Reklama

Zaczyna się pucharowa pompka. Legię stać… na wszystko

redakcja

Autor:redakcja

16 lipca 2014, 08:35 • 24 min czytania 0 komentarzy

Wiem na pewno, że mamy drużynę, która jest gotowa do walki o awans. Jeżeli popatrzeć na umiejętności zawodników Legii, na ich potencjał, to na pewno stać nas na grę w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Jestem o tym przekonany. Poznałem chłopaków i większość z nich ma ogromne możliwości. Musimy wierzyć w sukces, to najważniejsze. Odpowiednia mentalność będzie kluczowa (…) To rywale mają się zastanawiać, jak z nami wygrać. Taką powinniśmy mieć mentalność. Nie rozmawiamy przecież o Barcelonie czy Bayernie. Rozmawiamy o drużynach, które prezentują bardzo podobny poziom do naszego. Jeżeli zagramy na miarę swoich możliwości, w eliminacjach możemy pokonać każdego – przekonuje Orlando Sa w dzisiejszym wywiadzie dla Faktu i Przeglądu Sportowego. Dziś Legia zaczyna batalię o Ligę Mistrzów i naturalnie jest to głównym tematem piłkarskich artykułów. Zapraszamy na nasz przegląd prasy.

Zaczyna się pucharowa pompka. Legię stać… na wszystko

FAKT

Barwnie i kolorowo, tak na pierwszy rzut oka, dziś na łamach Faktu. Zaczynamy oczywiście od Legii, której przed meczem z Saint Patrick’s Athletic poświęcono calutkie dwie strony. Na nich dwa główne komunikaty. Pierwszy wysyła sama redakcja tabloidu: AWANS TO OBOWIĄZEK.

– Mamy sen o Lidze Mistrzów i chcemy, żeby stał się jawą. Celem nadrzędnym są europejskie puchary – stwierdził Norweg. Dziś rozpocznie się proces weryfikacji jego słów. W pierwszym kroku poprzeczka jest zawieszona dość nisko. Mistrzowie Irlandii, zdaniem osób, które obserwowały na żywo spotkania St Patrick’s, mieliby problem z utrzymaniem się w polskiej ekstraklasie. Dlatego dobry, wysoki wynik w pierwszym spotkaniu to obowiązek stołecznej drużyny. Każde inne rozstrzygnięcie będzie nie tylko porażką, ale powodem do bicia na alarm. – Zagramy bardzo ofensywnie, już w środę chcemy rozstrzygnąć losy tej rywalizacji, a na rewanż pojechać spokojni – zapowiada jeden z liderów zespołu, Michał Żyro (22 l.). Irlandczycy marzą, aby w rywalizacji z Polakami strzelić choćby jednego gola. – Dobra, dobra – uśmiecha się Łukasz Broź (29 l.), który wobec pauzy Bartosza Bereszyńskiego za czerwoną kartkę z poprzedniej edycji Ligi Europy, wystąpi na prawej obronie. – Specjalnie tak opowiadają, żebyśmy ich zlekceważyli. Do niczego takiego nie dojdzie. Mamy ich zdominować, rozjechać…

Reklama

Komunikat numer dwa, jak wspomnieliśmy na wstępie, wysyła Orlando Sa i jest kolejnym legionistom, który zapowiada, że Legię stać na Ligę Mistrzów. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie cytujemy:

Przychodził pan do Legii jako potencjalna gwiazda ekstraklasy, ale poprzednie pół roku można uznać jako kompletnie nieudane. W czym tkwił problem?
– Dopiero teraz czuję się w stu procentach zaaklimatyzowany w Legii. Przede wszystkim zacząłem przygotowania z tego samego pułapu, co cała drużyna. Zimą tego mi brakowało, musiałem nadrabiać zaległości. Powtarzałem zresztą, że na Cyprze miałem podobny problem. Tam też rozkręciłem się po kilku miesiącach.

Czuje się pan największym wygranym okresu przygotowawczego?
– Na obozie pracowałem bardzo ciężko, ale nie powiedziałbym, że teraz jestem wygranym. Raczej byłem przegranym w momencie, w którym trafiłem do Legii. Nie znałem chłopaków, nie wiedziałem, jaki zespół ma styl. To wszystko sprawiło, że poprzedniej rundy nie mogę zaliczyć do udanych. Teraz w końcu mam warunki, by pokazać swoje możliwości. Moim zadaniem jest strzelanie goli i z tego będę rozliczany. Trener Berg stosuje różne systemy taktyczne, ale jest mi obojętne, jak mnie ustawi. Dostosuję się. Najważniejsze, żebym grał.

Władze klubu twierdzą, że realny cel zespołu to wejście do fazy grupowej Ligi Europy.
– Najważniejsze, żebyśmy przeszli w dobrym stylu najbliższą rundę. Na razie nie wybiegałbym dalej w przyszłość. Wiem na pewno, że mamy drużynę, która jest gotowa do walki o awans. Jeżeli popatrzeć na umiejętności zawodników Legii, na ich potencjał, to na pewno stać nas na grę w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Jestem o tym przekonany. Poznałem chłopaków i większość z nich ma ogromne możliwości. Musimy wierzyć w sukces, to najważniejsze. Odpowiednia mentalność będzie kluczowa.

