje zająć się czymś osobiście, oni dbają, by nie dotknął najważniejszego, generalnie cała energia idzie w przypilnowanie, żeby naszkodził możliwie najmniej. Osobny podgatunek stanowią tu niepoczytalni prezesi lub właściciele klubów futbolowych, którzy nie tylko nie mają o futbolu pojęcia – zdarza się, nie musi być przywarą – ale jeszcze sądzą, że je mają. Florentino Péreza między oszołomów oczywiście nie wepchniemy, zwłaszcza że zamknął nam właśnie usta argumentem niezbijalnym, ujawnił mianowicie, że rządzony przez niego Real Madryt znów zarżnął konkurencję komercyjnie, przekraczając rekordowe 600 mln euro przychodu. Kiedy już jednak klękniemy przed biznesowym zmysłem pana prezesa, nie wypada nam całkiem zapominać o zasługach trenera Carlo Ancelottiego, który nagłówkował się, by królewska firma przytuliła przy okazji pomniejsze trofeum – wręczane za triumf w Lidze Mistrzów. Wypada też życzyć mu odporności psychicznej w sezonie rozpoczętym, w końcu zanim do niego przystąpił, jego drużyna – najlepsza w Europie – została kompletnie rozmontowana.

Big bang w kosmosie trenerów – ten jest najobszerniejszy. Startuje Liga Mistrzów. Tylko José Mourinho i Pep Guardiola mieli dorównać legendzie Boba Paisleya i trzy razy sięgnąć po Puchar Europy. Ale olimp zdobył Carlo Ancelotti. Od wtorku znów będzie się działo.

José Mourinho nie powiedział na temat futbolu nic, co byłoby godne zapamiętania – twierdzi Jorge Valdano, piłkarz, menedżer, doradca Realu, zwany czasem Filozofem. Fakt, Mourinho nie jest teoretykiem. Najważniejsze dla niego to – zazwyczaj – osiągnięcie doraźnych celów w najbliższym meczu. Ale jeszcze dwa lata temu Valdano wyszedłby na zawistnika. Dziś – po 24 miesiącach bez trofeum w Realu i Chelsea – blask “The Special One” jako fachowca od trudnych zadań w LM znacząco przygasł. Ale nie wygasła jego ambicja. Od 1981 r. wśród trenerów trwał wyścig o to, kto dorówna Bobowi Paisleyowi, szkoleniowcowi Liverpoolu, który Puchar Europy wznosił aż trzy razy. Kandydatem na współczesne wcielenie Paisleya był właśnie Mourinho. Czasy się jednak zmieniły. Anglik był związany z Liverpoolem przez pół wieku jako piłkarz, fizjoterapeuta, trener i dyrektor. Portugalczyk to obieżyświat…

Wyborcza co poniedziałek jest jak najbardziej słusznym wyborem.

SPORT

Do przeglądania Super Expressu postaramy się wrócić jutro. Dziś i tak w nim tekstu, który należałoby zacytować – tylko suche relacje z weekendowych meczów. Wystarczy screen:

Tak wygląda z kolei okładka Sportu.

Bardzo dużo miejsca poświęcono w nim dziś meczowi Górnika z Piastem.

W słabszym momencie dała o sobie znać jedna z najmocniejszych broni jedenastki z Zabrza w tym sezonie, chodzi o stałe fragmenty. Po dośrodkowaniu z rzutu rożnego pod bramką w odpowiednim miejscu znalazł się Adam Danch i celnym strzałem z kilku metrów zaskoczył Alberto Cifuentesa. Do przerwy zabrzanie zdobyli zresztą jeszcze jednego gola, ale trafienia Mateusza Zachary prowadzący spotkanie Tomasz Musiał nie uznał, bo napastnik gospodarzy był na spalonym. W drugiej części obraz gry uległ diametralnej zmianie. Zespół z Gliwic momentami bronił się na swojej połowie całą drużyną z rzadka kontrując. Wreszcie przypomniał o sobie Łukasz Madej, który efektownymi rajdami ogrywał obronę Piasta i celnie strzelał. Na szczęście dla gliwiczan na miejscu był doświadczony Cifuentes. Bramkarz Piasta skutecznie bronił piłkę po strzałach czy to Madeja czy Mateusza Zachary. Kiedy wydawało się, że gol dla gospodarzy w końcu musi paść, to niespodziewanie padła bramka dla gliwiczan! W głównej roli wystąpili wprowadzeni na boisko Matej Izvolt oraz Bartosz Szeliga. Ten pierwszy cenie dośrodkował, a Szeiga zaskoczył Steinborsa celnym strzałem głową z kilku metrów. – Po wyrównującej bramce Górnik nas zdominował. Mieli kilka okazji do zdobycia kolejnych goli, ale na szczęście im się to nie udało. My odpowiedzieliśmy w najbardziej odpowiednim momencie. Cieszy wygrana na trudnym terenie. Na pewno doda nam to skrzydeł w kolejnych grach – cieszył się bohater spotkania Bartosz Szeliga.

