– Czy to mogą być piłkarskie szachy? Myślę, że tak. Finał może przypominać spotkanie Argentyny z Holandią. Będzie dominowała bardzo mocna defensywa, nikt nie będzie się chciał szybko odkryć. Tym bardziej, że oba zespoły w tych mistrzostwach zaprezentowały bardzo solidną grę w tyłach. Przebieg meczu może zmienić szybko strzelona bramka – mówi Waldemar Fornalik. Zanim faktycznie sprawdzimy, czy na finał trzeba zaopatrzyć się w termos kawy, zapraszamy na piątkową prasówkę.
FAKT
Sergio Romero pogrążył swojego nauczyciela i wybawcę. Cóż, życie bywa przewrotne…
Swoimi interwencjami Sergio Romero (27 l.) wprowadził reprezentację Argentyny do finału mistrzostw świata, jednocześnie pogrążając zespół swojego „wybawcy” Lousia van Gaala (63 l.). Obaj panowie pracowali razem w pierwszym klubie bramkarz Albicelestes w Europie, czyli AZ Alkmaar. – Kiedy przyjechałem grać w lidze holenderskiej, trafiłem do zupełnie innego świata. Całe życie mieszkałem w Argentynie i nagle znalazłem się w całkowicie obcej kulturze. W tych trudnych chwilach pomocną dłoń wyciągnął do mnie van Gaal. To mój wybawca – wspominał Romero.
Co poza tym?
– Higuain mówi, że wygrali dzięki Bogu
– W Holandii grają tchórze, bo niektórzy nie chcieli podejść do konkursu jedenastek
– Magiczna puszka robi furorę, ale o niej przeczytacie w PS
„W Monachium kochają Lewego”. Coś nam podpowiada, że nie mamy ochoty tego czytać… Zerknijmy więc na felieton Przemysława Rudzkiego.
Być może dziś piłkarze Löwa myślą podobnie, jak 28 lat temu zawodnicy Beckenbauera o Maradonie: musimy zneutralizować Messiego, a wtedy wygramy. Bez trudu mogę sobie to przypomnieć. 29 czerwca 1986 roku, gdy w Ciudad de Mexico piłkarze Argentyny i RFN wybiegali na murawę, nasz radziecki telewizor marki Rubin był już dobrze rozgrzany. Mama zrobiła kanapki, brat przyprowadził dziewczynę, która za chwilę miała stać się jego żoną, a ja, dziewięcioletni futbolowy narkoman, siedziałem na dywanie rozdygotany, wyłączony z otaczającego świata, odprawiający jakieś gusła i wydający dla siebie tylko zrozumiałe zaklęcia w jednym celu: musi wygrać Argentyna. Brat skarcił mnie kilkoma slowami, jest starszy o 11 lat, więc przychodziło mu to bez trudu. Miał radykalne poglądy i mówił coś o tym, że trzeba kibicować Europie, ale generalnie miałem jego uwagi w głębokim poważaniu, ponieważ w moim świecie Europa nic nie znaczyła, królem był Maradona, a mistrzem musiała być Argentyna – inaczej całe wakacje miałbym zepsute. Na uwagi brata dotyczące gola Diego strzelonego Anglii ręką, parskałem, że no to co! (przyznacie, że trudny do zbicia argument). Kolejne obelgi pod adresem Maradony puszczałem mimo uszu. Mama trzymała moją stronę i też chciała zwycięstwa Argentyny, z prostej przyczyny – wiedziała, że brat z dziewczyną sobie pójdą, a ona zostanie ze mną, płaczącym. Płaczącym, płaczliwym, to też był ważny argument w uwielbieniu Diego. Brat mówił: Maradona to płaczek, oszust, a ja się z tego śmiałem. Dziś pewnie przeklinałbym go, wtedy jednak uznałem, że skoro sam lubię sobie popłakać po porażkach, to przynajmniej ten geniusz ma coś, co mnie z nim łączy.
RZECZPOSPOLITA
„Pokora po niemiecku”. Zaczynamy tekstem Michała Kołodziejczyka.
