Nikt nie pisze takich scenariuszy jak futbol, nikt. Możesz skazywać kogoś na pożarcie, możesz nie widzieć nadziei przed zespołem, bo rywal miażdży aż trzeszczy. Tworzy sytuację za sytuacją, a to twoja ekipa musi odrobić stratę. Ale w piłce o wszystkim decydują momenty. Może zaważyć jedna akcja, jeden błąd, jedna główka, jedna spóźniona reakcja. Albo jak to miało miejsce w przypadku Ruchu: jeden rzut rożny w ostatniej minucie.
Ale po kolei. Pierwszą połową rządził obustronny chaos w defensywie. To Stawarczyk i Malinowski zapominali pokryć i Duńczyk wychodził sam na sam, to Kuświk jakimś cudem odbierał piłkę w polu karnym rywali. Karny dla Ruchu, gol dla gospodarzy, 1:1 w zupełności sprawiedliwe. Może Esbjerg miał więcej z gry, może miał tę jedną konkretniejszą sytuację więcej, ale Ruch wiele gorszy nie był. Kontry wyprowadzał naprawdę groźne, z przodu poczynał sobie odważnie. Tylko o tę obronę można było się bać, bo Esbjerg wyglądał na zespół, który przy tak chaotycznie grającym w tyłach Ruchu wkuli prędzej czy później kolejną bramkę.
Kocian najwyraźniej też to widział, bo w drugiej połowie posłał w bój zupełnie inną drużynę. Dość radośnie grający zespół zamienił się w „niebieski autobus”. Mecz toczył się do jednej bramki, na jednej połowie, po drugiej równie dobrze mogłyby się odbywać cyrkowe występy albo grill. Tam nie zaglądano, Ruch za linią środkową miał piłkę może raz. Ale mimo tego hokejowego zamka, wciąż było 1:1. Bronił trudne sytuacje Kamiński, Pusić zdał testy do Ekstraklasy dwa razy pudłując do pustej bramki… A kolejne minuty upływały. Jednak potwierdziła się stara piłkarska zasada: jak wychodzić grać na 0:0 (a tak wyszedł Ruch na drugą połowę), to przegrywasz 0:1. Pusić trzeci raz się nie pomylił. Do końca meczu pozostało wówczas osiem minut.
Naprawdę, w tym momencie, trudno było o optymizm. Przecież „Niebiescy” ostatnie trzy kwadranse udowadniali, że mają pusty magazynek, opróżniony arsenał. Duńczycy w pełni kontrolowali mecz. I chyba poczuli się za pewnie, zapominając, że znacznie silniejsze drużyny przegrywały „wygrane” starcia właśnie z tego powodu. Rzut rożny przedłużył głową Kuś, a Surma z najbliższej odległości wbił piłkę do siatki. Takiego duetu snajperów nikt się nie spodziewał, powiemy z przekąsem: najmniej zabójczy atak w Polsce, a akcja – marzenie. Ten gol przejdzie do historii „Niebieskich”.
Aż trudno było uwierzyć, że po tym wszystkim, co zobaczyliśmy w drugiej połowie, Ruch gra dalej. Owszem, ta ultradefensywna taktyka mogła się sprawdzić, ale gdyby dowieźli 1:1. Ale ustawić się na szesnastym metrze, na ostatnie minut wpuścić Kusia by pomógł gonić wynik, a potem w dużej mierze dzięki niemu uzyskać promujący Kociana i spółkę rezultat? Ten mecz miał w sobie coś (a może nawet całkiem wiele) ze starcia Brondby – Widzew. Gratulacje dla Ruchu, przede wszystkim za charakter.
Fot. FotoPyK