Portugalczyk zapowiada, że wreszcie w pełni przepracował okres przygotowawczy i za moment zacznie strzelać gole. Bardzo jesteśmy ciekawi. W ramkach jeszcze kilka informacji:

Reklama

– Dossa i Duda gotowi na Irlandczyków
– Trener St. Patricks’ odgraża się Legii
– Patryk Mikita wypożyczony do Dolcanu.

Na stronie numer trzy robi się dużo bardziej tabloidowo. Dziennikarze i kibice są rozczarowani, że angielscy kadrowicze nie umartwiali się po mundialu i przez okrągły rok nie trzymali żałoby.

Reprezentacja Anglii słabo wypadła podczas mistrzostw świata w Brazylii. Nic dziwnego. Reprezentanci tego kraju, Jack Wilshere (22 l.) i Joe Hart (27 l.), znacznie lepiej imprezują, niż grają. Fotografie ze skandalicznego zachowania bramkarza i pomocnika na imprezie w Las Vegas wywołały gniew i oburzenie wśród fanów reprezentacji Anglii. Papierosy, alkohol i dziewczyny – zamiast medalu.

Tymczasem kibice… Tzn. bandyci z Bydgoszczy wytłukli okna Osuchowi.

W Bydgoszczy wciąż wrze. Końca wojny właściciela Zawiszy Radosława Osucha z częścią kibiców wciąż nie widać. Mało tego, konflikt przybiera coraz ostrzejsze formy. Ostatnio kibole znów zaatakowali. Gdy w Warszawie odbywał się mecz o Superpuchar Polski Legia – Zawisza (2:3), bandyci wybili okna w mieszkaniu biznesmena znajdującym się w centrum Bydgoszczy. – Nie ugnę się pod presją bandytów. Nie dam się zastraszyć. Szkoda mi jednak innych mieszkańców tego osiedla, którzy najedli się strachu. A przecież mieszkają tu rodziny z dziećmi – mówi PS Osuch. Wojna szefa klubu z kibolami rozpoczęła się po meczu Zawiszy z Widzewem (2:0) w listopadzie ubiegłego roku. Na trybuny nie zostali wpuszczeni zaprzyjaźnieni z bydgoszczanami fani ŁKS, którzy przyjechali, żeby bić się z widzewiakami. Ełkaesiacy próbowali wtargnąć na trybunę gospodarzy bez biletów, doszło do zamieszek. Po tym spotkaniu wrogiem pseudokibiców Zawiszy stał się Osuch, ponieważ nie poparł ich w konflikcie z policją. Od tego czasu biznesmen zaczął być regularnie obrażany. W końcu część kibiców zaczęła bojkotować mecze, choć wyłamali się w finale Pucharu Polski. Frekwencja na stadionie przy ulicy Gdańskiej znacząco spadła…

Ostatniego z tekstów cytować nie będziemy, bo o powitaniu mistrzów świata w Berlinie cały świat zdążył już wczoraj poinformować z wielką dbałością o szczegóły. Niezły numer Faktu.

RZECZPOSPOLITA

W dzisiejszej Rzeczpospolitej trzy piłkarskie teksty. Zaczynamy od rozmowy Stefana Szczepłka ze Zbigniewem Bońkiem – głównie o mundialu i szansach Polaków w meczu z Niemcami.

Co się panu najbardziej podobało na mistrzostwach świata?
– Całe mistrzostwa. Nie było meczu, którego bym nie oglądał z zaciekawieniem. A finał był ukoronowaniem wspaniałego miesiąca. Miałem przekonanie, że biorę udział w uczcie. Rzadko ogląda się mecz, w którym nie ma bramek, a jest dramaturgia. Jedyna padła po fantastycznej akcji Schuerrle i Goetzego. Zrobić coś takiego w finale mistrzostw świata to niewyobrażalne. Argentyna miała trzy świetne okazje, gdyby wykorzystała chociaż jedną, mecz mógłby wyglądać zupełnie inaczej.

A gdyby sędzia ukarał Manuela Neuera czerwoną kartką za faul na Gonzalo Higuainie, a Argentynie przyznał rzut karny?
– Trudno mi powiedzieć. Neuer piąstkował piłkę i rozpędzony wpadł na Higuaina. To było naturalne. Może gdyby sędzia miał możliwość sprawdzenia tej sytuacji na filmie, podjąłby inną decyzję. Ale sędziowie zawsze przegrają z technologią. Bo są dwa mecze: ten prawdziwy, który oglądamy na stadionie, i ten sam oglądany w telewizji. Sędzia widzi tylko ten pierwszy. Dopóki sędziowie nie będą mogli oglądać powtórek kontrowersyjnych sytuacji, będą na straconej pozycji.

Na mundialu nikt by Polski nie zlał różnicą siedmiu czy pięciu bramek. Pan mówił kiedyś, że błąd sędziego jest elementem gry. Dziś zmienia pan zdanie?
– Nie w tym rzecz. Uważam, że analiza porażki nie powinna się zaczynać od błędów arbitra, który nas skrzywdził, bo to do niczego nie prowadzi. Nigdy nie tłumaczyłem przegranej błędami sędziego. Szukałem ich u siebie, bo na pracę sędziego nie miałem wpływu, a na swoją i drużyny tak. Owszem, sędzia byłby w lepszej sytuacji, gdyby mógł wstrzymać się z podjęciem decyzji, ale jak to zrobić? W którym momencie przerwać akcję? Takich wątpliwości jest więcej i dopóki nie znajdzie się jakieś wyjście, musi zostać tak, jak jest.

