Rozsądek każe uznać wszystko, co dzieje się w futbolu angielskim za profesjonalne, zwłaszcza jeśli zestawimy to z piłką naszą własną, przaśną. Czyli jeśli oni coś robią, a my czegoś nie robimy – to rację mają oni, jakże inaczej. W końcu to ojczyzna tej dyscypliny, najpotężniejszy rynek, rzekomy punkt odniesienia tak sportowy, jak biznesowy. A jednak nie mogę wyzbyć się wrażenia, że festyn, jaki organizują co pół roku przy okazji zamknięcia okna transferowego, nie ma nic wspólnego z profesjonalizmem.
My lubimy zagraniczną piłkę idealizować. Czyli – jak klub duży, angielski na przykład, to ma 100 skautów, którzy przyjeżdżają na 100 różnych meczów nieoznakowanymi samochodami, składają ściśle tajne i niezależne od siebie raporty, weryfikowane później przez szalenie poważny komitet ds. wszech świata. Oczywiście, o każdym piłkarzu wiedzą wszystko, mają go rozpisanego w odpowiednich tabelkach, a jak przechodzą do działania – czyli gdy pada komenda: kupujemy! – to wtedy księgowi raz dwa załatwiają sprawę w taki sposób, by zapłacić możliwie jak najmniej i przechytrzyć konkurencję.
Ilekroć zaczynam wierzyć, że Premier League to rozgrywki w stu procentach profesjonalne (a nie w dziewięćdziesięciu), nadchodzi narodowe zamykanie okna i wtedy zastanawiam się: o co w tym chodzi? Toż to co(pół)roczny pokaz futbolowej ignorancji, publiczne przyznanie się do złego zarządzania czasem i pieniędzmi. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ktoś kupuje piłkarza o 23:59, zamiast tydzień wcześniej, jak to się mówi – na spokoju. Pamiętam, że kiedyś jeden z angielskich klubów – albo Sheffield United, albo Sheffield Wednesday (Wednesday – najbardziej popieprzone słowo świata, życie byłoby prostsze, gdyby pisać „Wendesday”) – chciał tuż przed zamknięciem okna kupić Pawła Sasina z Korony Kielce. Nie pytajcie, po co był im Sasin, nie moja sprawa, w każdym razie wymyślili sobie, że go przygarną i że on im się jakoś odwdzięczy. Jakiś koleś z tego Sheffield – poważny dyrektor – śle pismo do Kielc, faksem (bo w piłce wciąż obowiązują faksy), potem się denerwuje, że nikt nie odpisuje. No to zaczynają się nerwowe telefony do Jarka Kołakowskiego (menago) – żeby interweniował, bo Korona nie klepnęła dealu. Jaro dzwoni do człowieka z Kielc, a on na to, że już śpi i żeby przekręcić jutro.
O, tu mi się przypomina historyjka sprzed lat… W „Przeglądzie Sportowym” miałem zaszczyt współpracować ze śp. Mirkiem Skórzewskim (ew. Skurzewskim, on sam stosował dwie pisownie, nie wiedzieć czemu), dziennikarzem urodzonym w 1934 roku. Super człowiek.
No i Mirek poleciał w 1978 do Argentyny, żeby relacjonować mistrzostwa świata.
Nasza kochana telefonistka Grażyna (kiedyś były w redakcjach kobiety odpowiedzialne za łączenie się z dziennikarzami i spisywanie tego, co oni dyktowali – załapałem się jeszcze na te czasy) cały dzień dzwoniła do Mirka, ale to nie była prosta sprawa. Na rozmowę z Argentyną czekało się godzinami.
Godzina, dwie, trzy, cztery, pięć… W słuchawce cały czas komunikat w stylu: – Proszę czekać, będzie rozmowa… Grażyna czekała cierpliwie, aż nagle – po sześciu albo siedmiu godzinach – jest! Połączenie.
– Halo, Miruś! Miruś, tu Grażyna! Siedem godzin czekałam na linii!
A Miruś na to: – Grażyna? Zadzwoń za 10 minut, bo teraz idę się kąpać! Pa!
I trzask odkładanej słuchawki.
Przypomniało mi się to a propos tych Kielc, gdzie gość mówi rozgorączkowanym Anglikom: – Call me tomorrow!