O meczu wypowiada się parę osób. Na przykład Jerzy Gorgoń.

– Czy pamiętam jakieś mecze z Piastem? Może graliśmy z nimi jakieś sparingi. Tylko tyle. Im więcej derbów, tym lepiej, bo takie mecze zawsze wyzwalają dodatkowe emocje. Kiedyś była Polonia Bytom, dziś jest Piast – mówił były znakomity piłkarz. – Może i Górnik był częściej przy piłce, ale co z tego. Piast był bardziej konkretny. Dobrze się bronił i fajnie wyprowadzał kontry. O jednego gola byli lepsi. Górnik stracił 25 minut, bardzo niemrawo zaczął mecz. Fakt, że w drugiej połowie częściej był pod bramką gości, ale ile miał sytuacji? Jedną, dwie… Nic więcej. Wrzutek kilkanaście, a dokładność żadna. Piast dwa razy dograł piłkę z boku w pole karne i strzelił dwa gole. Można mieć też pretensje do zachowania obrońców Górnika w polu karnym. To krycie było dalekie od ideału… – dodawał mieszkający w Szwajcarii Gorgoń.

Ale absolutnie po bandzie – to chyba jeszcze efekt pomeczowego entuzjazmu – jedzie nasz ulubieniec Zdzisław Kręcina. Tak chwali Kamila Wilczka, że prawie wciska go do kadry.

Czy to najcenniejszy wynik od kiedy pojawił się pan w Gliwicach? – zapytaliśmy dyrektora gliwickiego klubu? – Najcenniejsze to było utrzymanie, bo przecież byliśmy wiosną bardzo zagrożeni spadkiem. Jednak jako pojedynczy mecz ta wygrana na pewno jest najbardziej prestiżowa dla klubu i kibiców. Kiedy w końcówce był remis pomyślałem, że warto zaryzykować. To nie był zły wynik, ale trzeba walczyć zawsze o pełną pulę. Udało się. Gramy z meczu na mecz lepiej – cieszy się znany działacz. – Zaczyna się od defensywy, ale jest też jakość w przodzie. A jeszcze mamy kilku dobrych graczy w odwodzie. Myślę, że to nie koniec… Mój cichy bohater spotkania? Trzeba pochwalić strzelców goli. Bartek Szeliga to młody chłopak. Dostał szansę i ją wykorzystał, ale ja stawiam na Kamila Wilczka.

Myślę, że jest to piłkarz o potencjale nawet na grę w kadrze! – dodaje Kręcina.

Dalej kolejne relacje:
– Wielki spektakl w stolicy
– Ruch: Strata punktów i „Maliny”
– Maciej Skorża nie odmienił Lecha

Całość wieńczy zapowiedź meczu Korony z Podbeskidziem.

Podbeskidzie w poniedziałek zmierzy się na wyjeździe z Koroną. Dwóch byłych kielczan ma zagrać w tym spotkaniu. – Pewnie, że czasem rozmawiamy z Maćkiem i Arturem o tym, co było w Koronie. Ale to już przeszłość. Dziś sam nie wiem, czego się tam spodziewać – przyznaje Pavol Stano. – Na boisku jestem twardy, w życiu czasem bardziej wrażliwy, więc być może jakaś łezka się pojawi – uśmiecha się wszakże na wspomnienie lat spędzonych w Kielcach. On, a także Maciej Korzym, dziś przeciwko swojemu byłemu zespołowi na pewno zagrają. Artur Lenartowski – raczej nie. Przegrywa bowiem rywalizację o miejsce w środku pola z Maciejem Iwańskim i Antonem Slobodą.

PRZEGLĄD SPORTOWY

Na koniec PS. Oto i jego okładka.

Tematy piłkarskie zaczynają się od 17. strony. Szalony futbol przy Łazienkowskiej.

