Rzadko zaskakuje mnie ofensywa nowych technologii. Na chłodno przyjmuję fakt, że chodzący do drugiej klasy kuzyn ma dwa telefony (oba naturalnie nowsze, modniejsze i lepsze od mojego). Dron wciąż brzmi dla mniej jak obiekt z science fiction, kolejnej części “Alienów”, a przecież mógłbym go kupić za dwie stówy na Allegro. Jednak przyznam szczerze, nie spodziewałem się, że popularne “j***ć PZPN” zostanie zastąpione na stadionie przez “j***ć Wi-Fi”. Ot, znak czasów.
Szybko jednak zrozumiałem koncepcję kibiców PSV. Gdy sam organizuję w domu imprezę, nigdy nie wciągam w nią komputera. Nawet żeby puścić muzykę. Istnieje bowiem ryzyko powstania choćby tzw. wieczorku z Youtubem. Ktoś rzuci “choć, pokażę ci fajny filmik”, kto inny podchwyci i się zacznie. Atmosfera trwale oklapnie już gdzieś w okolicach trzeciego filmiku o śmiesznym kocie / ruskim pijaku / przewracającym się grubasie, niepotrzebne skreślić. Protest fanów PSV jest ulepiony z tej samej gliny. W mojej wersji: rozmawiać. W wersji ze stadionu Philipsa: kibicować. Po to tu przyszliśmy.
Ale z drugiej strony, czy to nie przesada? Jest różnica pomiędzy stworzeniem sprzyjających okoliczności, a przymusem. Nikomu nie zabieram telefonu na wejściu. Jeśli ktoś pilnie potrzebuje nakarmić kury w swojej grze “Farma”, nie bronię dostępu. Innymi słowy: są jasno określone priorytety, ale nie ma zakazów.
Okoliczności też są inne. Jeśli spotykamy się ze znajomymi, to właśnie po to, żeby rozmawiać. Obejrzeć film z grającym na pianinie psem można skutecznie również w domu, porozmawiać z dawno nie widzianymi przyjaciółmi już nie. Ale na stadion część przychodzi dla kibicowania, a część, tylko i aż, dla obejrzenia meczu. Nie wszyscy przychodzą machać flagami. Nie wszyscy przychodzą skandować nazwisko strzelca bramki. Część chce wspierać i być częścią rodziny PSV, część szuka po prostu rozrywki.
I tu wkracza aspekt ekonomiczny, z uwagi na który, rozumiejąc w pełni niektórych fanów ze stadionu Philipsa, podjąłbym identyczną decyzję, z korzyścią dla klubu. Wi-Fi na stadionie to poszerzenie oferty. Uczynienie trybun przyjaźniejszymi – niektórym z was nie spodoba się to słowo, ale jest prawdziwe – dla konsumenta. A kibic, który przez cały mecz był zajęty wykręceniem rekordy w Angry Birds, też płaci za bilet. Też wspiera klub. Finansowo.
Rozumiem romantyczne myślenie. Przychodzisz na stadion, to oglądaj mecz, a nie Twittera i Facebooka. Ale powiem wam jedno: jestem Januszem pełną gębą. Rzadko chodzę na mecze. Ale gdy już jestem na takowym, a gra zespół, z którym jestem emocjonalnie związany, to nawet mi przez myśl nie przejdzie wyciągnięcie telefonu w celu innym, niż sprawdzenie ile czasu mamy na strzelenie wyrównującej bramki. Przeżywam każdy aut. Wściekam się, że został źle wykonany albo mógł być wyrzucony lepiej. Żadne Wi-Fi nie byłoby wówczas w stanie zmienić mojego podejścia. Tak samo jest z innymi, którzy żyją meczem, wiem o tym.
A ci, którzy będą spędzać dużo czasu na trybunie przed telefonem? Spokojnie. Dajcie im się wciągnąć. W dużej mierze mogą to być osoby, które w tym momencie nie są aż tak zaangażowane w klub. Ale mecz za meczem, będą coraz bardziej. Tak to działa. Być może jednym z czynników, które ostatecznie zadecydują o pójściu na stadion, będzie Wi-Fi (bo to dla wielu większy komfort). Ale po jakimś czasie te priorytety się zmienią.
Atmosfera się nie zmieni, bo ci, którzy ją nakręcają, nawet nie pomyślą o spojrzeniu na ekran. A pozostali? Będzie to dla nich sensowny atut, by wybrać mecz nad innego rodzaju rozrywką.
A później dojdą do wniosku, że żaden Facebook i Twitter nie jest warty uszczuplenia atmosfery meczowej. Nie jest warty utracenia możliwości obejrzenia na żywo takich bramek, jak ta, którą strzeliło PSV w ten weekend.
Możecie mnie skontrować: równie dobrze coraz więcej osób zamiast wciągać się w mecz, będzie wciągać się w ekrany swoich telefonów. Nie masz szklanej kuli. To też jest możliwe, nie jesteś jasnowidzem.
Tak, nie jestem. Ale wierzę w futbol. W jego nieprzewidywalność i idącą z nią w parze atrakcyjność. W to, że pasja piłką, silne związanie emocji z jakąś drużyną, dodaje życiu smaku. Czyni je bardziej interesującym. Trzeba się tylko o tym przekonać. Dlatego w tym rozwiązaniu widzę nie zagrożenie, a szansę, by więcej osób się o tym dowiedziało.
Leszek Milewski