Niemcy wzięli finał szturmem, Argentyna po nudnej wojnie podjazdowej. Faworyt do złota może być tylko jeden. Jeśli wygrywa się 7:1 w półfinale mistrzostw świata z Brazylią na jej stadionie, trudno nie popaść w samozachwyt. Ten mecz przeszedł do historii, będzie wspominany przez kolejne dekady. Trudno się spodziewać, by Niemcy w najbliższym czasie zagrali jeszcze lepiej albo żeby Brazylia została równie upokorzona. Niemcy płyną na wysokiej fali. Po krytyce za mecz z Algierią, kiedy do zwycięstwa potrzebowali dogrywki, czy za nudne spotkanie z Francją w ćwierćfinale stali się bohaterami mediów i kibiców. To Niemcy i Hiszpania w ostatnich latach grali najpiękniej na świecie, ale w Brazylii poza efektownym zwycięstwem nad Portugalią (4:0) piłkarze Joachima Loewa pozwolili, by najlepszym zawodnikiem drużyny ogłoszono bramkarza Manuela Neuera. Piłkarze niby nie przejmowali się krytyką, mówili, że gdyby byli reprezentacją Włoch, to wszyscy zachwycaliby się ich skutecznością, jednak dopiero triumf nad Brazylią pozwolił im uwierzyć w to, że po 24 latach znowu mogą wywalczyć mistrzostwo świata.
„Siedem grzechów głównych”. O co chodzi?
Porażki w decydujących meczach mistrzostw świata są zawsze bolesne i czasem przypadkowe, ale zwykle ich powodem są błędy piłkarzy i trenerów. Bóg chciał, żebyśmy grali dalej – mówił po wygranej w rzutach karnych z Chile Brazylijczyk Hulk. Drużyny gospodarzy po wtorkowym blamażu z Niemcami w turnieju już nie ma, ale Bóg na mundialu pozostał. Jest z innymi, a raczej ze wszystkimi, bo w stadionowych tunelach rozmawiają z nim piłkarze niemal każdej drużyny. Proszą, aby to nad nimi czuwał. Ale nie wygrywa ten modlący się żarliwiej, lecz ten popełniający mniej błędów. Czyli grzechów. Lista tych finałowych, jak pokazuje historia, jest długa.
Pycha.
Gdyby wskazać najbardziej rozbuchane ego drużyny przed finałem mundialu, w cuglach wygrałaby Brazylia z roku 1950. Gospodarze nie dopuszczali do siebie myśli, że w finale na Maracanie może być inny wynik niż wygrana z Urugwajem. Pycha Brazylii podsycana była kolejnymi zwycięstwami, m.in. 4:0 z Meksykiem, 7:1 ze Szwecją czy 6:1 z Hiszpanią.Przed finałem w Rio de Janeiro piłkarze mieli już nawet przyznane nagrody za Puchar Świata. Bramkę na 1:0 w 47. minucie zdobył Friaca. Blisko 200 tys. widzów na trybunach świętowało już sukces, tym bardziej że zapewniał go nawet remis. Pierwszy palec boży dotknął gospodarzy niespełna 20 minut później po wyrównującym golu Alberto Schiaffino. Drugim była zwycięska bramka Alcidesa Ghiggi.
Jest jeszcze tekst Piotra Żelaznego pt. „Kapitańskie tango”.
Leo Messi będzie zawsze porównywany z Diego Maradoną, a trener Alejandro Sabella z wielkimi poprzednikami Cesarem Luisem Menottim i Carlosem Bilardo, którzy wygrywali mistrzostwa świata. W Argentynie najpopularniejszy żart w ostatnim miesiącu mówił o taktyce selekcjonera Alejandro Sabelli. Podobno całą jego filozofię można zamknąć w dwóch pytaniach, obu zaadresowanych do Leo Messiego. Pierwsze: „Jak chcesz dziś grać?”, i drugie: „Z kim chcesz dziś grać?”. Szeroko kolportowana jest plotka, że to Messi przejął władzę w reprezentacji Argentyny, a jej potwierdzeniem ma być scenka z ostatniego meczu grupowego Argentyny z Nigerią. Gdy Sabella udzielał przy linii bocznej instrukcji Ezequielowi Lavezziemu, ten nawet nie spojrzał na trenera, tylko spokojnie, ze wzrokiem wbitym przed siebie, popijał wodę. Następnie – wciąż patrząc w kierunku murawy, oblał trenera zawartością bidonu i poszedł. Po spotkaniu powiedział: – Było gorąco, chciałem, żeby trener się trochę ochłodził. Sprowadzenie Sabelli do roli człowieka rozstawiającego na treningach pachołki i ślepo słuchającego Messiego jest dość kuszące. Szczególnie po spotkaniach pierwszej rundy, gdy zawodnik Barcelony błyszczał i niemal jednoosobowo zapewniał Argentynie kolejne zwycięstwa. Teoria jednak zaczęła się sypać, gdy przyszło do meczów rundy pucharowej, a przeciwnikami nie byli już Irańczycy czy Nigeryjczycy, ale drużyny znacznie poważniejsze.
GAZETA WYBORCZA
Zaczynamy dużym tekstem Dariusza Wołowskiego z Brazylii. Pisze o zwycięskiej Argentynie i Sergio Romero.
