Założyliśmy sobie, że tak doniosłe wydarzenie jak mecz GKS Katowice – Widzew musimy zrelacjonować osobno, jako hit pierwszej ligi i zwyczajnie spotkanie dwóch ekip, które nie są w kraju anonimowe. Wręcz przeciwnie, możemy śmiało powiedzieć – starcie zasłużonych. Starcie zasłużonych, które wygrał… Mroziński. Samodzielnie, bez niczyjej pomocy, zdobył dziś trzy punkty dla… GieKSy. Wchodził na murawę jako kapitan Widzewa, ale schodził już jako lider GKS. W dodatku zapewnił gospodarzom zwycięstwo w ostatnich minutach, i to w akcji z niczego, gdzie nikt nie spodziewał się jakiegokolwiek zagrożenia. Dziwne, że “Blaszok” nie skandował jego nazwiska po meczu. Jak to się mówiło kiedyś: z takim kapitanem to nawet iść muchę w kiblu ubić strach.
Nie chcemy odbierać Kujawie nic z kunsztu, wychowanek ŁKS-u ładnie się znalazł i poszedł z piłką przy bramce na 1:0. Ale mądrze powiedział komentujący spotkanie RetroKozak Iwan: wystarczy, że Mroziński nie szedłby na raz, a po prostu stanął w miejscu, i nic by z tej szarży nie było. Nawet groźnej sytuacji. Druga bramka dla “Gieksy”? To już całkowite kuriozum, słońce za mocno przygrzało. Beznadziejne podanie gracza GKS, totalnie do nikogo, wprost w Mrozińskiego. Ten jednak w zrozumiały tylko dla siebie sposób traci piłkę na rzecz rywala, potem ściga go i wycina w polu karnym. Goncerz wykorzystuje jedenastkę, pozamiatane. Z takim sabotażystą na stoperze trudno osiągnąć dobry wynik.
Inna sprawa, że można dyskutować, czy Widzew na niego zasłużył. Sam niewiele miał do zaproponowania, właściwie wyróżnić należy głównie Rafała Augustyniaka, który oddał dziś bodajże pięć strzałów, w tym jeden bardzo groźny z półobrotu, no i oczywiście zdobył bramkę równie efektownym półwolejem. Okej, swoje dołożył tutaj golkiper GKS, ale był zasłonięty, przed nim stał cały tłum zawodników, a to pierwsza liga, a nie mistrzostwa z Navasem i Ochoą. Należy docenić strzelca, a nie szukać dziury w całym, szczególnie, że cały mecz to Augustyniak był jednym z aktywniejszych, a z aktywnością dzisiaj w ogóle za dobrze nie było.
Może to przez grzejące słońce, ale drugiej połowy naprawdę nie dało się oglądać. W pierwszej jeszcze jako tako, może nieliczne, ale jednak sytuacje z jednej i z drugiej strony. Po przerwie jednak nijak nie przypominało to futbolu. Pierwsze czterdzieści pięć minut niby dla GKS-u, który sprawiał wrażenie nieco lepszego, ale też przecież zdarzały się mu katastrofalne błędy, które powinny być ukarane. Jak na przykład w sytuacji, gdy Kamiński wystawił Broziowi piłkę na sam na sam, ale ten pomylił futbol z rugby (słuszny komentarz Michała Rygiela: Mateusz Broź wytrzymał na boisku 73 minuty i jego najlepszym zagraniem jest zejście z boiska). Druga połowa to remis jak byk, bez niczyjej przewagi, zgodne, obustronne kalectwo. I takie 1:1 pewnie byłoby najsprawiedliwsze, jednak kapitan Widzewa, jak przystało na kapitana, wziął odpowiedzialność za wynik. Szkoda tylko dla łodzian, że z negatywnym dla nich skutkiem.
Pierwszoligowy klasyk? Oczywiście, ale tylko ze względu na przeszłość. Teraźniejszość w wykonaniu obu zespołów to bowiem droga przez mękę.
Fot.FotoPyK