Piłkarzom nie można wierzyć na słowo. Niby wie to każdy, ale mało kto się tej zasady słucha. – O nie, on jest inny. On by nas nigdy nie zdradził – mówią kibice wpatrując się w kolejnego bożka, którego nie znają w rzeczywistości nic a nic, ale lepią go sobie zgodnie z własnymi wyobrażeniami. Patrzą na plakat, na rysy twarzy, na oczy i dochodzą do wniosku: godny zaufania. Z błahych przesłanek odmalowują obraz zawodnika idealnego, równego faceta, takiego co i gola strzeli, i dziecko przytuli, i szpital ofiarnym datkiem wspomoże.
Frank Lampard na przykład miał już nigdy nie zagrać w żadnym innym klubie Premier League niż Chelsea, ale oczywiście zagra i tak się dziwnie składa, że akurat w tym, który płaci najlepiej, a nie najgorzej. I tu szok: jak on mógł? Przecież się zarzekał! Hmm, skoro rzucić mógł partnerkę, z którą był przez siedem lat i która urodziła mu dwójkę dzieci (na pewno też się zarzekał, że spędzi z nią resztę życia), to tym bardziej mógł zmienić miejsce pracy. Na szczęście życie nie znosi próżni, więc w miejsce Lamparda na Stamford Bridge trafił Fabregas, który kiedyś jasno deklarował: – Zastrzelcie mnie, jeśli kiedykolwiek zagram w Chelsea.
Ostatnio tej prośby publicznie już nie powielał.
Powiedzieć można wszystko, a zazwyczaj mówi się to, co akurat kibice chcą przeczytać. To wygodne. Gwarantuje dodatkowy poklask, wsparcie w chwilach boiskowego kryzysu i jeszcze większe uwielbienie podczas triumfu. Kibiców kupić można kilkoma prostymi regułkami, wystarczy wypowiedzieć je w odpowiednim momencie i odpowiednim tonem. Łykną wszystko, za nic mając poprzednie, złe doświadczenia tego typu. Kibice bowiem to grupa społeczna najbardziej naiwna na świecie, chce być oszukiwana, prosi się o to dzień w dzień, nie wyciąga wniosków, pożąda i łaknie miłych słówek. Trwa więc ta wzajemna gierka. Piłkarz udaje, że kocha, a kibic nasłuchuje, czy piłkarz kocha żarliwie, czy używa odpowiednio pięknych sformułowań. Oby tak. Kibic nie chce traktować zawodnika jako zwyczajnego pracownika, mimo że to rozsądne i naturalne. Woli jako członka rodziny, bo nawet jeśli to głupie, to jednak przyjemniej ogląda się mecz i przyjemniej wraca na stadion.
Lojalność jest dobrą cechą, ale czasami ma dość podgniłe fundamenty. Gdy wyłączymy z rozważań dziesięć najlepszych klubów świata, to dojdziemy do wniosku, że często najbardziej lojalny jest piłkarz słaby albo piłkarz wygodny. Słabi trzymać się będę obecnego klubu z całych sił, bo dobrze wiedzą, że lepszych warunków nikt im nie zapewni. Czasami orientują się, że jakimś cudem wszystkich nabrali na swoje rzekome umiejętności, a podskórnie czują, że ich status daleko wyprzedza faktyczną klasę. Tacy zyskują status „lojalnych”, za to ze względu na piłkarskie ograniczenia raczej nie robi się z nich legend. Natomiast z piłkarzy wygodnych – już tak. Bardzo często.
Piłkarz wygodny to taki, który trafił do mniej więcej takiego klubu, w jakim chciał grać i zarabia w nim mniej więcej takie pieniądze, jakich oczekiwał. Jest świadom własnych ograniczeń. Zazwyczaj ma dzieci, które chodzą do przedszkola albo szkoły. Żona ma koleżanki. On sam – przywykł do miasta. Nie lubi życia na walizkach, woli stabilizację. Kiedy ktoś go pyta o transfer, to myśli o tych wszystkich cholernych czynnościach, które trzeba byłoby wykonać. Wyprowadzić się z jednego miejsca, wprowadzić do innego, znaleźć nową szkołę dla dzieciaków i przekonać je, by poszukały sobie nowych kolegów i koleżanek. Namówić żonę, by zapomniała o tym, co było i patrzyła tylko w przód. Musi też taki piłkarz poznawać nowych ludzi. Nie zawsze to lubi. Są tacy, którzy nie lubią. A żeby poznać nowych ludzi, to często trzeba wpierw poznać nowy język. Kupa roboty.