– Staniesz się tej nocy bohaterem – powiedział Javier Mascherano i ucałował bramkarza Sergio Romero. A jak szef coś mówi, to tak być musi. Rezerwowy Monaco obronił karne Vlaara i Sneijdera, by Argentyna mogła świętować awans do finału po 24 latach wyczekiwania. Wejść tak wysoko można raz w życiu. Bo kariera piłkarza trwa krótko. 33-letni Maxi Rodriguez opowiadał, że od chwili, gdy ustawił piłkę 11 metrów od bramki Cillessena, do momentu jej kopnięcia przemknęło mu przez głowę tak wiele, iż nie byłby w stanie opowiedzieć. Maxi to ten, który zdobył najpiękniejszą bramkę mistrzostw w Niemczech osiem lat temu, uderzając piłkę z woleja w dogrywce zaciętego starcia z Meksykiem w 1/8 finału. Do Brazylii przyjechał na mundial ostatni raz. Na inaugurację z Bośnią i Hercegowiną wyglądał jak sportowy emeryt, grał słabo, został zmieniony w przerwie i od tej pory tkwił na ławce. Wydawało się, że już się z niej nie podniesie. (…) Fenomenalne interwencje Romero dały Argentynie przewagę dwóch goli. Stało się dokładnie tak, jak przewidywał Mascherano – pseudonim “Mały szef” lub po prostu “Szefunio”. Trzeba było wykonać wyrok na Holendrach, by pierwszy od 24 lat awans Argentyny do finału stał się rzeczywistością. Maxi podszedł do piłki. – Miałem sto myśli na minutę. Postanowiłem strzelać z całej siły. Zwykle przy karnych tego nie robię, ale teraz miałem ochotę wbić bramkarza w siatkę, by razem z bramką znalazł się na orbicie. Wymierzyłem w jego głowę i walnąłem ile wlazło. Kiedy zobaczyłem, że siatka się poruszyła, poczułem, że przy urodzeniu wróżka musiała dotknąć mnie swoją różdżką. Człowiek czuje się w takich chwilach wybrańcem losu. Maxi wie, że to jego ostatni mundial. Rozmawiał o tym z Mascherano i Messim. Przed meczem z Holendrami wspominali tych wszystkich, którzy od 2006 roku przewinęli się przez drużynę razem z nimi. Trzeba było to wreszcie zrobić, trzeba było osiągnąć ten wymarzony finał na Maracanie. Także dla tych, którzy po drodze odpadli i w ich imieniu.
Woda sodowa u Van Gaala? Chyba w ogóle u Holendrów.
Po porażce w rzutach karnych Holendrom ani przez myśl nie przeszło kogoś przepraszać. Robben stwierdził, że w półfinale byli lepsi i Argentynie nie należy się finał. A potem dodał, że mecz o trzecie miejsce kompletnie go nie interesuje i nie powinien się odbyć. – Nikomu nie chce się grać. Nawet nie myślę o tym spotkaniu i nie będę. Wtóruje mu trener van Gaal: – Mecz o brązowy medal nie powinien być rozgrywany, mówiłem o tym już dziesięć lat temu. Któraś z drużyn wróci do domu z niczym tylko dlatego, że zagrała słabiej w dwóch ostatnich meczach. Zwycięzca jest tylko jeden i dla niego jest przeznaczona nagroda. Mamy jeden dzień mniej niż Brazylia na przygotowania. To nie jest sprawiedliwe – powiedział. – Aspiracje van Gaala były inne, ale mecz z Argentyną źle rozegrał taktycznie. Myślał, że uda mu się wygrać w dogrywce, a trzeba było poczekać ze zmianą i wpuścić na rzuty karne Krula. Wcześniej tyle mówiliśmy o intuicji van Gaala, ale w środę go zawiodła. Tradycje MŚ są takie, że van Gaal musi rozegrać ostatni mecz. On nie odpuści, bo opinia publiczna mu na to nie pozwoli. Być może mocno zamiesza w składzie – mówi Antoni Piechniczek, trener reprezentacji Polski, która na MŚ w 1982 roku (a także w 1974, wtedy prowadzona przez Kazimierza Górskiego) wygrywała w meczach tak nielubianych przez Robbena i van Gaala.
O Niemcach z kolei można przeczytać tekst Pawła Wilkowicza.