Mario Goetze – wygląda jakby miał 15 lat, a to jego 
gol dał Niemcom mistrzostwo świata. Kiedyś kochał 
go Dortmund, ale piłkarz rzucił Borussię dla Bayernu – o tym dzisiaj Piotr Żelazny.

Niemcy cztery razy byli mistrzami świata, ale to wciąż drużyna z 1954 roku pozostaje tą najbardziej legendarną. To po zwycięstwie nad Węgrami w Bernie Niemcy po raz pierwszy po wojnie przestali się wstydzić manifestowania swoich uczuć patriotycznych. „Wir sind wieder wir” – „znowu jesteśmy kimś” – pisały gazety i wykrzykiwali ludzie. Gol Goetzego aż tak społecznie ważny nie jest, czasy się zmieniły, a futbol został ostatecznie pozbawiony romantyczności, stając się wielkim biznesem. Dlatego drużyna Joachima Loewa, mimo dokonania rzeczy tak niebywałej, jak upokorzenie Canarinhos w półfinale, równie mitycznego statusu jak bohaterowie z Berna raczej nie zyska. Warto jednak zwrócić uwagę, że gol Goetzego dał pierwsze mistrzostwo świata zjednoczonym Niemcom. 24 lata po upadku muru zespół Loewa pokazuje, jak nowy jest niemiecki futbol. Więcej w drużynie potomków emigrantów niż zawodników, którzy na świat przyszli w NRD, bo Ossies reprezentowani byli na mundialu tylko przez Toniego Kroosa. Goetze zapewne nie wie dużo o tym, jak wyglądały Niemcy, zanim upadł mur. Wraz z Andre Schuerrlem jest pierwszym zawodnikiem reprezentacji, który na świat przyszedł już w zjednoczonym państwie. Obaj pojawili się w reprezentacji w 78. minucie bezbramkowo zremisowanego meczu ze Szwecją w listopadzie 2010 roku. O NRD Goetze może więc wiedzieć tylko tyle, ile zdołał przeczytać w podręcznikach, zanim w wieku 17 lat opuścił szkołę, by poświęcić się futbolowi.

A na koniec zapowiedź meczu Legii w el. Ligi Mistrzów. Nieciekawa.

rlandczycy nie wydają się przeciwnikiem trudnym i jeśli Legia ma awansować do Ligi Mistrzów, to taki mecz powinien być rozgrzewką. Liga irlandzka jest słabsza od polskiej, a w drużynie Saint Patrick (święty Patryk jest patronem Irlandii) nie ma ani jednego zawodnika rozpoznawalnego dalej niż na wyspie. Najbardziej znany jest trener – 54-letni Liam Buckley pracuje w klubie od dwóch lat. Jako piłkarz grał m.in. w Shamrock Rovers, belgijskim Waregem, Racingu Santander i St. Patrick. Dwukrotnie wystąpił w reprezentacji Irlandii (1984 r.). Jeden z tych meczów rozegrał przeciw Polsce. Wszedł na ostatnie dziesięć minut za Franka Stapletona w bezbramkowym meczu towarzyskim w Dublinie. Ponieważ klub należy do irlandzkiej czołówki (dziewięć tytułów mistrza kraju), ma też doświadczenie międzynarodowe. Polega ono na tym, że bierze udział w rozgrywkach pucharowych często, ale wygrywa rzadko i zwykle jeszcze w wakacje ma te doświadczenia za sobą. Przed rokiem w pierwszej rundzie eliminacyjnej St. Patrick został wyeliminowany przez Żalgiris Wilno trenera Marka Zuba. Trudno powiedzieć, jak zagra Legia. W porównaniu z poprzednim sezonem jest teoretycznie wzmocniona. Z klubu nie odszedł nikt z pierwszej jedenastki (najczęściej, ale nie zawsze, grał w niej Daniel Łukasik, który przeniósł się do Lechii). Przyszli natomiast znani z polskich boisk napastnik Arkadiusz Piech (z Zagłębia Lubin), obrońca Igor Lewczuk (z Zawiszy) oraz pomocnik Mateusz Szwoch (z Arki). Zostali wszyscy piłkarze, którzy zdobyli tytuł mistrza. Nie wiadomo tylko, czy w Legii wciąż będzie grał Vladimer Dwaliszwili. Podczas przygotowań do sezonu Legia rozegrała cztery sparingi. Trzy wygrała (z Atlantasem Kłajpeda 2:0, Pogonią Szczecin 4:1, Hapoelem Ber Shewa 1:0), jeden zremisowała (0:0 z Arką).

GAZETA WYBORCZA

Na łamach Wyborczej pierwszy tak skromny dzień od rozpoczęcia mundialu. Najpierw krótka rozmówka ze Stefanem Majewskim. O mistrzostwach w odniesieniu do polskiej rzeczywistości.

Ma pan chyba depresję, widząc, jak bardzo świat nam odjechał na mundialu.
– Nie mam depresji. Wiem, co zrobiliśmy jako PZPN w ostatnim czasie. Nie mamy się czego wstydzić. Inwestujemy w młodzież, zunifikowaliśmy rozgrywki młodzieżowe, powstała Centralna Liga Juniorów, jest Akademia Młodych Orłów. Zreformowaliśmy szkolenie młodych reprezentacji, stawiamy na kształcenie trenerów. Nic nie stanie się od razu – jeśli siejemy, to plony zbierzemy po jakimś czasie. Niemcy w swój system zainwestowali od 2002 roku ponad 500 mln euro, a dopiero teraz są mistrzami świata. Nie ma wyjścia, trzeba wytrwale pracować.

