Komu oddać władzę? Trenerowi czy działaczom? Z jednej strony – jak dasz trenerowi wolną rękę, na przykład by wykonał transfery według własnego widzimisię, jest całkiem spora szansa, że naściąga swoich kumpli, za chwilę sam wyleci i trzeba będzie po nim sprzątać. Z drugiej – jak mu na siłę będziesz wciskał graczy, których nie chce to – o ile nie jest tylko pierdołą na garnuszku klubu – i tak będzie grał swoimi. I tak źle, i tak niedobrze. Na zdrowy rozum należałoby temat jakoś zgrabnie wypośrodkować, poszukać dialogu, pogodzić wizje szkoleniowca i władz klubu.
W Chorzowie mamy właśnie idealny przykład – JAK SIĘ TEGO… ROBIĆ NIE POWINNO.
Rzecz dotyczy Bośniaka Senada Karahmeta. 22-latka, który w poprzednim sezonie w Belgii zagrał tylko w sześciu meczach dla Mechelen i przyjechał do Polski z myślą, że gdzie jak gdzie, ale tutaj to już na pewno będzie występował regularnie. Problem w tym, że od lipca nie zagrał ani jednej minuty. Nawet nie łapie się na ławkę. Narzeka więc w wywiadach, że tego zupełnie nie rozumie, że nie jest przecież byle jakim zawodnikiem. Na różnych pozycjach – czy to lewej obronie, czy w pomocy – byłby w stanie występować, ale nikt go nie chce, więc sam się zastanawia, co w tej Polsce on właściwie robi.
Gołym okiem było widać, że chłop faworytem Jana Kociana nie jest i raczej szybko nim nie będzie. Na lewej obronie regularnie występuje Daniel Dziwniel. Na boku pomocy Marek Zieńczuk, a jak któryś zaniemoże, jednego i drugiego zastępuje Roland Gigołajew. Rosjanin (choć urodzony w Tbilisi), co do którego trener od początku stawiał sprawę jasno: – Tak, chcę go w drużynie. Będzie z niego pożytek.
Z Karahmetem sytuacja nie jest taka prosta, bo on de facto został przywieziony Kocianowi „w prezencie”. Negocjował kontrakt, a Ruch w tym czasie trenował na obozie. Kiedy Bośniak zaliczył testy, przerzucili go prosto do Popradu. Trener nie miał przekonania. Poprawcie nas, jeśli coś znajdziecie, ale jak dla nas – ani razu pozytywnie nie wypowiedział się na temat tego zawodnika, a mimo to go dostał. Mariusz Klimek, doradca zarządu do spraw sportowych Ruchu, dziś na łamach katowickiego „Sportu” otwarcie potwierdza to o czym dotąd mówiło się w kuluarach. Albo czego można było łatwo się domyślać.
Mówi: – Jan Kocian nie był informowany przed dokonaniem tego transferu.
Po czym kontynuuje: – To spowodowało drobne nieporozumienie na linii działacze – trener (…) Uważam jednak, że opinia trenera Kociana, choć bardzo ważna, nie jest decydująca. To właściciel klubu decyduje o tym jaka jest strategia i wizja prowadzenia klubu (…) Nieszczęściem w przypadku Karahmeta było to, że płaszczyzny oczekiwań działaczy i trenera Kociana rozminęły się.
Władze klubu – chcą piłkarza.
Trener zespołu – nie chce.
Faktycznie, „płaszczyzny oczekiwań” prezentują się tu dość rozbieżnie. Amatorka godna pożałowania. Oczywiście typowa dla zarządzania w polskich klubach, ale akurat po Ruchu w jego obecnej sytuacji trochę się jej nie spodziewaliśmy. W Chorzowie wreszcie mają trenera, który ma klarowną, własną wizję, któremu można zaufać, bo już to przecież udowodnił. Składa klocki po swojemu i nieźle daje sobie radę. To nie jest facet, któremu podrzucać trefny towar albo podsyłać maile z jedenastką, która ma wyjść w kolejnym meczu. W Chorzowie niby o tym wiedzą, a mimo to chcieli być mądrzejsi od całego świata. Uznali, że wizja klubu wcale nie musi się pokrywać z wizją szkoleniowca. Najwyraźniej już liczyli, ile to pieniędzy zgarną pozbywając się Dziwniela (klauzula w kontrakcie około 1,2 miliona złotych) i zawczasu, i wbrew trenerowi, postanowili mu załatać dziurę.
No to mają. Pieniądze póki co wyłącznie wydają, zawodnik bierze pensję, boiska nie powąchał, więc pieni się ze złości, a Kocian dalej swoje: Dziwniel, Gigołajew, Gigołajew, Zieńczuk.
Nie będą mu robić niechcianych prezentów pod choinkę w środku lata.