Wymyślili, zainwestowali, wypracowali, mają. Proste? Nie. Bo najpierw zapytali, co to dziś właściwie znaczy w futbolu, być Niemcem? Rewolucja trwa już od ponad 10 lat i nie pożarła własnych dzieci. Przeciwnie, z dzieci jest najbardziej dumna. Ale głównych rewolucjonistów pożera. Najpierw Jürgena Klinsmanna. Bo filozof, bo zamienił Szwabię na Kalifornię i lubił się kłócić. Potem Olivera Bierhoffa, menedżera kadry. Nie dość że rewolucjonista, zarządca własnej kariery, to jeszcze dobrze wygląda i jest z bardzo bogatego domu. Ale w końcu dosięgło i Joachima Löwa. Najspokojniejszego z nich, najmniej kłótliwego, ale nieustępliwego w swoich piłkarskich zasadach do granic wytrzymałości. Miły pan Löw się Niemcom po prostu opatrzył jako symbol ich nowego futbolu: ze swoimi akademickimi dialogami, strojami jak z żurnali, nienagannymi manierami, południowym akcentem, filiżanką espresso i cienkim papierosem. Kiedyś go uwielbiali, choć nie było tytułów. Dziś, gdy tytuł bardzo blisko, do finału z Argentyną kilkadziesiąt godzin, wolą chwalić piłkarzy, a jego tylko przy okazji. Niektórym nawet przejdzie przez usta, że drużyna wygrywa mimo Löwa, a nie dzięki niemu. To też miara nowego niemieckiego szczęścia w futbolu: znudzić się Löwem. I zapomnieć, że gdy Klinsmann, Bierhoff i Löw 10 lat temu przejmowali kadrę, nikt inny jej już nie chciał.
A w wydaniu stołecznym Przemysław Iwańczyk pisze o Legii. A właściwie o tym, że po meczu o Superpuchar nic nie wiadomo…
Igor Lewczuk z Arkadiuszem Piechem mogą stać się wzmocnieniem Legii, ale nie wiadomo, czy na tyle wartościowym, by wojować z powodzeniem grupę Ligi Mistrzów lub Ligi Europejskiej. Znaków zapytania jest jednak znacznie więcej, bo zamiast zdradzić prawdziwy obraz mistrza Polski u progu nowego sezonu, dwa ostatnie mecze jeszcze bardziej go zamazały. Niewykluczone, że o to właśnie chodziło trenerowi Henningowi Bergowi, by nie odkrywać wszystkich kart już na starcie. Rywale są nie w ciemię bici, także ci potencjalni, ponoć już podglądają mistrza Polski dość uważnie. Sprawdziany z Hapoelem Beer Szewa i Zawiszą Bydgoszcz w Superpucharze nie dały szans przenikliwie ocenić Legii i w miarę wiarygodny sposób porównać siły drużyny obecnej do tej sprzed roku, kiedy rozpoczynała się walka w pucharach. Wiemy niewiele, możemy najwyżej przypuszczać, że: * Okres między sezonami został przeprowadzony zgodnie z kanonami sztuki menedżerskiej. Ponoć modelowym sposobem zarządzania ludźmi jest ich cykliczna, ale nie rewolucyjna rotacja. 20 proc. nowej załogi wywołuje u dotychczasowej największą mobilizację, nie paraliżuje, nie zakłóca hierarchii, pcha liderów do jeszcze większej odpowiedzialności.
SUPER EXPRESS
Pod poprzeczkę zawsze wchodzi… Cała tajemnica rzutów karnych na tym mundialu została ujawniona. Fajna grafika w SE, która pokazuje, jak w Brazylii wykonywane są jedenastki.
Kolejny wywiad Jana Urbana po wyjeździe do Hiszpanii.
W tym tygodniu w Pampelunie trwa święto San Fermina, podczas którego na ulice miasta wypuszczane są byki. Brał pan kiedyś udział w takiej gonitwie?
– Nie, to bardzo niebezpieczna zabawa, często ktoś zostaje ranny. Dlatego zawsze w pobliżu stoją karetki. To rozrywka dla młodych ludzi, którzy szybko biegają. Ja tylko się przyglądam (śmiech).
Podpisując kontrakt z Osasuną Pampeluna, która spadła do Segunda Division, chwycił pan byka za rogi. Lubi pan ryzyko?
– W życiu trzeba podejmować odważne decyzje i ja taką podjąłem. Mogłem zostać w Polsce, bo miałem oferty. Ale zdecydowałem, że wracam do Hiszpanii, w której mieszkam od 1989 roku.
Co teraz jest największym problemem Osasuny?
– Degradacja zawsze jest bolesna gdy drużyna opuszcza szeregi Primera Division, to sytuacja finansowa w klubie się pogarsza. Trzeba sprzedać kilku zawodników, aby spłacić zaległości. Najbardziej martwi mnie zakaz transferów, który ciąży na klubie. Liczę na to, że zostanie zniesiony. Wtedy pomyślę o wzmocnieniach zespołu. Jednak na tę chwilę muszę liczyć na młodych zawodników, wychowanków Osasuny.