Wcześniej byli wicemistrzami Europy, zdobyli brąz na mundialu, byli w półfinale Euro 2012…
– Belgowie czekali dekadę, z efektu cieszą się dopiero teraz. Jeżeli inwestujemy w 10-, 11- i 12-latków, to musi upłynąć czas, zanim przejdą ścieżkę szkolenia. Chcielibyśmy, aby efekty przyszły jak najszybciej – może już na mundialu w Rosji. Poza tym nie może być tak, że PZPN jest sam w tym procesie. Chcielibyśmy na rzecz popularyzacji futbolu działać z ministerstwem, wójtami czy burmistrzami wsi i miast, ale także z mediami. Na razie nam nie pomagacie. Na wywiady dziennikarze chodzą do Roberta Warzychy i zwracają się do niego “panie trenerze”, choć on nawet nie ma licencji na prowadzenie drużyny w ekstraklasie. Tymczasem powinniśmy działać we wspólnym interesie.

Tym interesem nie powinna być pierwsza reprezentacja Polski?
– Takie myślenie to błąd. Naszym interesem powinno być w pierwszej kolejności wychowanie człowieka. A zamiast tego chcemy wychowywać mistrzów – jesteśmy zorientowani tylko na wynik. To jest krótkowzroczne. Tak było kiedyś: podrabiano karty zawodników, oszukiwano. I co zostało? Spalona ziemia.

Marek Wawrzynowski w dość oczywisty sposób lokalizuje problem, odnosząc belgijski i niemiecki system szkolenia do sytuacji w Polsce. Temat ważny, ale już to wszystko wałkowaliśmy.

W ciągu kilku lat w Niemczech i Belgii w kwestii szkolenia zmieniono wszystko. Niemcy mieli gotowy program. Napisał go Berti Vogts, ale sterta papieru leżała w związkowych szufladach. – Nie było presji, by go wprowadzić. Rewolucyjne zmiany wymagają historycznych momentów. Były nimi kryzys reprezentacji i ogromne ciśnienie społeczne – mówi Ulf Schott, dyrektor w niemieckiej federacji (DFB) do spraw szkolenia. Belgowie pisali program od zera. – Ustaliliśmy wspólny system gry dla wszystkich. Choć początkowo były opory, po dwóch, trzech latach wszyscy się dostosowali i od zespołów 12-latków grają 4-3-3. Ustaliliśmy, że ten system najlepiej rozwija indywidualne umiejętności. Dziś mamy doskonałych piłkarzy na niemal każdej pozycji – mówi Michel Sablon, w tamtym czasie dyrektor sportowy federacji. Niemcy działali z wielkim rozmachem, bo było ich na to stać. Stworzyli 366 ośrodków odpowiedzialnych za wyławianie talentów i ich indywidualne szkolenie. – Najlepsi grają z najlepszymi, kształcą się indywidualnie. Poza tym są pod obserwacją trenerów z najlepszych klubów – mówi Schott. System na razie przyniósł jeden triumf, ale też warto zauważyć, że Niemcy od 2006 roku w kolejnych pięciu turniejach dochodzili do półfinału. Belgowie mają na razie jeden ćwierćfinał, ale imponująca lista młodych gwiazd pozwala myśleć o wielkich sukcesach. W Polsce szkolenie wciąż leży odłogiem. Funkcjonuje “zielona książeczka” z zasadami szkolenia, ale w środowisku uchodzi za widmo. Brak komunikacji z trenerami to poważny problem. W Belgii i w Niemczech ogromny nacisk położono dodatkowo na regularne szkolenia trenerów. W Polsce trenerzy zasłużeni w walce o zmiany zostali usunięci ze związku. W połowie lat 90. Michał Globisz i Mirosław Dawidowski odgrywali ważne role w tworzeniu pierwszej małej rewolucji – systemu SMS-ów. W oparciu o pięć Szkół Mistrzostwa Sportowego dwaj trenerzy zbudowali drużynę, która zdobyła wicemistrzostwo Europy do lat 16 w 1999 roku i mistrzostwo do lat 18 dwa lata później. Zaraz potem SMS-y zlikwidowano bez podania wyraźnego powodu. Wkrótce PZPN powołał 16 wojewódzkich ośrodków szkolenia młodzieży, tzw. OSSM. Było to wzorowane na systemie francuskim. Tu podobieństwa się kończą. – Brakuje jednolitego systemu szkolenia, centralnej kontroli i systemu wyławiania talentów – uważa Dawidowski.

W Gazecie stołecznej, nie może być inaczej, Legia i jak co roku: jej pierwszy krok w kierunku Europy. – Oni lubią grać otwartą piłkę, jednak to my mamy zamiar narzucić swój styl gry, dominować i wygrać.

