Od zewnątrz – nędza. Obdrapane ściany, graffiti i sporo biednych dzieci proszących „wujków i ciocie” z zagranicy o reala. Przy bramie wejściowej mijam kibica w koszulce Bayernu z połowy lat 90. Jego kolega dyskretnie, niby patrząc w innym kierunku, chce mi wcisnąć marihuanę. Dyskretnie, bo kilkanaście metrów dalej miejsca stoi policja, a przed kilkunastoma minutami przejeżdżało tędy wojsko eskortujące reprezentację. Z bramy centrum medialnego wychodzi właśnie smutny nastolatek „Messi”. Nie udało mu się przekonać ochrony, by go wpuściła. Takich „Messich” jest tu cała masa, ale z każdym kolejnym tygodniem coraz mniej. Gwiazdy światowej piłki pojawiają się tu raz na kilka lat, więc głupio byłoby nie skorzystać. Ale udaje się tylko uprzywilejowanym. Np. wnukom Zico, którzy przed kilkoma dniami bawili się tu z Van Persiem.
Ośrodek treningowy Flamengo ma swój niepowtarzalny klimat. Kilka kilometrów od Copacabany, tuż przy Lagunie, jednym z najbardziej charakterystycznych miejsc Rio. Mimo niedawnych remontów, daleko mu do takiej nowoczesności, jaką zaserwowali sobie choćby Brazylijczycy w Teresopolis. Na trybunie brakuje krzesełek, a ogrodzenia pamiętają pewnie co najmniej lata 60. Jest tu jednak wyjątkowo. Boisko treningowe – choć dziś przysłoniły go chmury – obserwuje pomnik Chrystusa, dookoła jest też kilka wzgórz i wieżowców. Gdy pogoda dopisuje – miejsce przypomina raj. Nic, tylko trenować – mimo żaru lejącego się z nieba. Dziś temperatura sprzyja zajęciom wyrównawczym dla tych, którzy nie zagrali wczoraj z Meksykiem lub przebywali na boisku przez chwilę. Leciutki wiaterek, 24 stopnie. Bajka.
Zajęcia trwają niecałą godzinę. Normalne – dzień po meczu. Krótka gierka plus trening strzelecki, który zawstydziłby całą czołówkę polskiego Turbokozaka. Patrick Kluivert pełni funkcję zasłony, a kolejni zawodnicy – Lens, Depay, Sneijder ściągają pajęczynki. Niemal każdy strzał ląduje przy dalszym słupku. Tylko ci, którzy szukają bomby lub jakiejś podcinki, nie trafiają do siatki, co natychmiast spotyka się ze sprzeciwem Kluiverta. Bramkarze są w zasadzie bezradni. Cillessen wyciągając się jak struna krzyczy, ale to już kolejne, pewnie siedemdziesiąte uderzenie, które dziś przyjął. Perfekcja niemal niespotykana.
Zawodnicy pierwszej jedenastki powoli schodzą do szatni, kilku – jak Sneijder czy De Jong – wciąż ogląda trening, a Van Persie przenosi się w róg boiska, gdzie na malutkim boisku gra z kilkuletnimi dziećmi. Nie musi tego robić, ale Holendrzy w stosunku do młodych Brazylijczyków są tu niezwykle otwarci. Nawet federacja otworzyła specjalne clinicas de futebol, gdzie kilku wykwalifikowanych trenerów-pedagogów wspartych Pierrem van Hooijdonkiem i Aronem Winterem przekonują dzieciaków, że narkotyki, alkohol i prostytucja nie są najlepszym pomysłem na dalsze życie.
Robben i Sneijder patrzą się po sobie zdziwieni, przemierzając wzrokiem całą salę. Tylu dziennikarzy nie było tu już dawno. Na jednej z pierwszych konferencji pojawiło się z kilkudziesięciu, a dziś grubo ponad setka. Całe trybuny obstawione kamerami. Wtedy zza ściany leciało „czeczererecze”, a dziś jest tu zbyt głośno, by usłyszeć, przy czym bawią się Van Persie i spółka. Wtedy Bruno Martins Indi witał dziennikarzy po portugalsku, tłumacząc po chwili Holendrom, że naprawdę zna ten język i – na dowód – wie nawet, jak jest melon, a dziś przyszedł czas na spotkanie z największymi gwiazdami kadry. I bohaterami ostatniego meczu, bo komuś takiemu najtrudniej zadać niewygodne pytanie, o czym departament prasy w KNVB wie doskonale.
Piłkarze najpierw odpowiadają na pytania swoich rodaków. Po niderlandzku. Konsternacja. Trzy czwarte sali nie rozumie ni w ząb, jaki jest temat rozmów. Można się jedynie domyślać po samej mimice, wyłapując też poszczególne słówka w stylu „team spirit” czy „penalties”.
– Go ahead, Denmark – komunikuje w końcu rzecznik, a pytanie, które padnie, musi dotyczyć wczorajszej symulki Robbena.
– Tłumaczyłem to już po niderlandzku, więc zrobię to raz jeszcze po angielsku. Czasem, gdy udzielasz szczerego wywiadu, zostajesz za to ukarany. A ja taki jestem – szczery. Powiedziałem, że w pierwszej połowie sądziłem, że obrońca we mnie wejdzie, ale on cofnął nogę i nie było kontaktu. Stupid action i nie ma co do tego dyskusji. W drugiej połowie faul był jednak ewidentny.
– Przy następnej takiej sytuacji będziesz równie szczery? – dopytuje Duńczyk.
– Tak. Rozumiem, że – jak się mówi po angielsku? – to main topic, ale przeprosiłem i nie zmienię się, taką mam osobowość. Jedna głupia akcja, która nie miała wpływu na wynik.
A potem tradycyjne bla, bla, bla, którego w całości nie ma sensu cytować. Powód dobrej formy? Czuję się starszy. Zmieniłeś jakieś nawyki? Not really. Krytyka za symulkę? To wspaniałe, że każdy ma prawo do własnej opinii. Brak wsparcia kibiców? Lepiej, żeby byli przeciwko nam, niż żeby nie przychodzili na stadiony. Wreszcie pytanie z Ameryki Południowej. O Kostarykę.
– Byłbym wdzięczny, gdybyś odpowiedział po hiszpańsku – zaznacza wysłannik Radio Caracol.
– Sorry, wolę po angielsku – Robben zaczyna chwalić ekipę Juniora Diaza.
– To może ty, Wesley, po hiszpańsku?
– Ja? – znający pięć języków Sneijder jest wyraźnie zdziwiony. – Nie, też odpowiem po angielsku, jak Robben, żeby każdy mógł zrozumieć.
W końcu, po następnym zalewie dyplomacji, rękę podnosi kolejny Europejczyk.
– Witam, jestem z Serbii.
– A, to nie ty pytałeś ostatnio o selfie? – wtrąca się rzecznik.
– No tak – Serbowi jest wyraźnie głupio. – Ale nie tym razem. Chcę zapytać, jak to możliwe, że w trzech meczach traciliście bramkę jako pierwsi, a i tak odrabialiście straty.
Robben w barwny sposób puentuje swoją wypowiedź. – Nasi kardiologowie są nam wdzięczni.