Wojciech Małecki, bramkarz Korony, zdradza, że koledzy wołają na niego Robocop. Wydawało się, że źle skończy, a tymczasem…
Mógł być niewidomy, sparaliżowany, a w najgorszym wypadku stracić życie. Bramkarz Korony Kielce Wojciech Małecki (24 l.) po straszliwym wypadku na boisku i skomplikowanej operacji wrócił do gry, musi jednak bronić w specjalnym kasku chroniącym głowę. 17 maja 2014 roku Małecki zapamięta do końca życia. Wtedy w 24. minucie meczu z Piastem Gliwice (0:1) kolanem w głowę uderzył go napastnik rywali Ruben Jurado. Poszkodowany piłkarz od razu został przewieziony do szpitala, gdzie zdiagnozowano u niego złamanie kości czołowej czaszki. – Lekarze z kilku klinik odmówili przeprowadzenia zabiegu, uznając go za zbyt trudny do wykonania. Zespolenia kości podjęli się fachowcy z oddziału czaszkowo-szczękowego w krakowskim szpitalu Rydygiera. Operacja trwała trzy godziny – opowiada Małecki. Piłkarz jest szczęśliwy, bo wrócił do zdrowia i do piłki. Miał wielkie szczęście, bo gdyby kolano Jurado wylądowało kilka centymetrów wyżej, to mógłby być kaleką. – Ruben przysłał mi SMS-a z zapewnieniami, że nie zaatakował mnie umyślnie, przeprosił i życzył wszystkiego najlepszego. Nie mam do niego pretensji – kwituje bramkarz. Wojciech Małecki zaledwie sześć tygodni po operacji wrócił do gry. – Proces zrastania kości to indywidualna sprawa. U mnie przebiegł wyjątkowo szybko. Co prawda na lewej półkuli, na wysokości chirurgicznego cięcia na łuku brwiowym nie mam jeszcze czucia, ale lekarze zapewniają, że to kwestia czasu, kiedy powróci – opowiada bramkarz.
W Superaku znajdujemy jeszcze dwa materiały. Jeden o Sergio Romero, którego van Gaal uczył bronić jedenastek (o tym czytaliśmy przy okazji Faktu) i jeden – rozmowa z Włodzimierzem Lubańskim. Spójrzmy, jak ocenia poszczególnych piłkarzy w Brazylii.
Z jednej strony to mundial bramkarzy, ale z drugiej napastnicy też sporo strzelają. Jak wygląda pańska czołowa piątka?
– Nie ma na świecie lepszego napastnika od Leo Messiego. Owszem, na mundialu w Brazylii nie każdy mecz mu wychodzi, są momenty, że bywa niewidoczny, ale bez niego Argentyna nie miałaby najmniejszych szans na finał. Poza tym przyczajony, spacerujący Leo w każdej chwili może wymyślić coś, co zaskoczy rywali. Dlatego jest na czele mojej listy.
Drugie miejsce?
– Arjen Robben. Messi i Robben zdecydowanie przewyższają na tym mundialu pozostałych napastników. Holender z jednej strony gra bardzo indywidualnie, ale widziałem już na tych mistrzostwach kilka jego doskonałych podań, co świadczy, że nie myśli tylko o sobie.
Podium uzupełnia.
– Thomas Mueller. To piłkarz kompletny. W Brazylii strzelił już pięć goli i do Rodrigueza brakuje mu tylko jednej bramki. Zresztą Rodrigueza też chciałbym wyróżnić. To niby pomocnik, taka “dycha”, ale na tym mundialu pokazał się jako doskonały strzelec.
SPORT
„A imię jego 24”. Czyli tyle lat upłynęło od finału MŚ we Włoszech, gdzie Niemcy zagrali z Argentyną.
Zerknijmy na jeden tekst mundialowy. O zmęczonych Argentyńczykach.
Bohaterowie z Tucuman, bohaterowie z Sao Paulo. Dzień 9 lipca to najważniejsza data dla każdego Argentyńczyka. Tego dnia w 1816 roku kongres przedstawicieli prowincji zadeklarował w San Miduel de Tucuman odłączenie się od korony hiszpańskiej i proklamował niepodległość. 198 lat później reprezentacja Argentyny awansowała do finału mistrzostw świata. Z datą nie można było trafić lepiej. Miliony Argentyńczyków świętowały całą noc sukces nad Holandią. Tymczasem Alejandro Sabella ma przed meczem z Niemcami kilka problemów. Przede wszystkim jego piłkarze mają w nogach o 30 minut więcej, aniżeli rywale. Dodatkowo przecież Nationalelf mogli grać zdecydowanie bardziej oszczędnie, bo po pół godzinie gry byli przecież pewni awansu do finału. Dodając do tego fakt, że Argentyna grała swój mecz dzień później, nie ma wątpliwości, że przed finałem to przeciwnik zachował więcej sił. – Jak będzie? Zobaczymy w niedzielę. Jesteśmy już w finale i w tym miejscu nie można nam myśleć o zmęczeniu. Na pewno przygotujemy się najlepiej, jak to możliwe. Pokazaliśmy już na tym turnieju, że potrafimy – powiedział jeden z najbardziej zapracowanych piłkarzy reprezentacji Argentyny, Javier Mascherano. El Jefe, czyli Szef przebiegł w trakcie meczu 13,5 kilometra. Największy dystans pokonał jednak jego kolega z drużyny, Luca Biglia, który przemierzył ponad 15 kilometrów. To, że zmęczenie może być największym problemem Argentyńczyków przed finałem zauważył także Diego Armando Maradona. – To, że Lionel Messi w ostatnich meczach tak nie błyszczał, spowodowane jest tylko jednym – on jest już po prostu bardzo zmęczony – przyznał mistrz świata z 1986 roku.