St. Patrick’s to aktualny mistrz swojego kraju. Zawodnicy Liama Buckleya – w przeciwieństwie do legionistów, którzy ligowy sezon rozpoczną w sobotę – są w trakcie rozgrywek, które w Irlandii odbywają się w systemie wiosna – jesień. “Święci” po 20 kolejkach zajmują trzecie miejsce w tabeli z dorobkiem 37 punktów i stratą sześciu oczek do prowadzącego Dundalk FC. Do eliminacji – podobnie jak warszawianie – przystępują od drugiej rundy. – Na korzyść naszych rywali na pewno przemawia to, że są w trakcie rozgrywek. Za nami jedynie cztery mecze sparingowe i spotkanie o Superpuchar Polski – powiedział we wtorek na konferencji prasowej Berg, którego zespół jest zdecydowanym faworytem konfrontacji. – Jesteśmy jednak dobrze przygotowani do tego meczu. W obecnej sytuacji cieszymy się z krótkich urlopów, dzięki którym nie straciliśmy wiele z naszej piłkarskiej jakości z poprzedniego sezonu. – Mieliśmy okazję widzieć dotychczasowe mecze Legii. Byliśmy pod wrażeniem indywidualnych umiejętności zawodników i gry całego zespołu. Nie sądzę, by warszawianie mieli kłopoty z formą – bynajmniej nie wskazywało na to boisko – komplementował Polaków Buckley. Dla warszawian spotkanie z mistrzem Irlandii ma być tylko przetarciem przed kolejnymi rundami eliminacyjnymi, które zdecydują o ich przyszłości w europejskich pucharach. Przewagę legionistów wyraźnie podkreśla aktualny ranking UEFA. W ostatnim notowaniu podopieczni Berga sklasyfikowani są tam na 108. pozycji, Irlandczycy zaś aż o 200 miejsc niżej. – Z punktu widzenia Polaków jesteśmy małym klubem z niskim budżetem. Legia na pewno jest lepszym zespołem, ale my nie poddamy się. Naszym celem jest jak najlepsza gra w dwumeczu i zaprezentowanie naszych najmocniejszych stron, o których w Warszawie nie możemy zapomnieć.

SUPER EXPRESS

Na łamach Super Expressu znów sporo do oglądania, niekoniecznie do czytania. Na przykład cała ostatnia strona, na której przedstawiono piękniejszą stronę mistrzostw – Piękne panie, najczęściej rodem z Ameryki Południowej, błyszczały na trybunach prasowych brazylijskich stadionów – pisze tabloid.

Serca nie tylko fanów w Brazylii, ale także w Polsce podbiła Kostarykanka Jale Berahimi (28 l.). W głosowaniu na Miss Mundialu, które trwa na portalu Gwizdek24.pl, prowadzi z miażdżącą przewagą nad pozostałymi dziennikarkami. A trzeba przyznać, że one również imponują urodą. Piękna Kolumbijka Alejandra Buitrago (26 l.) dawała do swojego kraju korespondencje o wspaniałych występach rodaków na mundialu, a przy okazji błyszczała w centrach prasowych. Ponętna blondynka Ines Sainz (36 l.) przyjechała na mundial z Meksyku, natomiast długonoga Luli Fernandez (26 l.) jest dziennikarką argentyńską. Okazuje się więc, że choć piłkarsko na mundialu królowała Europa, na trybunach prasowych rządziła pełna kobiecego piękna Ameryka Południowa.

Tekst nie ma znaczenia, liczą się tylko zdjęcia. Inaczej jest na kolejnej stronie, na której znajdujemy rozmowę z Dariuszem Szpakowskim. Takich mistrzostw jeszcze nie komentował.

W naszej sondzie oddano około 80 tysięcy głosów, z czego ponad 36 tysięcy takich, z których wynika, że z Grzegorzem Mielcarskim tworzyłeś najlepszy duet komentatorski.
– Miło to słyszeć, dziękuję tym, którzy na nas głosowali. A co do Grześka, to jest to współpracownik idealny. Pracowałem z nim na Euro 2004 i MŚ 2006. Od tego czasu bardzo się rozwinął jako komentator. Jego analizy trafiają do wyobraźni, bo widzowie wiedzą, że mówi do nich ktoś, kto był wicemistrzem olimpijskim, grał w Portugalii, Hiszpanii, Grecji. Mielcarski jest wiarygodny, a w Brazylii nieoceniona była też jego znajomość portugalskiego. Ma też duże poczucie humoru. Kiedy jedna z Brazylijek zapytała, jak to możliwe, że tak dobrze mówi po portugalsku, odpowiedział jej, że zdążył się nauczyć, bo jesteśmy już w Brazylii prawie 40 dni. Zdumiona kobieta dopytywała, skąd jesteśmy, a Grzesiek że z Polski. A potem mówi do mnie: no co, musimy pokazywać, że Polacy to zdolny naród.

To był miesiąc wielkich emocji, które wygodnie można było przeżywać przed telewizorem. Komentatorzy mieli jednak niezły maraton.
– Dokładnie. Odległości były tu ogromne. Czasem lot samolotem w samej Brazylii trwał 4 godziny. Bywało tak, że wracaliśmy z podróży o czwartej rano, a już o 13.00 komentowaliśmy kolejne spotkanie. Relacjonowaliśmy 14 meczów, z czego 9 wyjazdowych, czyli poza Rio de Janeiro. W ciągu miesiąca 9 razy byliśmy w samolocie. Ale nie narzekam, to był piękny czas.

Zdarzały się na tym mundialu rzeczy niesłychane.
– Dokładnie. Brazylia – Niemcy i 1:7? Czegoś takiego jeszcze nigdy nie komentowałem. Ostatni mecz też był wspaniały. Relacjonowałem dziesięć finałów mundialu, począwszy od tego w 1978 roku. I właśnie pierwszy i ostatni stawiam najwyżej. Wtedy Argentyna wygrała z Holandią, a teraz przegrała z Niemcami.