Grad goli, grad emocji, zwroty akcji, błędy i parady bramkarzy. To chyba było najlepsze spotkanie w tym sezonie. Przy Łazienkowskiej w Warszawie spotkały się drużyny, które w ostatnich trzech latach były mistrzami Polski. Śląsk nie położył się przed legionistami, był dla nich równorzędnym rywalem i wcale nie musiał przegrać. Legia, mimo wygranej, popełniła za dużo błędów, których do tej pory nie robiła, co jest sygnałem ostrzegawczym przed inauguracją zmagań w fazie grupowej Ligi Europy. Legia zaczęła gorzej od rywala. Niezorganizowana, z czym Śląsk nie miał problemów. To goście byli groźniejsi, sprawiali lepsze wrażenie, ale stracili bramkę. Ondrej Duda prostopadle do Miroslava Radovicia, minimalny spalony niezauważony przez arbitrów i mistrzowie Polski prowadzili. Strzelony gol dał pozytywny impuls, bo zespół prowadzony przez Henninga Berga jakby się poprawił, a raczej uspokoił. Kiedy dołożył drugą bramkę, za sprawą Dossy Juniora i dobrej centry Tomasza Brzyskiego, wydawało się, że teraz będzie kontrolował to spotkanie. Nic bardziej mylnego. Śląsk nie miał zamiaru się poddawać. Nie przyjechał do Warszawy po jak najniższy wymiar kary, chciał grać w piłkę i to potrafił. Jak zapewniał Tadeusz Pawłowski, jego drużyna zagra przy Łazienkowskiej swój futbol, ofensywny. I tak było. Wrocławianie wykorzystywali fakt, że po stracie piłki legioniści nie potrafili się zorganizować. Na bramkę Duszana Kuciaka sunęły ataki skrzydłami i środkiem pola. Śląsk łatwo zdobywał teren, kreował okazje…

Miro Radović przestrzega, że Legia powinna więcej od siebie wymagać.

– Zgadzam się, że ten mecz był bardzo dobry do oglądania, dużo bramek. Ale w naszej grze jest dużo do poprawy. Śląsk stwarzał dużo zagrożenia, udało się nam wygrać, ale musimy więcej od siebie wymagać. Poprawić grę przede wszystkim pod względem taktycznym, bo tutaj widzę największe rezerwy – dodał Serb. Przed meczem z Lokeren jest jednak optymistą. – Ten początek jest mega ważny. My musimy w LE zdobywać punkty u siebie. Pamiętamy jak wyglądał poprzedni sezon w naszym wykonaniu, teraz musi być lepiej. Mam nadzieję, że wyciągnęliśmy wnioski z poprzednich rozgrywek. Stać nas na wygraną z Belgami, w najbliższych dniach poznamy dokładnie rywala – zakończył najlepszy zawodnik Legii.

Inne relacje ligowe:
– Padła twierdza Zabrze
– Lechia ma punkt, ale stylu brak
– W Jagiellonii wracają dobre czasy

Emmanuel Sarki za radą Franciszka Smudy nie pojechał do USA, nie zadebiutował w reprezentacji i dobrze na tym wyszedł. Pomógł drużynie pokonać Zawiszę Bydgoszcz.

Emmanuel Sarki nigdy nie miał dobrych notowań u trenera Franciszka Smudy. Trenera Wisły irytowało, że na boisku nie potrafił wykorzystać swoich atutów. Często na długie minuty znikał z pola widzenia, nie podejmował walki. Rok temu w meczu meczu z Lechem, kiedy nie wykorzystał znakomitej okazji, Smuda chwycił bidon i chciał rzucić w Nigeryjczyka. – Żeby do niego dotrzeć, trzeba byłoby iść na nogach do Lagos – mówił niedawno szkoleniowiec Wisły. Jednak Sarki cały czas zapewnia, że świetnie dogaduje się ze Smudą. – Trener powtarza mi, że mam wielki potencjał, że jestem jednym z najszybszych piłkarzy w ekstraklasie, tylko muszę to pokazywać w meczach. Zapewnia, że wierzy we mnie. Kiedy wchodzę bardzo się staram, by dać coś drużynie – powiedział Sarki. Statystyki były dla niego okrutne. Zaledwie jeden gol strzelony w 56 meczach i to dawno temu, bo 20 kwietnia 2013 roku. W poprzednim sezonie skrzydłowy Wisły zaliczył tylko trzy asysty. Był natomiast królem sparingów. W spotkaniach bez stawki strzelał dużo goli, w tym jedną bardzo efektowną z VfL Wolfsburg.

Machado nie spełnił warunków. Czyżby w poniedziałek dymisja?