Rozmowa ze Zbigniewem Przesmyckim.
Podczas mistrzostw świata w Brazylii sędziowie są wyposażeni w puszki ze sprayem, którym na boisku wyznaczają białą linię, gdy ustawiają mur z zawodników drużyny broniącej. Dzięki temu piłkarze tworzący ów mur nie mogą skrócić przepisowej odległości od piłki. Czy ten asortyment pojawi się w polskiej ekstraklasie?
– Pod względem merytorycznym nie ma żadnych przeciwwskazań, by to wprowadzić. Nikt bowiem nie kwestionuje zasadności używania tego sprayu. Jeżeli się nie mylę, spray będzie używany w nadchodzącym sezonie w Lidze Mistrzów. Jedyny argument budzący wątpliwości polega na tym, że sędzia malujący linię schyla się i traci z widoku piłkarzy stojących w murze, którzy mogą się przepychać. Ja takich obiekcji nie mam, ponieważ arbiter główny ma do pomocy sędziego technicznego i asystenta, którzy na tę krótką chwilę mogą go wyręczyć w obserwacji zachowań piłkarzy.
Im bliżej końca mistrzostw, tym sędziowie byli bardziej pobłażliwi wobec piłkarzy, rzadko sięgali po żółte kartki. To taki trend, ze sędziowie nie będą reagowali na twardą walkę na boisku?
– Mam nadzieję, że zwrócił pan uwagę na to, że moi podopieczni w polskiej lidze pozwalają na twardą grę. Twardą, ale nie brutalną. Być może łagodność sędziów na mundialu w Brazylii wynika z faktu, że rozjemcy nie chcą osłabiać zespołów przed najważniejszymi meczami. Turniej ma być widowiskowy.
Z kolei Waldemar Fornalik przekonuje, że Argentyna się rozkręca.
Czy zestaw finału brazylijskiego mundialu jest dla pana zaskoczeniem, a Niemców też uważa pan za zdecydowanych faworytów?
– Do walki o medale przystąpiły zespoły, które także przed mundialem należały do zdecydowanych faworytów. Porównując dotychczasowe występy obu finalistów, szala przechyla się na stronę Niemców, jednakże Argentyna z każdym meczem pokazuje coraz lepszy futbol. Nawet jej półfinałowy pojedynek z Holandią, na którym wszyscy kibice wieszali psy, był pokazem rosnącej dyspozycji “albicelestes”. To był już całkiem przyzwoity kawałek piłki w ich wykonaniu.
Pana opinia stoi w sprzeczności z tym, co widzieliśmy na stadionie w Sao Paulo. Bezrobotni bramkarze, mało spięć w polu karnym, niewiele strzałów i zero bramek. Nuda…
– Tak się gra w meczach o wynik. Tak się gra o wejście do finału mistrzostw świata. Oczywiście dla kibiców było to mało emocjonujące i mało atrakcyjne widowisko, ale dla trenerów był to ciekawy materiał do analiz, o bardzo dobrym poziomie w grze defensywnej obu zespołów. Z taktycznego punktu widzenia mecz stał na wysokim poziomie. Podobała mi się zwłaszcza solidność taktyczna Argentyny, która wyciągnęła wnioski z klęski Brazylii z Niemcami. Ustawili się z tyłu perfekcyjnie na Holendrów. Zneutralizowali najsilniejsze punkty drużyny Luisa van Gaala.
Finał też zapowiada się jak piłkarskie szachy?
– Myślę, że tak. Finał może przypominać spotkanie Argentyny z Holandią. Będzie dominowała bardzo mocna defensywa, nikt nie będzie się chciał szybko odkryć. Tym bardziej, że oba zespoły w tych mistrzostwach zaprezentowały bardzo solidną grę w tyłach. Przebieg meczu może zmienić szybko strzelona bramka. Taka sytuacja na pewno podniosłaby jakość widowiska.