W ramce z boku strony nieduży materiał z wypowiedziami pięściarza Andrzeja Fonfary, kibicującego Legii. Sam właśnie na Legii niegdyś uczył się boksu, a dziś dopinguje ją w meczu pucharowym.

Fonfara boksu uczył się na Legii, której kibicował od małego. – Będąc w USA, staram się nie przegapić żadnego meczu – mówi Fonfara. Pięściarz spędza urlop w Warszawie, a w czasie spotkania o Superpuchar nawet przez chwilę prowadził doping na słynnej Żylecie. – Była to moja pierwsza wizyta na nowym stadionie. Zespół ma wszystko, by dobrze zaprezentować się w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Rywal w tej rundzie nie jest zbyt wymagający, ale potem łatwo już nie będzie – mówi Fonfara. Mistrz Irlandii to zespół, z którym Legia nie ma prawa sobie nie poradzić. Prawdziwe wyzwania czekać będą w 3. rundzie, w której zespół Henninga Berga nie będzie rozstawiony. Rewanżowe spotkanie 23 lipca.

Ostatni z materiałów treściowo już nas nie powali. Mistrzowskie szaleństwo Niemców – wczoraj drużyna Joachima Loewa przyleciała do Berlina. Witały ją setki tysięcy fanów.

PRZEGLĄD SPORTOWY

Legia przeskakuje marzenia.

Na szczęście pierwsza przeszkoda niezbyt wysoka. A jaka jest dziś Legia? Na to pytanie starają się na wstępie odpowiedzieć Robert Błoński i Adam Dawidziuk. Cytujemy fragment:

Pierwsza przeszkoda, ośmiokrotny mistrz Irlandii St Patricks, powinna być ledwie preludium do kolejnych rund, w których rozpocznie się rywalizacja na serio, z poważniejszymi i mocniejszymi rywalami. Dobrze, gdyby dzisiejszy mecz przy Łazienkowskiej skończył się takim wynikiem, by rewanż w Dublinie za tydzień był formalnością. – Zagramy ofensywnie, chcemy zdominować rywali, przesądzić o losach rywalizacji już w pierwszym spotkaniu. Na pewno nie zlekceważymy przeciwników – zapewnia Łukasz Broź. Ewentualnego rywala w III rundzie warszawianie poznają w piątek (początek losowania w Nyonie o godz. 12). Nie będą rozstawieni jak rok temu, kiedy w tej fazie eliminacji pokonali norweskie Molde (1:1 i 0:0) i zapewnili sobie udział w fazie grupowej Ligi Europy. Teraz, obojętnie czy w drodze do LM czy LE, legioniści muszą wyeliminować dwóch przeciwników klasy Celtiku Glasgow, Steauy Bukareszt czy Red Bulla Salzburg. Czyli lepszych od siebie. Kolejne mission impossible dla mistrza Polski? Nie wiadomo. Od ośmiu miesięcy Legia nie zagrała choćby sparingu z drużyną klasy rywala z decydującej fazy walki o Champions League. W grudniu ubiegłego roku właściciele klubu Dariusz Mioduski i Bogusław Leśnodorski zwolnili Jana Urbana nie po to, by teraz znowu wstydzić się w Europie. Zatrudnienie solidnego kiedyś stopera reprezentacji Norwegii, ale niedoświadczonego jako trenera Henninga Berga, miało być gwarantem poprawy gry zespołu przede wszystkim na arenie międzynarodowej. Szefowie uznali, że Urban jest dobry w kraju, ale buty europejskiego rozmiaru (jedno zwycięstwo, cztery remisy i pięć porażek do zera w dziesięciu ostatnich meczach) były ich zdaniem za duże dla obecnego szkoleniowca Osasuny Pampeluna. Berg dokończył dzieła Urbana. Wiosną Legia nie miała sobie równych, mistrzostwo obroniła łatwo, a na boisku przegrała, gdy piłkarze mieli już zapewniony tytuł.

Irlandczycy, zdaniem ich trenera, mogą być niestrawną przystawką.

Buckley nie chce jasno wypowiadać się o szansach swojego zespołu w starciu z Legią. – Zobaczymy po pierwszym meczu – mówi ostrożnie Buckley. – Wiem, że Legia to największy klub w Polsce. Z mojego punktu widzenia chodzi o to, by zawodnicy grali na miarę swoich możliwości. Wiem, że rok temu Legii było ciężko z walijskim TNS, a liga irlandzka i walijska są na podobnym poziomie. Wierzę, że możemy zagrać dobrze i sprawić niespodziankę – dodaje. Polscy kibice nie wyobrażają sobie inne wyniku niż wysokie zwycięstwo Legii. St Patrick’s ma być tylko przystawką przed głównym daniem, czyli meczami w kolejnych rundach eliminacji. – Jeśli mamy być przystawką, to mam nadzieję, że będziemy niestrawną przystawką (śmiech). Myślimy optymistycznie, ale doceniamy Legię. Wiemy, jaką mają historię. Poza tym trenują od dawna, mieli tylko dwa tygodnie przerwy, nie stracili przez ten czas formy – podkreśla Buckley, który ma już doświadczenie w eliminowaniu polskich drużyn. Prowadził Shamrock Rovers, które w 2003 roku poradziło sobie z Odrą Wodzisław w Pucharze Intertoto.

