Zastanawiałem się przy mistrzostwach w RPA, czy to nie jest już ten moment, gdy mundial powoli zaczyna odstawać od poziomu Ligi Mistrzów. Tam w końcu mamy wyłącznie największych, najlepszych, tych, którzy do fazy pucharowej dostają się po sześciu meczach eliminacji, gdy nie ma szans na przypadek, gorszą „dyspozycję dnia” czy cokolwiek innego. Tam są ci, którzy udowodniali przez cały sezon dominację na krajowym podwórku (okej, czasem obecność w ścisłej czołówce krajowego podwórka), na mundialu – nie brakuje egzotyki, często naprawdę abstrakcyjnej.
Z jednej strony fajnie i uroczo, że nagle na tak olbrzymim turnieju stawia się jakaś „organizacyjnie Stal Mielec” i rywalizuje z milionerami będącymi w stanie samodzielnie wykupić połowę zawodników tej kadry. Z drugiej – myślałem wówczas – tu są najlepsi piłkarze, tu są najlepsze mecze, tutaj jakość jest najwyższa. Byłem w tych sądach wyjątkowo obiektywny, mając gdzieś zarówno mistrzostwa (bo przygotowywałem się do swojego sezonu), jak i Ligę Mistrzów (bo miałem swoje treningi). Wszystko brzmiało zaś bardzo logicznie: skoro i tak coraz popularniejsze są naturalizacje, skoro i tak coraz większe znaczenie mają pieniądze, a nie narodowość (bo przecież nie decyduje talent, ale jakość „hodowli” – vide dominujące wówczas roboty z La Masii), to dlaczego sztucznie oszukiwać się, że mistrzostwa są takie piękne?
Przecież gwiazdy są w Lidze Mistrzów?
Dziś rozumiem, że nie ma tu żadnej luki. Najlepsi faktycznie są w Lidze Mistrzów, ale i odwrotnie – to mistrzostwa świata kreują gwiazdy. Ligę Mistrzów i jej atrakcyjność buduje udział gwiazd, mistrzostwa świata i ich atrakcyjność (poza tysiącem innych czynników) buduje łatwość, z jaką nieznani zawodnicy zdobywają status tychże gwiazd.
To chyba tu jest gdzieś zagrzebane to piękno. Abstrahując od patriotyzmu, zachowań plemiennych, świadomości narodowej (kipią tym wszystkim moje inne teksty, w mistrzostwa dam wam spokój), ta lekkość, z jaką bramkarz francuskiego spadkowicza może przyćmić golkipera zwycięzcy Ligi Mistrzów – czy to nie pokazuje dobitnie, że jednak nie wszystko stracone? Że to nadal gra, w której pieniądze, wychowanie w kolejnych szkółkach i wypranie przez kolejne fabryki piłkarskie może przegrać z czystą finezją, szczęściem, determinacją, ambicją czy fortelem taktycznym?
Mistrzostwa są piękne, bo w 1/8 finału okazuje się, że jeden z zawodników ma zaplanowany za tydzień ślub i jeśli uzyska awans dalej, będzie musiał odłożyć wesele. Są piękne, bo trener tej samej drużyny rozpoczyna jednocześnie dogrywkę, ale i ostatnią dobę swojego kontraktu z federacją. Czekam na zawodników, którzy stają się bezrobotni w trakcie dogrywki spotkań o ćwierćfinał. Guillermo Ochoa to najlepszy przykład, ale jest ich przecież kilku. Ludzie, których znają eksperci, pasjonaci, nałogowi gracze Football Managera i fanatycy konkretnych lig. Jasne, teraz każdy może twierdzić, że akurat przypadkiem oglądał w tym sezonie mecze Ajaccio i był świadomy, że bramkarz Meksyku to potomek ośmiornicy i żelazobetonu. Jasne, ktoś może zgrywać mądrzejszego od Wengera i zwracać uwagę, że Joel Campbell już w Grecji miewał niezłe mecze.
Fakty są jednak bolesne: mistrzostwa obnażają, jak jesteśmy mali w tej wielkiej grze. Jak bardzo dajemy się wciągnąć w przewidywania, statystyki i szufladkowanie, jak bardzo dajemy się wciągnąć w rozpisywanie wyników i traktowanie jako sensacji każdego nierównego kroku naszych faworytów. Wychodzimy na mecz pewni siebie – w końcu Lahma oglądaliśmy w tym sezonie czterdzieści razy, znamy od podszewki statystyki każdego Niemca, a styl gry Loewa podziwiamy od lat. Wychodzimy na pewniaka, a okazuje się, że naszą wiedzę i przewidywania ośmiesza Rais M’Bolhi, bramkarz z ligi bułgarskiej, który poważny klub widział w życiu na początku kariery, gdy grał w rezerwach Marsylii. Myślimy, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy, a zawstydza nas 22-latek z Bazylei, nieomal powstrzymujący samą wielką Argentynę.
Mistrzostwa kreują gwiazdy. Ci, którzy mieli status dobrych, stają się wybitnymi, by wspomnieć Shaqiriego dziurawiącego dziś bezlitośnie kolejnych obrońców. Szaraczki stają się legendami. Obrońców europejskich tuzów ośmiesza facet, który w życiu nie grał w Europie, a całą karierę spędził w Meksyku, wielkich defensorów usuwa w cień 24-latek z Ajaksu, a na wszystko z uśmiechem patrzy przechodzący na bezrobocie 37-letni Grek, który widział już w piłce wszystko i żaden Ochoa go nie zaskoczy.
W Lidze Mistrzów nie widzielibyśmy robinsonad Ochoi, Howarda czy M’Bolhiego, nie widzielibyśmy asyst Blinda czy Auriera, rajdów Peralty oraz ambitnej walki Chilijczyków podkreślanej tylko fanatyzmem ich kibiców.
Liga Mistrzów jest tworzona przez gwiazdy, gwiazdy są tworzone przez Mistrzostwa Świata . Może trochę kulawe hasło, może nawet łatwe do obalenia, ale nie mogę znaleźć innych słów, które oddałyby wielkość tych wszystkich chłopaków, których nazwiska poznaliśmy w ostatnich kilku tygodniach, a zapomnimy pewnie za szesnaście lat. Gdy znowu pojawią się mistrzostwa godne wielkich poprzedników z 1998 i 2014 roku…
JAKUB OLKIEWICZ