Sasin pewnie Wysp by nie podbił, ale że piłka jest dziwna i nieprzewidywalna – to może by się na moment zahaczył i solidnie zarobił. Okazało się to niemożliwe tylko dlatego, że Anglicy postanowili go kupić godzinę przed zamknięciem okna.
I teraz tak: kto jest nieprofesjonalny? Ktoś, kto czeka z ubiciem interesu do 23.00, czy ktoś, kto o 23.00 ogląda film w domu albo kładzie się spać? No przepraszam bardzo, ale bardziej mnie przekonuje wariant numer dwa. Cały ten transferowy cyrk za pięć dwunasta nie przystoi wielkim klubom. Z reguły na sam koniec kluby mają kiepską pozycję negocjacyjną, muszą godzić się na nawet najbardziej absurdalne żądania zawodników, jak te 350 000 funtów tygodniowo dla Radamela Falcao. Kto naprawdę musi kupić, płaci podwójnie – i klubowi, i piłkarzowi. Kto bardzo chce sprzedać – sprzedaje byle gdzie i za byle ile. Biznes jest robiony na chybcika i w sprzeczności z elementarnymi zasadami negocjacji. Nie wspominam już o kompromitujących, corocznych wpadkach, czyli transferach, które nie doszły do skutku, bo ktoś się spóźnił o 23 sekundy, ponieważ akurat się skończył papier w drukarce.
Nie no, mówcie co chcecie, ale poważni ludzie poważne sprawy mają dopięte dwa tygodnie przed startem ligi, a nie dwie minuty przed transferowym deadlinem, po kilku kolejkach, w trakcie których tak samo traci się punkty, jak w kolejkach ostatnich – i są one równie ważne. Jeśli potraktujemy cały ten szalony dzień w Anglii jako element show – coś jak Halloween – to w porządku. Ale dla mnie to popis błazenady, dwa razy do roku poważni menedżerowie pokazują światu, że potrafią być też niepoważni i mogą podejmować ruchy paniczne, pod presją czasu. Tykający zegar im przypomina: – Potrzebujesz napastnika! Zupełnie jakby dzień wcześniej mieli na głowie coś ważniejszego. W sumie jest to filozofia mi bliska, urodziłem się dosłownie za pięć dwunasta i jeśli mogę coś zrobić wcześniej albo później, to zawsze robię później. Co jednak nie zmienia faktu, że doceniam bardzo ludzi, którzy robią coś wcześniej, a potem mają luzik.
Chciałbym, żeby ktoś kiedyś – jakieś poważne angielskie medium – zebrało w jednej salce przedstawicieli 30 czołowych klubów w Anglii i zadało pytanie: – Po co to robicie? I potem już personalnie: – Ej, chłopie, nie mogłeś Welbecka kupić w czwartek? Ty, gagatku, a Falcao to był niedostępny w zeszłym tygodniu? Dlaczego Negredo nie sprzedaliście przed sezonem? I tak dalej… Chciałbym usłyszeć, jak wytłumaczyliby tę noc szalonych zakupów. To już nawet zwykłe galerianki mają więcej rozumu, bo na takie nocne harce w „Arkadii” czy innych „Złotych Tarasach” biegną wtedy, gdy sklepy oferują specjalne rabaty. A na pewno nie wówczas, gdy trzeba przepłacać. Od razu nasuwa się historia sprzed roku: Manchester United w ostatniej chwili zgarnął Fellainiego za 27 milionów funtów. A Belg jeszcze miesiąc wcześniej miał w kontrakcie klauzulę pozwalającą mu odejść za 23 miliony. David Moyes musiał to wiedzieć.
Wolę więc tę polską przewidywalność, nawet jeśli w dużej mierze wynika ona z biedy. Kto miał kogoś kupić (albo wziąć za darmo), to już to zrobił, ze dwa miesiące temu. Jakieś to logiczniejsze i normalniejsze niż wydzwanianie po nocy. Ale za Anglikami trudno nadążyć. Zacznijmy od tego, że ludzkość nie wymyśliła niczego głupszego niż dwa oddzielne kraniki – jeden z wodą lodowatą, a drugi z wrzątkiem (co było moją udręką, gdy niegdyś przez blisko miesiąc mieszkałem w Londynie u pewnej angielskiej rodziny). Jeśli ktoś przez sto lat nie dostrzegł dwukranikowego absurdu, to może przez kolejne sto nie dostrzec również tego dwuokienkowego.