Na kolejnej stronie rozmowa z Orlando Sa, którą cytowaliśmy z Faktu. Nie zaszkodzi jeszcze jeden krótki fragment. O tym jak to Legia w eliminacjach może pokonać każdego.

Gdzie leży klucz do sukcesu?
– Powtarzam wszystkim kolegom z zespołu, że na tym etapie rozgrywek nie powinniśmy się martwić o przeciwnika. Zresztą w kolejnych rundach również trafimy na zespoły do przejścia. To rywale mają się zastanawiać, jak z nami wygrać. Taką powinniśmy mieć mentalność. Nie rozmawiamy przecież o Barcelonie czy Bayernie. Rozmawiamy o drużynach, które prezentują bardzo podobny poziom do naszego. Jeżeli zagramy na miarę swoich możliwości, w eliminacjach możemy pokonać każdego.

Polscy piłkarze rzadko składają takie deklaracje.
– Dwa lata temu byłem zawodnikiem Fulham. Tam wszyscy podchodzą do rywalizacji w ten sposób. Teraz znów zetknąłem się z brytyjskim sposobem prowadzenia zespołu. Mam oczywiście na myśli trenera Berga. Na każdym treningu wpaja nam mentalność zwycięzców. On chce z nas wycisnąć maksimum potencjału. Tak to powinno wyglądać. Legia naprawdę nie ma się czego wstydzić. Klub jest zorganizowany na europejskim poziomie. Najważniejsze, żebyśmy potrafili w to uwierzyć.

Konflikt na linii Osuch – kibice Zawiszy tymczasem trwa w najlepsze.

Ostatnio elementem sporu stał się klubowy herb. W 2009 roku spółka WKS Zawisza, której właścicielem jest Osuch, otrzymała od Stowarzyszenia Piłkarskiego zgodę na bezpłatne użytkowanie herbu na białym tle. Obecnie już tej zgody nie ma. Wszystko dlatego, że stowarzyszenie nie potępiło zachowania kiboli. W efekcie dostało nakaz opuszczenia pomieszczeń zajmowanych na bydgoskim stadionie. Biznesmen zaproponował zmianę tła na złote, czyli takie, jakie posiada CWZS Zawisza. – Jest to tak naprawdę powrót do przeszłości. Poza piłkarskim, wszystkie stowarzyszenia zrzeszone w CWZS Zawisza mają logo ze złotym tłem – argumentuje. Fanów to nie przekonuje, obstają przy białym tle. Szans na normalizację stosunków nie ma. Jedna z głównych przyczyn jest oczywista – finanse. Jeszcze niedawno kibice mieli u Osucha jak u Pana Boga za piecem. Otrzymywali do dyspozycji tanie bilety, najlepszą trybunę do oglądania meczów, mieli własny sklepik, gdzie sprzedawano klubowe pamiątki, oraz stadionowy catering. Mało tego, Zawisza pokrywał nawet niemałe kary wlepiane przez PZPN za odpalanie rac. W żadnym innym klubie tak dobrych warunków kibole nie mieli. Po rozróbie na meczu z Widzewem Osuch jednak powiedział dość. – Zawisza nie ma kasy bez dna. Zadymy kiboli kosztują klub wielkie pieniądze.

Dziennikarze Przeglądu Sportowego pokusili się również o ranking najlepszych transferów w Ekstraklasie. Większość to roszady wewnątrz ligi lub powroty z zagranicy. Lista wygląda następująco:

1. Bartłomiej Pawłowski do Lechii
2. Muhamed Keita do Lecha
3. Piotr Celeban do Śląska
4. Robert Demjan do Podbeskidzia
5. Dariusz Zjawiński do Cracovii
6. Mateusz Możdżeń do Lechii
7. Arkadiusz Piech do Legii
8. Grzegorz Sandomierski do Zawiszy
9. Przemysław Kaźmierczak do Łęcznej.

Lechia Gdańsk może ściągnąć jeszcze… Piotra Zielińskiego.

Na razie jednak rozpoczął przygotowania do sezonu z Udinese. Do włoskiego klubu ten zdolny piłkarz trafił w 2011 roku. Jednak do tej pory trudno mu przebić się do pierwszego składu. Przez dwa sezony w Serie A rozegrał jedynie 19 spotkań, z czego tylko 4 w wyjściowej jedenastce. Nadzieją na lepsze jutro Zielińskiego w Udinese jest zmiana trenera. Z klubu odszedł Francesco Guidolin, a jego miejsce zajął Andrea Stramaccioni. – Od poniedziałku przebywamy na obozie przygotowawczym w Carni, niedaleko Udine. Potrenuję pod okiem nowego szkoleniowca i mam nadzieję, że zagram też w sparingach. Wiem o zainteresowaniu ze strony Lechii, rozmawiałem nawet z Andrzejem Juskowiakiem, ale na razie chcę zobaczyć, jak rozwinie się moja sytuacja we włoskim klubie. Jeżeli nie będzie szans na grę, pomyślę o zmianie barw. Nie wyobrażam sobie bowiem, by spędzić kolejny sezon na ławce rezerwowych – powiedział Zieliński. Lechia już zimą chciała mieć tego piłkarza. Wówczas Zieliński zdecydował się na pozostanie we Włoszech. Gdański klub nie zapomniał jednak o pomocniku młodzieżówki, którego transfer jest marzeniem Andrzeja Juskowiaka, wiceprezesa ds. sportowych. – Piotrek wie o naszym zainteresowaniu i rozmawiałem z nim kilka razy. To wszechstronny pomocnik, który by nam bardzo pomógł i jestem przekonany, że stałby się gwiazdą naszej ligi – powiedział Juskowiak. – Zobaczymy, jak potoczy się jego kariera w Udinese. Może okaże się, że Zieliński nie będzie miał szans na grę we Włoszech i wtedy pomyślimy o sprowadzeniu tego zawodnika – mówił niedawno Juskowiak.