No i tyle… Tematy z krajowego odpuszczamy, bo raczej niezbyt ciekawe.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Okładka mundialowa, ale… to nie o ten mundial chodzi.
“Od geniusza do ciamajdy”. Zaczynamy tekstem o van Gaalu, bo ten o Romero odpuszczamy.
Od dyskusji na temat Krula i Cillessena Van Gaal odwrócił zręcznie uwagę, oznajmiając też dziennikarzom, że dwaj jego podopieczni przestraszyli się wykonania jedenastki jako pierwsi. Holenderski szkoleniowiec nie chciał podać nazwisk, bo jak stwierdził byłoby to dla nich zbyt dużym upokorzeniem. – Zdecydowałem w końcu, żeby serię rozpoczął Ron Vlaar. Był najlepszym piłkarzem na boisku, myślałem, że czuje się pewnie – powiedział van Gaal. Tym razem nos bardzo go zawiódł, bo strzał Vlaara obronił bramkarz Segio Romero. W trzeciej serii noga zadrżała Wesleyowi Sneijderowi. Nie brakowało jednak takich, którzy byli zdegustowani nie tyle decyzjami trenera, co stylem gry Holendrów. Domyślam się, że Van Gaal wie, iż od czasu do czasu można zagrać w ten sposób, ale niech spróbuje zastosować taka taktykę w meczu Manchesteru United z Leicester City – napisał na Twitterze Sam Wallace, korespondent The Independent. W relacji w holenderskim dzienniku Volkskrant czytamy, że Jesper Cillessen wyglądał na wystraszonego, gdy sędzia odgwizdał koniec dogrywki. Generalnie jednak, mimo uczucia zawodu po porażce z Argentyną, dotarcie do półfinału uznano w Holandii za sukces. – Powinniśmy być dumni z tej młodej drużyny. Daje ona nadzieję, że za kilka lat, gdy zawodnicy dojrzeją, będzie osiągała sukcesy – powiedział były reprezentant Pomarańczowych Edgar Davids. Porażka nie zmąciła specjalnie samooceny Van Gaala. – Rozegraliśmy świetny turniej, doszliśmy do półfinału, a przecież mało kto wierzył, że wyjdziemy z grupy. Nie przegraliśmy meczu, chociaż rywalizowaliśmy z topowymi drużynami, odpadliśmy dopiero po karnych – ocenił selekcjoner.
Mała lekcja historii, czyli cofamy się o kilkadziesiąt lat.
Przepraszamy cię Bilardo, Argentina campeon – takiej treści transparent wywiesili argentyńscy kibice po finale z RFN w 1986 roku. Albicelestes wygrali 3:2 i po ośmiu latach wrócili na mistrzowski tron. Prowadzący Argentynę Carlos Bilardo mógł przeżył wcześniej ciężkie chwile. Jego drużyna o awans na mistrzostwa musiała drzeć do ostatniego meczu. Potrzebowała remisu z Peru a do 81. minuty przegrywała 1:2. Dopiero gol nieco zapomnianego Ricardo Gareki uratował zespół. Potem Argentynała tylko jeden z pięciu przedmundialowych sparingów. Selekcjonera powszechnie krytykowano. W Meksyku szło mu już dużo lepiej. Diego Maradona prowadził kadrę do kolejnych zwycięstw i przed meczem z RFN to oni byli faworytami.Niemcy w drodze do finału bardzo się męczyli. W grupie przegrali z Danią 0:2, w 1/8 finału pokonali Maroko 1:0 po golu Lothara Matthäusa w 88. minucie, w ćwierćfinale Meksyk wyeliminowali dopiero w karnych. Na dodatek w drużynie panowała zła atmosfera. Bramkarz Uli Stein został wyrzucony z kadry, bo obraził selekcjonera Franza Beckenbauera. Ditmar Jakobs, Dieter Hoeness i Klaus Augenthaler nieco zabalowali, mieli zostać ukarani grzywną, obrazili się i także chcieli lecieć do domu. Z kolei Karl-Heinz Rummenige nie znosił Toniego Schumachera i mówił o istnieniu w kadrze mafii kolońskiej. Niemcy wiedzieli, że aby zdobyć tytuł, będą musieli zatrzymać Maradonę. Poniekąd się to udało, bo nic nie strzelił, ale wyręczyli go koledzy. Najpierw trafił Jose Luis Brown. Ten mało znany obrońca w ostatniej chwili zastąpił Daniela Pasarellę. Potem po golu Jorge Valdano Argentyna prowadziła już 2:0. Niemcy zdołali wyrównać. Bramkę zdobył rezerwowy Rudi Völler, który po meczu nie krył żalu do Beckenbauera. – Myślałem, że w finale będę przebywał znacznie dłużej na boisku. Czułem się znakomicie, a tak długo siedziałem na ławce – komentował napastnik.