Trener Machado kilka minut przed końcem meczu zaryzykował. Zdjął bocznego obrońcę, wprowadził za niego napastnika – Piotra Grzelczaka. I to właśnie on w doliczonym czasie gry uratował gościom jeden punkt. Jednak czy uratował również posadę szkoleniowcowi Lechii, który miał zachować ją nie tylko wygrywając, ale i poprawiając słaby styl gry zespołu z Gdańska? Ani jeden, ani drugi warunek nie został spełniony. W poniedziałek Portugalczyk zapewne się dowie, czy dobiegła końca jego praca w Polsce. Lechia przed tym meczem pojechała do obóz do Gniewina, by scalić zespół, popracować nad przygotowaniem fizycznym. Potrzebowałaby jednak nie czterodniowego, a czterotygodniowego zgrupowania, by z drużyny bez stylu stać się wreszcie zespołem, który, jak planowano, będzie walczył o pierwszą trójkę. Do tego przydałby się i nowy trener, bo Machado w niedzielę po raz kolejny udowodnił, że pomysłu na zbudowanie silnej Lechii nie ma. O swojej przyszłości rozmawiać nie chciał, jednak z każdą minutą, stojąc przy ławce, wyglądał na bardziej przygaszonego. W pierwszej połowie dawał wskazówki, pokrzykiwał. Po przerwie spoglądał już w ciszy na poczynania zawodników.

Tyle stricte ligi. Warto poświęcić jeszcze trochę czasu na dwa inne materiały. Adam Nawałka spotkał się w Niemczech z Sebastianem Boenischem i Eugenem Polanskim. Pierwszy z nich jest na tak, żeby wrócić do kadry. Drugi się… zastanawia. Sprawa generalnie owiana jest póki co tajemnicą.

Na razie nie chcę odnosić się do rozmowy z selekcjonerem. Potrzebuję czasu – napisał nam Eugen Polanski. Pomocnik Hoffenheim spotkał się z trenerem Nawałką po meczu ligowym z Wolfsburgiem (1:1). Panowie rozmawiali na temat jego ponownej gry w kadrze. Polanski jeszcze w piątek mówił nam, że jest zaskoczony telefonem od selekcjonera. – To pozytywny odzew. Nic do pana Nawałki nie mam, jestem otwarty na dialog – skomentował. Do rozmowy doszło, ale konkretów na razie brak. Polanski poprosił o czas do namysłu. – To on chce grać, czy nie? – dziwi się Radosław Gilewicz, były reprezentant Polski. – Uważam, że Polanski czuje się niedowartościowany w kadrze. Czeka, żeby go proszono i proszono lub chce zobaczyć, jak decyzja o powrocie zostanie odebrana w mediach. Jeżeli chodzi o sportowy aspekt: tak, na pewno da nam jakość. Ale problem może być inny: czy drużyna będzie chciała piłkarza, który się obraża i robi łaskę? – zastanawia się Gilewicz. – Dla mnie wszystko zostało źle rozegrane. Najpierw Nawałka i Polanski się kłócą, obrażają się, a później jeden chce ratować sytuację, a drugi myśli.

Przed dzisiejszym meczem Korony z Podbeskidziem śmiało można poczytać również wywiad z Leszkiem Ojrzyńskim, wspomnieliśmy o nim na wstępie. Wymowny tytuł: Dziadostwa nie toleruję.

– Z wiekiem spokojniej podchodzę do pracy. Jestem mądrzejszy o doświadczenia. Kiedy zaczynałem to byłem awanturnikiem. Nie lubię lenistwa, partactwa. Rudolf Kapera, wykładowca z warszawskiej AWF, uczył nas, że nie możemy uprawiać dziadostwa, że musimy być trenerami przez duże T. Kiedyś brałem to dosłownie, zbyt dosłownie. Mówiłem głośno o wypaczeniach, od razu chciałem świat naprawiać (…) Tak się nie da. Pewne rzeczy mogłem przemilczeć, odwrócić głowę i dać na luz. Zachowywałem się inaczej i robiłem sobie wrogów. Czekali na moje potknięcie, żeby Ojrzyńskiego nie było w klubie. Dla mnie zawsze to trener i drużyna byli najważniejsi w klubie. Dla działaczy niekoniecznie. Dla nich stanowiliśmy przystawkę.

Dużo jest dziadostwa w piłce?
– W ekstraklasie na pewno mniej niż w niższych ligach.

Legia straciła miliony przez głupi błąd.
– Trzeba się wstydzić. Marzyliśmy wszyscy o Lidze Mistrzów, była na wyciągnięcie ręki, ale przez taki błąd uciekła.

Gdyby to pan był trenerem przy takiej wpadce, chyba rozniósłby pan klub.
– Nie byłoby przyjemnie. Tylko nie wiem czy by mnie to spotkało, bo w Podbeskidziu zajmuję się wszystkim i kartki też sprawdzam. Kierownik to tylko człowiek i może popełnić błąd. Kartki są wypisane w pokoju trenerskim.

Polecamy tę rozmowę.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...