Miasto Chorzów pokryje straty Ruchu związane z koniecznością przeniesienia meczu pucharowego do Gliwic. W Piaście tymczasem Tunezyjczyk Amine uporał się z ramadanem. O co chodzi?

Amine, bo tak chce, aby go nazywać, przygodę z piłką zaczynał w wieku 7 lat w klubie Stade Gabesien, z którym dziesięć lat później podpisał pierwszy, profesjonalny kontrakt. Następnie bronił barwy kilku innych tunezyjskich klubów, w tym Etoile Sportive du Sahel, który w 2007 roku wygrał Afrykańską Ligi Mistrzów. – Mieliśmy wtedy bardzo młodą grupę, większość zawodników to byli dwudziestolatkowie. Awansowaliśmy do klubowych Mistrzostw Świata w Japonii i graliśmy z AC Milan i Boca Juniors. Argentyńczycy wygrali z nami tylko 1:0, co było sporą niespodzianką – wspomina Amine. Poza granicami Tunezji nowy pomocnik gliwiczan występował w hiszpańskim CD Badajoz, który w sezonie 2010/11 rywalizował w trzeciej lidze. – Wróciłem do kraju, bo mój hiszpański klub nie miał pieniędzy na wypłaty i spadł z ligi. Sportowo nie skorzystałem wiele, ale przez rok pobytu w Badajoz nauczyłem się języka hiszpańskiego. Po powrocie do kraju związałem się z jednym z najlepszych zespołów w Tunezji Club Africain Tunis – opowiada Amine. W przygotowaniach do nowego sezony utrudniał Tunezyjczykowi, który jest muzułmaninem, ramadan. – Najtrudniej jest na początku, ale po kilku dniach człowiek się przyzwyczaja do tego, aby jeść i pić po zmierzchu tak, aby starczyło na cały dzień. W Polsce mam o tyle trudniej, że dzień jest tutaj dłuższy, ale jakoś daję sobie radę – zapewnia defensywny pomocnik Piasta. 28-letni Tunezyjczyk podczas sparingów był przez trenera Pereza Garcię sprawdzany także w obronie, jak na bocznej pomocy. – Zobaczymy na jakiej pozycji zostanę ustawiony, ale na pewno nie jestem specjalistą od strzelania goli – dodaje Amine.

Na koniec tekst Michała Zaranka o Barcelonie. Nie wiadomo, czy będzie lepsza, czy gorsza. Ale takiej Barcelony, jaką znaliśmy, już nie będzie. Zmieni się radykalnie – twierdzi autor.

Luis Enrique musi dokonać też rewolucji w ustawieniu drużyny. W Celcie eksperymentował z nowym ustawieniem – pięciu obrońców (lub jak kto woli – trzech stoperów, co na jedno wychodzi). Ten system był także z powodzeniem stosowany w mundialu. Tak właśnie może prezentować się Barcelona w nowym sezonie. Zapowiadają to także podchody transferowe. Barcelona gorączkowo poszukuje lewonożnego stopera, a to trudno dostępny towar na rynku. Koniecznie chciała kupić Aymerica Laporte z Athletic. Z klubem z Bilbao nie da się jednak robić interesów. Tam pieniądze nic nie znaczą, liczy się tylko duma z reprezentowania baskijskiego klubu. Athletic nie sprzedaje, z zespołu można tylko uciec (tak było w przypadku Javiego Martineza i Fernando Llorente), przelewając wyolbrzymioną sumę z klauzuli odstępnego. W przypadku francuskiego Baska wynosi ona 42 mln euro, jest mocno przesadzona jak na 20-letniego piłkarza, bez żadnego doświadczenia. Teraz Barcelona poluje na Jeremyego Mathieu (lewy obrońca, ostatnio częściej stoper), ale i tu Valencia upiera się przy cenie zapisanej w klauzuli, czyli 20 mln (Katalończycy nie chcą płacić więcej niż 15). Barcelona już wydała 125 mln, ale Bartomeu twierdzi, że koszt letnich transferów na pewno przekroczy dwieście! Te dodatkowe to Mathieu, brazylijski stoper Marquinhos z Paris Saint-Germain (około 40) i Juan Cuadrado, na którego Barcelona chce przeznaczyć około 50 milionów, ale Fiorentina oczywiście liczy na wiele więcej. Cuadrado pamiętamy z występów w mundialu – to efektownie dryblujący skrzydłowy. Luis Enrique chce go jednak jako prawego obrońcę! To też potwierdza chęć zmiany taktyki. Tym bardziej że gdyby nie udało się ściągnąć Kolumbijczyka, na to miejsce (w tym ustawieniu bardziej skrzydłowego niż obrońcy) ma być cofnięty Pedro.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...