Sylwester Cacek po tym, jak na długo usunął się na bok, dziś wyszedł z cienia. Po czwartkowym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy nakazał organizację konferencji prasowej w trybie pilnym. Wyszedł do dziennikarzy wyprostowany, uśmiechnięty, pewny siebie. I w swoim stylu zaczął opowiadać o przyszłości i ambitnych planach… Mam jednak spore wątpliwości, czy ktokolwiek jeszcze mu wierzy.
Na konferencji poszedł jeden istotny komunikat – dwie osoby odchodzą z zarządu i skupiają się na innych obszarach pracy, a prezesem klubu zostanie teraz on. Jeśli główny akcjonariusz wcześniej pociągał – a pociągał – za sznurki z tylnego fotela, teraz będzie to robił oficjalnie. Albo inaczej, bo to teraz chyba modne: transparentnie.
Odniosłem wrażenie, że Cacek chciał dziś brzmieć, jak przed siedmioma laty, kiedy kupował klub. Chciał brzmieć jak zbawiciel i jedyna deska ratunku dla Widzewa. Jak człowiek z innej bajki. Podkreślał, że jest człowiekiem biznesu. Że zasiada w zarządzie trzech spółek, każdej z innej branży, na dwóch kontynentach. Że chce pomóc ludziom, którzy ciężko tutaj pracowali. Że nie zostawi klubu nawet, jak ten wyląduje w trzeciej lidze (to groźba, tak?)… O przeszłości dziś nie mówił. O tragicznej sytuacji finansowej – niewiele. Do tego, co działo się jeszcze przed momentem, też wracał niechętnie.
A przecież działo się wiele. Klub spadł z Ekstraklasy, a zrezygnował początkujący wciąż trener Skowronek, który nie chciał firmować swoim nazwiskiem tego bałaganu. Dopiero co zatrudniono znikąd jego następcę, który ostatnio pracował z 13-latkami, tracąc po drodze kilku piłkarzy, z którymi nikt nawet nie porozmawiał. Dyrektor sportowy publicznie pisał, że nie pojechał na urlop, chociaż pisał z Teneryfy. Ten urlop dementował zresztą dotychczasowy prezes, tak jak i dementował dymisję trenera, która zaraz nastąpiła czy treść komunikatu, która była publicznie dostępna. Do tego ostre restrykcje finansowe na nowy sezon… Niestety, ta wyliczanka mogłaby długo trwać.
W momencie, gdy wszystko co najgorsze się wydarzyło (chyba), z fotela pilota za kierownicę przesiada się Cacek. Robi z siebie tego, który nie miał wpływu, że samochód kompletnie zboczył z drogi, ale chętnie poprowadzi go z powrotem na tę właściwą. Chyba znów chce być tym zbawicielem. Albo chociaż przez chwilę się nim poczuć.
Słuchałem dziś Sylwestra Cacka i ciężko było mi w to wszystko uwierzyć. Już nieważne, że ogłosił siebie osobą odpowiedzialną za pion sportowy, a po chwili pomylił Piecha z Piechną i chciał sprzedawać Alesekjsa Visnakovsa, którego nie ma w klubie. Mówił bowiem o wyborze kursu na Ekstraklasę zamiast utrzymania, nie mając choćby pół argumentu i planu. Mówił, że chętnie zobaczy pomoc łódzkiego biznesu, a Grzegorza Waraneckiego, który pomógł, punktował – że nie startuje w tej samej wadze finansowej, nie jest w setce ludzi łódzkiego binzesu, lubi pobłyszczeć w mediach przez swoje ADHD i „jak znowu zrobi taki numer, to znowu dostanie w łeb”. Mówił o psuciu klimatu przez niego i dziennikarzy. Mówił o o Komisji Licencyjnej, która „ustalając nadzór finansowy sygnałem, że Widzew nie może wydać więcej niż ma zaplanowane w budżecie, dopuszcza, aby zadłużali się inni”. Padło nawet stwierdzenie, że takich sytuacji długo nie wypleni się z PZPN.
Czekałem, kiedy padną słowa jakiejś skruchy. Drobne przyznanie się do błędu. O, choćby w sprawie tego, że Widzew ma ogromne długi i coraz dłuższą listę tych, którym trzeba zapłacić. Zamiast tego usłyszałem, że w Polsce ciągle nie rozumie się transparentnego działania. Że w Widzewie nikt niczego nie chowa pod dywan i działa się tutaj w świetle przepisów prawa. Zamiast przyznania się do błędu, było więc o Wiśle, która nie powinna dostać licencji. Albo o innych klubach, które w gorącym licencyjnym okresie podpisują z piłkarzami chore umowy.
No dobrze, ale jak to jest, że Widzew nie płacił i nie płaci? – A dlaczego wszystkie inne kluby nie płacą? – odbijał piłeczkę Cacek. I znów wracał do tematu transparentności… Jeśli byli czy obecni zawodnicy Widzewa denerwują się, gdzie jest należna im kasa, to zupełnie niepotrzebnie. Klub im nie zapłacił, ale przynajmniej zrobił to transparentnie. Jedna z definicji tego słowa mówi: łatwy do przewidzenia. Może więc o to Cackowi chodziło, że łatwo było przewidzieć, że nie zapłaci?
W którymś momencie Cacek stwierdził, że jak po siedmiu latach małżeństwa nie można się zakochać, to można się przynajmniej przyzwyczaić. Dotyczyło to jego roli w Widzewie, z którego nikt go nie wyrzuci, nawet jeśli w Łodzi zagości trzecia liga.
Kibicom też już tylko zostało się przyzwyczaić.
PIOTR TOMASIK