Szprej, jak to mawiają niektórzy, robi furorę. Korespondencja z Brazylii.
Kosztuje 5 dolarów. Jest jednym z bohaterów mundialu. Debiutuje obok technologii goal line – kilka razy użytej w komicznych sytuacjach. Wśród sędziów robi furorę. Magiczny znikający spray pomaga arbitrom w pracy i wygląda na to, że na dobre zagości w światowym futbolu. Z wynalazcą 9.15 Fair Play, bo tak oficjalnie nazywa się puszka z pianą, spotykamy się w jednej z galerii zaprojektowanych przez znanego brazylijskiego architekta Oscara Niemeyera. Innowatora. Za takiego lubi się też uważać Heine Allemagne, który swój produkt wymyślił 14 lat temu. Brazylijczyk chciał pomóc sędziom i zwiększyć płynność gry oraz sprawić, że proces wykonywania rzutów wolnych byłby znacznie bardziej efektywny. – Przede wszystkim chodziło o odciążenie arbitrów. Sędzia może skupić się na grze, a nie obserwować, czy zawodnicy oszukują, przybliżając się małymi kroczkami w stronę wykonującego stały fragment gry – tłumaczy. Dlaczego 9.15 Fair Play? Właśnie na odległość 9 metrów i 15 centymetrów musi być zgodnie z przepisami ustawiony mur. Spray, wsunięty za spodenki, wygląda trochę jak rewolwer. Spełnia podobną rolę, bo arbitrowi, boiskowemu policjantowi, pozwala pilnować porządku. Piłkarze w końcu przestrzegają przepisów. Wiedzą, w którym miejscu mają stać. Pole do naciągania panów z gwizdkiem znacznie się zmniejszyło.
Na rynku krajowym dominuje Legia, która rozbiła bank. Czyli wnioski z raportu Deloitte.
Patrząc na wysokość i dynamikę wzrostu wpływów do klubowych kas, dochodzimy do jednego głównego wniosku: dystans pomiędzy Legią, a resztą stawki, systematycznie się powiększa. Mistrzowie Polski w 2013 roku wygenerowali czwartą część przychodów klubów ekstraklasy, 94,9 z 380 mln zł. Różnica pomiędzy legionistami a drugim w zestawieniu Lechem Poznań to aż 45 mln zł. Dziewięć klubów zwiększyło przychody, pięć osiągnęło niższe. Wisła Kraków aż o 15,3 procent, a Śląsk Wrocław o 7,2 proc. Raport nie uwzględnia pieniędzy zarabianych na transferach, dlatego w niektórych przypadkach dane są zaniżone. Jak w przypadku Legii, która na ten rok kalendarzowy ma 110 mln zł budżetu. Raport wskazuje, że reforma ekstraklasy przyczyniła się do wzrostu przychodów naszych klubów (z 353 do 380 mln zł). Trzeba też pamiętać, że danych do raportu nie przekazał Zawisza Bydgoszcz, czyli zakładając, iż zdobywca Pucharu Polski bilansuje budżet na poziomie 11 mln zł, wyniosły one 391 mln. Powodów do radości jednak nie ma. W 2012 roku kluby rozegrały 28 ligowych kolejek, w 2011 (364 mln przychodu) było ich 32, a w 2013 aż 36. W 2014 roku spotkań będzie 35, ale liga straciła Zagłębie Lubin, które w zestawieniu Deloitte zajęło 3. miejsce (38,3 mln przychodu, 10 procent całości). Zarabiać to jedno, a mądrze wydawać, drugie. Surowszy proces licencyjny miał sprawić, że kluby przestaną płacić więcej, niż zarabiają. Mylne założenie. Aż siedem pogorszyło swój wskaźnik wypłacanych wynagrodzeń względem generowanych przychodów. W Wiśle, która wciąż płaci za przeinwestowanie w 2011 roku i latach wcześniejszych, pensje stanowią 147 proc. procent przychodów, w Ruchu 130 proc., w Koronie 129, a w Górniku Zabrze 106. To zatrważające liczby – w zachodnich ligach takie zespoły nie miałyby szans na otrzymanie licencji, bo wspomniany wskaźnik według rekomendacji specjalistów od finansów powinien wynosić nie więcej niż 60 procent. Niewiele przekroczyły go Lech (62 proc.) i Legia (63). Całościowo kluby naszej ekstraklasy przeznaczyły na pensje 78 procent przychodów. To oznacza, że piłkarze w nich zatrudnieni kosztowali aż 296 mln zł.