Sporo naczytaliśmy się przed spotkaniem Realu Madryt typowej przedmeczowej paplaniny. „Nie jesteśmy faworytami”, „nie możemy sobie pozwolić na lekceważenie rywali”, „nasi przeciwnicy na własnym boisku będą niebezpieczni”. Bla, bla, bla. Szeroki strumień kurtuazji. Tak się przynajmniej musiało wydawać. Przecież mowa o meczu wielkiego (choć bez Cristiano Ronaldo) Realu z drużyną, która już na początku sezonu nakompromitowała się na pół rundy.
Real Sociedad, kłania się nisko. Na inaugurację La Liga Baskowie przegrali z teoretycznie słabiutkim beniaminkiem z Eibar, w czwartek stracili szansę na grę w europejskich pucharach i to w stylu, po którego zobaczeniu na usta cisnęło się jedynie słowo: wstyd. FK Krasnodar puknął ich 3-0, a to i tak najmniejszy wymiar kary. Piłkarze z San Sebastian przystępowali do meczu z Realem z pozycji leżącej. Mówiąc obrazowo: zwinięci w kłębek na glebie, chronili twarz, by potencjalne ciosy bolały jak najmniej.
A spotkanie kończyli wyprostowani, z rękami uniesionym ku górze…
Ale po kolei. Mamy w sobie bardzo dużo empatii. Nie lubimy patrzeć, jak mocarze znęcają się nad słabeuszem, który nawet gdyby chciał odpowiedzieć na uderzenia, to ni chuja, nie ma jak. Pewnie dlatego po kwadransie gry na Estadio Anoeta modliliśmy się, by ktoś rzucił ręcznik. Najpierw Ramos zdobył bramkę, potem obił poprzeczkę, a na dokładkę Bale na metrze ośmieszył obrońcę gospodarzy, zakładając mu siatkę i pakując piłkę do siatki. To nie był zwykły mecz, a znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem. Musimy chyba ten mecz obejrzeć jeszcze raz. W którym momencie oprawca stał się ofiarą?
Całkowity zwrot akcji. Zerkaliśmy, a to na piłkarzy Realu, a to na ławkę Królewskich. Nie mogliśmy rozstrzygnąć, kto jest bardziej bezradny. Czy ci faceci w różowych trykotach, czy może starszy pan w drogim garniaku? Nikt nie miał pomysłu, jak wybrnąć z tej niewesołej sytuacji. Real całkowicie oddał swoim przeciwnikom środek pola. Jak na nasze, brak typowego defensywnego pomocnika aż raził w oczy. Zapewne madrycka prasa przyczyny porażki sprowadzi do braku Cristiano Ronaldo, ale według nas – przynajmniej dziś – obejrzeliśmy drużynę fatalnie zbilansowaną. Za dużo par nóg do atakowania, a za mało do bronienia.
To są jednak problemy klubu ze stolicy, a wypada dwa słowa napisać o dzisiejszych bohaterach. Piłkarze Sociedad pięknie wrócili do gry. Rozkręcali się z każdą minutą. Rozpędzili się na tyle, że w ostatnim kwadransie zagrali z nutką iście ułańskiej fantazji. Vela? Kozak. Zurutuza jeszcze większy. Może to nie będzie aż tak słaby sezon, jak mogłby się wydawać po beznadziejnym początku? Mamy nadzieję, że starczy Baskom pasji.
Słowem podsumowania: Realowi bardzo nie do twarzy w różowym. Długo wzbranialiśmy się przed tym, by napisać, że zagrali – adekwatnie do koloru strojów – a więc jak panienki, ale sorry – tak to momentami wyglądało.
***
Coraz większe piętno na Barcelonie wywiera tymczasem Luis Enrique, co widać po personaliach i stylu gry, ale po skuteczności drużyny wciąż niekoniecznie. Jakiś czas temu hiszpańscy i europejscy rywale wypracowali sposób grania w defensywie, z którym Katalończycy do dziś mają ogromne problemy. Jak dotąd zmiana trenera niewiele w tej kwestii zmieniła. Oglądamy więc Barcelonę stabilną w tyłach, z powrotem grającą wysokim pressingiem i błyskawicznie odzyskującą piłkę. Akcje są teraz szybsze, pada więcej strzałów, z kolei przeciwnik nie stwarza sobie zbyt wielu sytuacji bramkowych. Stałe fragmenty również są bardziej konkretne i wreszcie skrojone na stworzenie bezpośredniego zagrożenia. Tylko okazji strzeleckich wciąż stanowczo zbyt mało.
Sytuacja przypomina więc tę z poprzednich sezonów – kiedy przeciwnik muruje bramkę, a napastnicy nie mają najlepiej ustawionych celowników, Barcelona okrutnie się męczy. Spójrzmy jednak, jaki skład desygnował dziś na boisko Enrique, a raczej kto miał współpracować z przodu z Messim. Najbliżej Argentyńczyka grali Munir, Pedro, Rafinha i Rakitić. Dawno już w ofensywie Barcelony – przynajmniej na papierze – nie było tak mało wirtuozerii. Wiadomo, nie w pełni sił był Neymar, kontuzja wykluczyła Iniestę, a Suarez wciąż jest zawieszony. Dostępny był za to Xavi, ale akurat z jego usług nie miał ochoty korzystać sam Enrique. Doświadczony Hiszpan pojawił się na boisku dopiero na kwadrans przed końcem, jako zmiana numer trzy, kiedy na ławce nie było już specjalnego wyboru.
Znamienne, że Enrique w roli strażaka bardziej widział młodziutkiego Sandro niż Xaviego. Jak się okazało, nie pomylił się, bo reprezentant hiszpańskiej młodzieżówki zdobył jedynego gola w meczu. Przed tygodniem trafieniem w kluczowym momencie popisał się Munir, więc dzieciaki Enrique nie grają wyłącznie z powodu metryki, ale mają realny wpływ na wyniki drużyny. Nie zmienia to faktu, że w Barcelonie tradycyjnie wszystko zależy od Messiego. Przy bramce to Argentyńczyk wykonał 95 procent roboty, a Sandro pozostało jedynie dostawić nogę.
Szkoda tylko, że Marcelino zdecydował się zagrać z Barceloną w tak defensywny sposób. Kilka akcji przeprowadzonych przez Villarreal w drugiej połowie pokazało, że mecz mógł być zdecydowanie bardziej ekscytujący, zwłaszcza przed zmianą stron. Skończyło się na skromnym 0:1, ale na brak emocji i tak nie możemy narzekać. Słupki obijane były po obydwu stronach boiska, a walka trwała do ostatnich minut. Kiedy jednak drużyna strzelająca w przeciągu tygodnia sześć goli nastawia się wyłącznie na defensywę, końcowy efekt po prostu musi być marny.