Superpuchar Hiszpanii okazuje się super tylko z nazwy. A przecież zapowiadało się najlepiej jak tylko mogło – z finalistami Ligi Mistrzów, z Realem, który już z Sevillą pokazał, że odpowiednio szykuje się do sezonu i z nowym, odmienionym Atletico. Zamiast tego, nudne i bezbarwne 0:0 przez 80 minut, zero celnych strzałów Realu do przerwy i dopiero w końcówce szczypta emocji.
To, do czego musieliśmy powracać jeszcze w trakcie meczu, wydarzyło się przed jego początkiem. Po pierwsze, piękne i godne pożegnanie Alfredo Di Stefano. Po drugie – już z zupełnie innej bajki – to mobilizacja Casillasa przez Arbeloę. No, ci to się dopiero lubią…
Najlepsze miało dopiero nadejść, ale długo nie nadchodziło i w ogóle nie jesteśmy pewni, czy nadeszło. Real w pierwszej połowie nie potrafił wcelować w bramkę Moyi, a i próbował celować bardzo rzadko. Może trochę się przestraszył, bo na pewno przestraszyć próbowali go piłkarze Atletico – Koke wjechał w Pepe jak to zwykł w innych wjeżdżać sam Pepe, a Siqueira, żeby zatrzymać Bale’a, wykonał wślizg z jedną nogą uniesioną metr w górę. Takie mniej więcej było też założenie Simeone: nie dać, nie odpuścić i nie pozwolić. Dlatego Bale nawet, jak chciał się rozpędzić, to nie miał gdzie. Dlatego Kroos, jak myślał o jakimś otwierającym podaniu, to nie miał komu. Dlatego Ronaldo… No, Ronaldo zgłosił w przerwie kontuzję, ale gdyby został zdjęty za samą grę, to raczej nie mógłby mieć pretensji.
1:1. Ten wynik mówi jedno: Simeone znów pokazał, że akurat on potrafi zatrzymać Real. Że on jest w stanie wybić Królewskim z głowy ich styl gry. I to niezależnie od tego, ilu piłkarzy traci i jak niewiele czasu ma na przebudowę zespołu. Że niewiele w tym było gry w piłkę i w ogóle jakiejkolwiek piłki? Że to ponownie było Atletico stojące za podwójną gardą? No, było, to prawda. Ale gdyby dziś Simeone wyszedł bez tej gardy, mógłby skończyć gorzej niż ostatnio Sevilla. A tak za parę dni może sprzątnąć trofeum sprzed nosa Ancelottiego.
To było Atletico, które biegało za przeciwnikiem, które co chwila musiało podchodzić i doskakiwać. Dwa razy swoją rolę odegrał przed przerwą Ramos – wychodząc do główki razem z Pepe, gdzie po złym zagraniu szansę miał Mandzukić i kiedy piłkę zabrał mu Saul. W żadnej z sytuacji nie wyszło. Z samej gry wyniknęło niewiele, bardzo niewiele. Nawet gol to akurat nie tyle zasługa świetnie wykonanego rzutu rożnego, co koncertowej katastrofy obrońców Realu do spółki z Casillasem. Znów korner, znów z jednej strony Atletico i znów z drugiej Real…
Szczerze? Rozczarował nas ten mecz. Można się było spodziewać, że Atletico nie zaprezentuje ładnej piłki, bo nie tego dziś szukało i nie to było celem. Ale Ancelotti to nastawiał się już i na wynik, i na dobrą grę. Próbował zaatakować, lecz nie wiedział, ani jak, ani którędy. I musi się zastanowić nad planem na rewanż, bo Simeone na pewno w głowie już go ma.