Piłkarz wygodny nie jest typem podróżnika, na wakacje nie lata na drugi koniec świata, tylko jedzie nad jezioro, ucina sobie popołudniowe drzemki, a futbol to dla niego sposób na wygodne życie, a nie coś, co go pochłania bez reszty. Taki ktoś nie ma wybujałego ego, nie myśli o golu w finale mistrzostw świata. Myśli o tym, by zrobić zakupy na wieczór. Wszyscy znamy takie osoby – jeden jest księgowym, inny maklerem, trzeci robi w agencji reklamowej albo w urzędzie.
Zamiast tułać się po świecie, być rzucanym z miejsca na miejsce, lepiej przedłużyć kontrakt. – Nie mógłbym odejść, tu jest mój dom – mówi taki piłkarz kibicom i kibice myślą, że mu chodzi o stadion, a facet ma na myśli chałupę pod miastem, do której się przyzwyczaił, jak i do sąsiadów, do sklepów za rogiem, do ogródka. Lojalność jest często bardzo zbieżna z lenistwem. Takim życiowym lenistwem. Brakiem szaleństwa. Zamiłowaniem do leżenia na kanapie. Tej samej kanapie.
No, ale to by źle brzmiało w prasie i w ogóle byłoby takie miałkie, bez sensu. Znacznie lepiej brzmi więc opowieść o miłości do klubu, sentymencie do fanów, wspomnieniach razem przeżytych chwil. Niejednemu się oczy zaszklą, gdy posłucha tych wszystkich bzdur. Kibice mówią wtedy: „on jest jednym z nas”. Łatwo jest zostać „jednym z nich”, wystarczy się zasiedzieć
Ale Lampard to inna historia. Skoro wcześniej wyłączyliśmy z rozważań zawodników dziesięciu najlepszych klubów świata, to teraz trzeba ich włączyć. Bo gdy wkraczasz na sam szczyt, to już niezwykle łatwo być lojalnym. W zasadzie gdy jesteś na szczycie, to tylko idiota byłby nielojalny. Gdy grasz w Londynie, Barcelonie, Mediolanie, Madrycie – jednej z tych wielkich europejskich metropolii, w których żyje się wspaniale, a piłkarzom płaci grubo powyżej średniej, nie musisz szukać szczęścia gdzie indziej. Jakieś Lorient czy inny Sunderland nigdy nie będzie miał wielkich, lojalnych legend, dlatego, że nie oferuje odpowiednio dobrym zawodnikom odpowiednich perspektyw, sportowych i finansowych. Zawsze będą uciekać wyżej i wyżej. No, chyba że są słabi albo wygodni. Ale Chelsea? Zasiedział się ten Lampard, bo gdzie byłoby mu lepiej? Gdzie byłoby lepiej Maldiniemu niż swego czasu w Mediolanie? Gdzie lepiej Zanettiemu, a gdzie Puyolowi? Siedzieli na tyłku przez całe lata, ale czy nie było im przytulnie i wygodnie?
Tak, lojalność jest przereklamowana. Rzadko kiedy wynika z miłości do klubu, zazwyczaj podszyta jest jednak wygodnictwem, brakiem fantazji, albo lenistwem… Czy też – w przypadku tych z topu – faktem, że nigdzie nie będzie im jakoś wyraźnie lepiej.
Kibice mają swój świat, ale piłkarze też – całkiem inny. Kibice chcieliby mieć swoich przedstawicieli na boisku, ale nie oszukujmy się: nie mają. Zawodnicy minutę po końcowym gwizdku – gdy wy jeszcze trzymacie twarz ukrytą w dłoniach, gdy jeszcze martwicie się kolejnym przegranym meczem i wiecie, że ciśnienie nie zejdzie z was jeszcze przez dwa dni, a jutrzejszy obiad nie będzie smakował zbyt dobrze – wymieniają się koszulkami, poklepują, uśmiechają, pytają: „Co u Jolki?”. Wy niby to wszystko wiecie, więc na wszelki wypadek mówicie: – Tak, piłkarzom nie można ufać, ale są wyjątki.
A potem Lampard puka w szybkę i mówi: – Wyjątków nie ma. Są tylko tacy, których miłość do klubu nie została poddana odpowiednio poważnej próbie.
KRZYSZTOF STANOWSKI